Student NEWS - nr 15 - okładka
W numerze m.in.
 
Humor dnia
Wpada facet do zakładu fryzjerskiego i pyta: - Kiedy mógłby pan mnie ostrzyc? Fryzjer rozgląda się po zakładzie, liczy czekających klientów i mówi: - Najwcześniej za dwie godziny. Klient wychodzi. Na drugi dzień ponownie pojawia się ten sam facet. Zagląda do zakładu i pyta: - Kiedy najwcześniej mógłbym się ostrzyc? Fryzjer kalkuluje, przelicza czekających klientów i odpowiada: - Nie wcześniej niż za trzy godziny. Facet znika. Tydzień później sytuacja się powtarza. Zaniepokojony fryzjer prosi kolegę: - Romek, idź za nim i zobacz, co to za jeden i gdzie poszedł? Po 10 minutach wraca Roman śmiejąc się do rozpuku. Fryzjer pyta: - I co, gdzie poszedł? - Do twojej żony
.            

Ciekawa Academia,ciekawy człowiek,ciekawa historia

Z Panem Eduardo Fiallo- Dyrektorem Academia de la Lengua rozmawiała Agata Jankowska

Pan pochodzi z Ekwadoru. Co więc przywiodło Pana do Polski?
Po skończonej szkole w Ekwadorze postanowiłem wyjechać na studia. Wysłałem podania do pięciu różnych szkół, na pięć różnych kierunków, w pięciu różnych krajach. Nie mogąc się zdecydować, postanowiłem jechać tam, skąd zadzwonią pierwsi. Po trzech miesiącach zadzwonili z ambasady polski. Było około 300 chętnych, a tylko siedem miejsc. Przyjechałem w 1981 roku, przed stanem wojennym. Najpierw do Łodzi, do Studium Języka Polskiego dla cudzoziemców, a po ośmiu miesiącach przyjechałem do Warszawy na Uniwersytet Warszawski. Najpierw studiowałem Dziennikarstwo i Nauki Polityczne, potem Zarządzanie. Tu Obroniłem prace Magisterską z marketingu; pisałem o spółdzielczości.
Obiecałem sobie, że po studiach wrócę do domu, do kraju. To było moje marzenie. W Polsce żyło się ciężko, a ja nie musiałem tu mieszkać. Część mojego rodzeństwa mieszkała w Europie. W Szwecji, w Anglii, we Francji, więc miałem dużo możliwości wyjazdu. Rodzice prosili żebym wyjechał. Tu jednak miałem zbyt wielu przyjaciół. Uważałem, że było by nie fair gdybym ich zostawił i wyjechał. Za wiele mnie łączyło z Polską. Więc zostałem!
Potem zacząłem pracę doktorską, ale niestety nie skończyłem, bo w miedzy czasie wszystko się zmieniło. Skończyło się stypendium, założyłem rodzinę.

Jak już Pan powiedział, były to dla wszystkich ciężkie czasy, szczególnie dla młodych ludzi. Jak Pan sobie radził?
Rzeczywiście było bardzo ciężko. Miałem żonę i syna a sytuacja finansowa była bardzo zła. Żona miała koleżankę, która pracowała w Instytucie leków i jako pracownik miała prawo do jednego królika doświadczalnego miesięcznie. Oddawała go nam. Przez półtora roku żyliśmy właśnie z tego królika i z darmowej zupy socjalnej. Mieszkaliśmy na początku w hotelu asystenckim na ul. Smyczkowej. Później trzeba było zacząć wynajmować mieszkanie. Pojechałem do Hiszpanii pracować jako kucharz; przywiozłem parę groszy. Jeździłem na zarobek do Szwecji, do Niemiec.
Zacząłem robić indiańskie kolczyki. Dogadałem się z malarzami ze Starego Miasta, którzy pozwolili mi je sprzedawać u siebie na straganach.
Pewnego razu przyszedł na Starówkę mój profesor z magisterium. Próbowałem się ukryć ale zobaczył mnie. Było mi strasznie wstyd, więc na pytanie: "Co pan tu robi, panie magistrze?" automatycznie odpowiedziałem, że przeprowadzam ankietę na temat nauki języka Hiszpańskiego w Warszawie. Kilka miesięcy wcześniej, w ramach doktoratu musiałem prowadzić naukę hiszpańskiego na Uniwersytecie. Profesor poprosił żebym pokazał mu wyniki swojej ankiety, więc musiałem naprawdę zacząć ją przeprowadzać. Sprzedając kolczyki zrobiłem ponad 1000 ankiet.

To rozumiem, był początek nauczania przez Pana języka...
Tak. Później zgłosił się do mnie z prośbą kolega, który jechał do Meksyku i musiał nauczyć się języka. Na początku się nie zgadzałem. Byłem zbyt dumny. Uważałem, że jako doktorant jestem "stworzony do wyższych celów". On jednak, między jednym piwkiem, a drugim mnie przekonał. Później przyszła druga osoba...trzecia, czwarta...w sumie było ich siedmioro. Umawialiśmy się w kawiarni. Taka sytuacja trwała około dwóch miesięcy. Potem wyjechał do Meksyku, wrócił i poprosił o kontynuacje. Było już czternaście osób...Potem czterdzieści.
Zaczęła się współpraca ze szkołami językowymi. Musiałem wynajmować sale w różnych częściach Warszawy. To był początek....

Academia de la Lengua powstała w 1994 roku. Jak wygląda obecnie?
Dziś współpracuje ze mną 120 lektorów. Z Academią jest związanych ok. 8000 osób. Organizujemy kursy dla blisko 255 instytucji.
Od niedawna prowadzimy warsztaty dla hobbystów, w których mogą uczestniczyć nasi słuchacze, którzy mają wspólne zainteresowania. Mogą porozmawiać, wymienić się poglądami. Prowadzimy warsztaty kulinarne, kursy tańca. Na zajęciach panuje luźna atmosfera. Słuchacze bawią się w ten sposób poznając kulturę.
Mimo że uczymy poprzez zabawę, bardzo poważnie traktujemy naszych słuchaczy. Wiele wymagamy od nich, a jeszcze więcej od siebie i naszych lektorów. Jeśli lektor się spóźni na zajęcia więcej niż 10 min cała grupa ma prawo do bezpłatnych, dziewięćdziesięciominutowych zajęć. Jeśli powtórzy się to trzy razy kończymy współprace z danym lektorem.
Zajęcia całkowicie odbywają się w języku, którego grupa się uczy. Jeśli jednak ktoś potrzebuje przetłumaczenia, lub wskazówek w języku polskim, przysługują mu bezpłatne, nieograniczone czasowo konsultacje.
Grupy mamy bardzo małe, co sprzyja koncentracji i integracji miedzy słuchaczami. W ciągu semestru każdy lektor powinien zrobić co najmniej trzy testy. Semestr kończy się egzaminem. Ten, kto uzyska mniej niż 50% punktów nie może kontynuować spotkań w tej grupie. Proponujemy pakiet indywidualny, gdzie jeszcze raz przerabiamy materiał.
Dla młodych, wychowujących dzieci słuchaczy oferujemy bezpłatną świetlicę, w której można zostawić pod profesjonalną opieką malucha. Zabawy przeprowadzane są również w językach obcych, tak że dziecko od początku ma kontakt z językiem.
Cały czas jesteśmy otwarci na nowatorskie techniki, zwariowane pomysły.

Czy planuje Pan rozwój Academii w innych miastach?
Nie planuje zakładania kolejnych Academii, ale mam zamiar rozszerzyć współpracę ze szkołami językowymi na terenie Polski.

Dziękuję za rozmowę.