Dzienniki Anny Kowalskiej to zapiski autorki po latach pamiętanej głównie ze względu na jej wieloletnią i burzliwą przyjaźń z Marią Dąbrowską. Pisarki poznały się podczas wojny, a po śmierci męża Anny, profesora filologii klasycznej Jerzego Kowalskiego, i towarzysza życia Marii, Stanisława Stempowskiego, zamieszkały razem w Warszawie. Przeżyły wspólnie ponad dwadzieścia lat. Czy Kowalska chciała, żeby jej Dzienniki zostały opublikowane?
Sama ogłaszała ich fragmenty w „Twórczości”, można zatem założyć, że liczyła się z ich publikacją po swojej śmierci, od której wkrótce minie czterdzieści lat. Do lektury Dzienników Kowalskiej przygotowały nas już niejako diariuszowe notatki Marii Dąbrowskiej. Otrzymaliśmy więc teraz podwójne zwierciadło, w którym przeglądają się obie pisarki, a spoza nich wyłania się jedna z najburzliwszych i najbardziej bolesnych epok naszej współczesnej historii. Przyznaje to sama Kowalska: „Lektura własnych Dzienników jest czymś szokującym. Jeśli ocaleją i ktoś kiedyś przeczyta Dzienniki moje i Maryjki, będzie miał relację dwu prawd, a może i więcej, bo pisząc, nigdy się nie wie, z czym się piszący mimowiednie zdradza, jakiego materiału przeciw sobie, przeciw swojemu widzeniu, swojemu pragnieniu dostarcza prokuratorom, psychiatrom, politykom. Najbardziej zależy mi na przedstawieniu przeciwprawdy”.
Spis rzeczy:
Julia Hartwig Przeciw sobie. O Dziennikach Anny Kowalskiej
Dzienniki
1927
1929
1931
1933
1934
1935
1936
1940
1941
1943
1944
1945
1946
1947
1948
1949
1950
1951
1952
1953
1954
1955
1956
1957
1958
1959
1960
1961
1962
1963
1964
1965
1966
1967
1968
1969
Aneks. Kartki ze szpitala
Krótka kronika życia i twórczości Anny Kowalskiej
Nota edytorska
Indeks
Fragmenty:
23 IV [1943]
[…] Gdzieś jest świat, zachwycony, przewodzący prądy z łatwością. Ale dwa razy go nie było. Namacalnie, okrutnie, boleśnie. Dwadzieścia lat zniechęceń porannych, dwadzieścia lat czekania, że jednak tym razem... A przecie powstał stosunek wyjątkowej szczerości, porozumienia, miłości, przyjaźni. I nawet niemal jako rezultat dało to w sumie, co zawiodło w poszczególnych chwilach, a powstało nadto we wspomnieniach razem zrekonstruowanych to, czego nie było lub co było w krajobrazie i we mnie.
Pamiętam wszystko to, co mnie drażniło, dręczyło, co mi było żywiołowo obce w czasie pobytu M. u nas. Dziś to samo wywołuje jakąś tkliwość, uśmiech. Tego nie mogę pojąć. To jest niezrozumiałe. Obca miłość. Miłość, która ma wszystko przeciw sobie, wszystko do przezwyciężenia.
15 VI [1943]
Obudziłam się rano o piątej. A raczej obudził mnie mój własny, głośny płacz. Zdarzyło mi się to pierwszy raz w życiu. Rozglądałam się po pokoju bezradnie jak człowiek, który obudzi się w szpitalu. Nie jest w domu i jest chory. Odszedł go sen i dzień rozciąga się bezkresny, jałowy, bez małych nawet pociech domowego komfortu. I jeszcze jakieś uczucie oburzenia, że uczucie jest większe, gwałtowniejsze, prawdziwsze, aniżeli się tego w istocie pragnęło. Wszystkie wyuczone, przyuczone magie są niewystarczające. Jest się samemu w sobie. Podnosi się oczy na swoje odbicie i widzi się z niechęcią twarz cierpiącego – naprawdę. Bo mimo wszystko, mimo pragnienia, aby przeżywać najgłębiej i najszczerzej miłość, jednak istnieje jakaś próżność, aby znaleźć, aby odczuwać w sobie jakiś punkt samoistny i uniezależniony od przeżyć, jakieś jądro samotności i spokoju. Tymczasem nic zabezpieczonego. Łkanie, które dławi, jest silniejsze od wszystkiego, w całym ciele nie ma miejsca, które nie byłoby poddane temu samemu cierpieniu. [...]
Pasjonuje mnie, jaki los wyznaczony jest temu uczuciu, któremu wszystko jest przeciwne: wiek, płeć, okoliczności, a ze strony M. znużenie i wyczerpanie siły uczuciowej. Chce ona tylko realizacji artystycznej. Ale tego samego chcę i ja, tylko nie jestem w stanie o tym mówić, bo to najistotniejsza bolączka, najbardziej trawiący niepokój. W niczym nie dałam próby mojego widzenia, esencji mojej przygody ziemskiej, spłaty jakiegoś długu zaciągniętego wobec Boga i dotrzymania umowy z samym sobą. Lata wojny zwolniły to napięcie, rozgrzeszyły z lenistwa. Teraz mam najbardziej sprzyjające okoliczności. Niczego nie mam do usprawiedliwienia. [...]
28 [II 1948]
M. gniewa się, gdy ja wspominam o jej dobroci. Ona nie wie, że jest dobra. Nie w tym jaka jest dla ludzi (także dobra, ale w innym sensie) – ale ona jest dobra dla człowieka w ogóle. W niej jest słońce dobroci oświetlającej wszystko to, co ona widzi – nawet gdy widzi kogoś złego. Stąd jej namiętna reakcja na każdą krzywdę. Ona świetnie diagnozuje ludzi, trafność jej określeń często mnie wprost olśniewa. We mnie jest tylko rozpaczliwe pragnienie świętości i świadomość grzechu, a chociaż tak się liczę aż do nonsensu z każdym człowiekiem, wiem, że nie jestem dobra. Moja świadomość jest ranna wyczuwaniem zła.
25 IX [1955]
[…] Może teraz powinnam notować wszystko, co dotyczy Maryjki. Ona kiedyś urośnie. Ona będzie wielka – ja będę tą, która była jej przyjaciółką. I ważne będzie tylko to, co jej dotyczy, a niecierpliwić będzie to, co mnie dotyczy. Ale nikt się nie domyśli, ile jest ze mnie we wszystkim, co teraz pisze. Tak dawniej we dworach, gdy latem przysłano róże cięte, wbijano łodygę w ogórek, aby róża się dobrze trzymała. Ja jestem tym ogórkiem. Czuję w sercu łodygę, którą karmię. To oczywiście jest jednym z aspektów. Weszłam w świat M. i skorzystałam, nauczyłam się, poznałam nieznane i nieprzeczuwane rzeczy, oprócz wszystkiego, co było przeżyciem. Nasza obecna przyjaźń jest czymś rzadkim, to współistnienie jest żywe, twórcze, pobudzające – obustronnie.