Spadając

Spadając to książka o 11 września i o dniach, a w końcu latach, które nastąpiły potem. W sposób przejmujący i obrazowy, lecz bez patosu, autor opisuje zdarzenie, które wstrząsnęło Ameryką u progu nowego tysiąclecia i zdefiniowało ją na nowo. Ta historia zaczyna się wśród dymu i zgliszcz, które pozostały z płonących wież. Keith, cudem ocalały w jednej z wież, usiłuje poskładać swój świat na nowo. W pierwszym odruchu wraca do żony, Lianne, którą przedtem opuścił, ona zaś wciąż rozpamiętuje przeszłość, nie mogąc odnaleźć w nim bliskiego jej niegdyś mężczyzny.

2.jpgObok jest ich małomówny synek Justin, który wystaje w oknie, wypatrując na niebie kolejnych samolotów. Nad ich wspólnym życiem ciąży poczucie straty i żalu, a także przemożna siła historii.

Don DeLillo pokazuje, jaki wpływ terrorystyczny atak z 11 września wywarł na jego rodaków, przeobrażając ich emocje, pamięć i sposób odbierania świata. To piękna, poruszająca i oczyszczająca książka.

Nota o autorze:

Don DeLillo - urodzony 20 listopada 1936 r., pisarz amerykański. Obok Thomasa Pynchona i Johna Bartha, jeden z czołowych przedstawicieli amerykańskiego postmodernizmu, pisze głównie powieści, ale też eseje, opowiadania i sztuki teatralne. Urodził się i wychował na nowojorskim Bronksie w rodzinie włoskich imigrantów (do pochodzenia pisarza odnoszą się wątki w Podziemiach).

W roku 1999 DeLillo, jako pierwszy Amerykanin, otrzymał Jerusalem Prize, nagrodę przyznawaną pisarzom, „którzy w swojej twórczości zajmują się tematem wolności jednostki w społeczeństwie”. (Otrzymali ją tacy pisarze jak Milan Kundera, Mario Vargas Llosa, V.S. Naipaul, Graham Greene, Simone de Beauvoir czy Jorge Luis Borges.)

Jego powieści traktują o stanie społeczeństwa amerykańskiego, pokazują procesy jakim podlega jednostka we współczesnym świecie (np. Biały Szum, Gracze, Mao II). W powieści Libra podjął się rekonstrukcji biografii Lee Harveya Oswalda, domniemanego sprawcy śmierci prezydenta Johna Fitzgeralda Kennedy'ego. Biorąc pod uwagę biegłość w operowaniu materią historyczną przy tworzeniu świata przedstawionego, powieść tę porównuje się do dzieł Thomasa Pynchona. DeLillo nieobce są też problemy dotyczące ery informacji, paranoiczna otoczka rzeczywistości staje się zjawiskiem centralnym dla wielu jego powieści (Podziemia, Pies Łańcuchowy, The Names).

Przez krytyka literackiego Harolda Blooma zaliczony został do czwórki wielkich amerykańskich powieściopisarzy naszych czasów, obok Thomasa Pynchona, Philipa Rotha oraz Cormaca McCarthy'ego.

Amerykańscy pisarze młodego pokolenia (tacy jak Bret Easton Ellis, Jonathan Franzen czy David Foster Wallace) powołują się na DeLillo jako na źródło inspiracji. James Ellroy wspomina, że Libra była jednym z bodźców do napisania przez niego tryptyku Underworld USA - jeszcze bardziej szczegółowego opisu zdarzeń, które mogły doprowadzić do  śmierci Kennedy'ego.

Fragment książki:

Powiedziała do matki:

-      Wydawało się to niemożliwe, jakby zmartwychwstał, ale to był on, w drzwiach. Całe szczęście, że wzięłaś Justina do siebie. To byłoby straszne, gdyby zobaczył swojego ojca w takim sta­nie. Jakby szara sadza po czubek głowy, nie wiem, jakby dym tam stał, krew na twarzy i ubraniu.

-      Akurat układaliśmy puzzle ze zwierzętami, konie na łące.

Apartament matki znajdował się niedaleko Piątej Alei, z pie­czołowicie porozwieszanymi na ścianach dziełami sztuki oraz małymi figurkami z brązu na stolikach i półkach. Tego dnia w salonie panował radosny nieład. Po podłodze walały się za­bawki i gry Justina, zakłócając bezczasowość tego pomieszcze­nia, ale to miłe, pomyślała Lianne, bo inaczej trudno nie szep­tać w takiej scenerii.

-      Nie wiedziałam, co robić. No bo wiesz, telefony nie działa­ły. W końcu poszliśmy na piechotę do szpitala. Krok po kroku, jakbym prowadziła małe dziecko.

-      A w ogóle dlaczego przyszedł akurat do ciebie?

-      Nie wiem.

-      Dlaczego nie poszedł od razu do szpitala? Tam na miejscu, w śródmieściu? Dlaczego nie poszedł do kogoś znajomego?

„Ktoś znajomy” oznaczał kobietę, nieunikniony sztych, mat­ka musiała to zrobić, nie mogła się powstrzymać.

-      Nie wiem.

-      Nie rozmawialiście o tym? Gdzie on teraz jest?

-      Czuje się dobrze. Na razie skończył z lekarzami.

-      No to o czym rozmawialiście?

-      Nie ma większych urazów, fizycznych znaczy się.

-      O czym rozmawialiście?

Jej matka, Nina Bartos, uczyła dawniej na uniwersytetach w Kalifornii i Nowym Jorku, ale dwa lata temu odeszła na eme­ryturę, profesor Taka-i-Taka od tego-i-tego, jak powiedział kie­dyś Keith. Była blada i chuda, jej matka, w następstwie operacji kolana. Nareszcie i zdecydowanie stara. Tego właśnie chciała, jak się wydawało, chciała być stara i zmęczona, chciała wchło­nąć starość, wziąć ją na siebie, otoczyć się nią. Były laski, były lekarstwa, były popołudniowe drzemki, dieta, wizyty u lekarzy.

-      Na razie nie mamy o czym rozmawiać. On musi mieć teraz spokój od spraw, od rozmów też.

-      Małomówny.

-      Przecież znasz Keitha.

-      Zawsze to w nim podziwiałam. Sprawia wrażenie, że jest coś głębszego niż wędrówki krajoznawcze i jazda na nartach al­bo gra w karty. Ale co?

-      Wspinaczka skałkowa. Nie zapominaj.

-      A ty z nim wtedy pojechałaś. Zapomniałam.

Matka poruszyła się w fotelu, opierając stopy na podnóżku od kompletu, późnym rankiem, nadal w podomce, łaknąc pa­pierosa.

-      Lubię tę jego małomówność czy co to jest - powiedziała. - Ale uważaj.

-      On jest małomówny przy tobie, a raczej był, tych parę razy, kiedy w ogóle rozmawialiście.

-      Lepiej uważaj. On się otarł o śmierć, wiem. Byli tam jego przyjaciele. To też wiem. Ale jeśli pozwolisz, żeby współczucie i życzliwość miały wpływ na twój osąd...

Były rozmowy z przyjaciółkami i dawnymi koleżankami o operacji kolana, operacji biodra, o potwornościach krótkoter­minowej pamięci i długoterminowej polisy zdrowotnej. Wszyst­ko to było tak obce wyobrażeniu Lianne o matce, że podejrze­wała, iż może się w tym kryć element spektaklu. Nina usiłowa­ła oswoić się z rzeczywistymi ingerencjami starości w jej życie, czyniąc z nich teatr, nabierając pewnego ironicznego dystansu.

-      No i Justin. Znów ma ojca w domu.

-      Dziecko czuje się świetnie - powiedziała Lianne. – Kto w ogóle wie, jak czuje się dziecko? Nic mu nie jest, wrócił już do szkoły. Wznowili lekcje.

-      Ale ty się martwisz. Wiem, że się martwisz. Lubisz pielę­gnować swój strach.

-      Co będzie potem? Nie zadajesz sobie tego pytania? Nie tyl­ko w najbliższych miesiącach, ale latach.

-      Niczego nie będzie potem. Nie ma żadnego potem. To było potem. Osiem lat temu podłożyli bombę w jednej z wież. Nikt wtedy nie mówił, co będzie potem. To było potem. Bać się trzeba wtedy, kiedy nie ma powodu, żeby się bać. Teraz już za późno.

Lianne stanęła przy oknie.

-      Kiedy te wieże runęły...

-      Wiem.

-      Kiedy to się stało...

-      Wiem.

-      Myślałam, że zginął.

-      Ja też - odparła Nina. - Tylu ludzi patrzyło.

-      Myśleli, on zginął, ona zginęła.

-      Wiem.

-      Patrzyłam, jak te budynki się walą.

-  Najpierw jeden, potem drugi. Wiem - powiedziała matka.

Miała kilka lasek do wyboru i czasem, w wolnych godzinach albo w deszczowe dni, szła ulicą do Metropolitan Museum i oglądała obrazy. Przez półtorej godziny oglądania patrzyła na trzy albo cztery. Patrzyła na to, co było niezawodne. Lubiła wielkie sale, starych mistrzów, to, co okazywało się niezawodne w swym oddziaływaniu na oko i umysł, pamięć i tożsamość. Po­tem szła do domu i czytała. Czytała i spała.

-      Oczywiście, że dziecko to dobrodziejstwo, ale oprócz tego, a ty wiesz o tym lepiej ode mnie, małżeństwo z nim było ogrom­nym błędem, tyle że ty tego pragnęłaś, dążyłaś do tego. Chciałaś żyć w określony sposób, bez względu na konsekwencje. Chcia­łaś czegoś konkretnego i uznałaś, że to Keith.

-      Czego niby chciałam?

-      Myślałaś, że dzięki Keithowi będziesz to mieć.

-      Czego chciałam?

-      Chciałaś czuć się niebezpiecznie żywa. Tę cechę wiązałaś z ojcem. Ale tak nie było. Twój ojciec w głębi serca był ostroż­nym człowiekiem. A twój syn jest pięknym i wrażliwym dziec­kiem. Ale poza tym...

Tak naprawdę uwielbiała ten pokój, Lianne uwielbiała, w tej jego najbardziej uporządkowanej formie, bez gier i porozrzuca­nych zabawek. Matka mieszkała tutaj zaledwie od paru lat, a Lianne miała skłonność do takiego patrzenia, jak mógłby patrzeć gość: przestrzeń cechująca się pogodnym samoopanowaniem, i co z tego, że odrobinę onieśmiela. Najbardziej lubiła dwie martwe natury na ścianie od północy, autorstwa Giorgia Morandiego, malarza, którego twórczość matka zgłębiała i o której pisała. Były to skupiska butelek, dzbanków, puszek po herbatnikach, nic więcej, ale w pociągnięciach pędzla kryła się jakaś tajemnica, której Lianne nie potrafiła nazwać, w nieregu­larnych konturach wazonów i dzbanków, jakiś rekonesans w głąb, ludzki i niejasny, oddalony od światła i barw obrazu. Martwa natura. To określenie wydawało się silniejsze, niż trze­ba, właściwie złowrogie nawet, ale o tych kwestiach nie rozma­wiała z matką. Niech utajone znaczenia obracają się i falują na wietrze, wolne od kategorycznych komentarzy.

-      Jako dziecko lubiłaś zadawać pytania. Uporczywie drąży­łaś. Ale ciekawiły cię nie te sprawy, które powinny.

-      To były moje sprawy, nie twoje.

-      Keith chciał kobiety, która będzie żałować tego, co z nim zrobi. To jego styl, skłonić kobietę do zrobienia czegoś, co po­tem będzie sobie wyrzucała. A to, co ty zrobiłaś, to nie była jed­na noc czy weekend. On był stworzony do weekendów. A co ty zrobiłaś?

-      To nie jest odpowiedni moment.

-      Wyszłaś za niego.

-      A potem wyrzuciłam go z domu. Miałam silne zastrzeże­nia, które z czasem się wzmogły. Ale ty jesteś przeciwna zupeł­nie z innego powodu. On nie jest uczonym, nie jest artystą. Nie
maluje, nie pisze wierszy. Gdyby to robił, przymknęłabyś oko na wszystko inne. Byłby szalejącym artystą. Wolno byłoby mu zachowywać się niepoprawnie. Powiedz mi coś.

-      Tym razem masz jeszcze więcej do stracenia. Szacunek do samej siebie. Zastanów się.

-      Powiedz mi jedno. Któremu malarzowi wolno się zachowy­wać bardziej niepoprawnie, figuratywnemu czy abstrakcjoniście?

Usłyszała dzwonek i podeszła do interkomu, żeby wysłuchać meldunku portiera. Od razu wiedziała, o co chodzi. Na górę wjeżdżał Martin, kochanek matki.


Komentarze
Polityka Prywatności