Długo oczekiwane wznowienie wiekopomnego dzieła Juliana Tuwima, wydanego wcześniej w niewielkim nakładzie w 1950 roku. Pegaz dęba to doskonałe świadectwo mistrzostwa poety w dziedzinie humorystyki. Autor, znany ze swojej erudycji, ale i specyficznego poczucia humoru, w niezwykle zabawny sposób uzmysławia czytelnikowi, jak ciekawy jest język sam w sobie i że może służyć do zabawy, nie tylko do opisów rzeczywistości.
Tuwim, przywołując szereg niebanalnych palindromów, kunsztownych rymów, zadziwiających kalamburów i innych absurdalnych językowych wynalazków, wprowadza czytelnika w magiczny świat, w którym słowa pokazują swoje zadziwiające oblicze.
To książka-legenda, książka kultowa – nawet dla tych, którzy nie lubią tego określenia. Wydana raz, sześćdziesiąt lat temu. Znana w małych fragmentach liczniejszym czytelnikom, ale dla ogółu czytających niezwykle trudno dostępna – przecież w świadomości kulturalnej cały czas obecna. Do niej się odwoływano, czasem ją cytowano.
To świadectwo niesamowitej erudycji i pasji niezwykłego człowieka, a przy tym kogoś, kto mógł uprawiać wszystkie gatunki językowe, nie tylko literackie. Kiedy czytam Tuwima, wszystko jedno co – wiersze dla dzieci, poematy, kabaretowe piosenki, humoreski – mam nieodparte wrażenie naturalnej łatwości słowa, które jest takie, jak powinno być, i tam, gdzie powinno. Tuwim mógł tak pisać, bo znał język. Był, jak sam pisał, „znawcą języka, ale nie językoznawcą”. Do językoznawców miał stosunek specyficzny. Zaproszony do konsultacji przy redagowaniu wielkiego Słownika języka polskiego, ułożył żartobliwe hasło „e”, rzetelnie językoznawczy tekst, którego nie można czytać bez głośnego śmiechu.
Znał język i jego możliwości, pewnie nie wszystkie, wszystkich nikt nie zna, ale prawie. I, co najdziwniejsze, wcale mu to nie przeszkadzało, jak to zwykle bywa. Naturalna świadomość – to bodaj najrzadsza cecha.
Pegaz dęba to książka o języku. Ale nie o języku jako narzędziu komunikowania czy środku porozumiewania się. To rzecz o języku nieprzezroczystym, takim, który uwagę czytelnika koncentruje na sobie. A mało jest rzeczy tak ciekawych, jak język, może zwłaszcza wtedy, gdy przestaje się zajmować nudnym opisywaniem rzeczywistości i zwykle mało udanymi próbami kontaktowania ludzi. Język sam, w sobie, dla siebie, potrafi najwięcej. Jego forma staje się wspaniałą treścią. Nieprawdopodobnie kunsztowne rymy, zadziwiające kalambury, tajemniczo dziwaczne palindromy, nonsensowne językowe wynalazki i absurdalne akrostychy – dają poczucie kontaktu z absolutem. Język, wyzwolony z niezasłużenie służebnej funkcji nosiciela sensu, bawi się sam ze sobą, a my możemy tylko się temu przyglądać, odkrywając coraz to nowe jego możliwości.
Tych niewielu, którzy przez wiele stuleci naprawdę umieli i lubili – a nie da się umieć i nie lubić – znajdować je w języku, Tuwim nam pokazuje, ze szlachetnym podziwem, a sam jest w tym niedościgłym mistrzem.
Cieszę się, że ta książka jest z nami, choć oczywiście i zazdrośnie żałuję, że i profani będą mogli przyglądać się teraz językowi tak wspaniale obnażonemu.
Jerzy Bralczyk
Spis rzeczy:
Przedmowa
1. Rymy
2. Wiersz a pamięć
3. Anagram
4. O pewnej kobyle i rakach
5. Wiersze a liczby
6. Melanż, makaron i inne specjały
7. Centon
8. Tauto- i lipogramy
9. Traduttore – traditore
10. Czterowiersz na warsztacie
11. Traktat o akrostychu
12. Wiersze-kobierce i wiersze-obrazki
13. Kalambur, czyli karambol
14. O naśladowaniu obcych języków
15. Atuli mirohłady
16. Śladami Guliwera
17. Abecadło z pieca spadło
18. Ksiądz Dembołęcki i jego parafianie
19. Zarys ćwierkologii
20. W oparach absurdu
21. Varia i inne variactwa
Index
Fragment:
Rękopis książki Pegaz dęba sześć lat przeleżał w wypchanej papierami walizie, zakopanej w piwnicy jednego z domów warszawskich. W ostatnich dniach sierpnia roku 1939, usłuchawszy dobrej rady domowego Anioła Opiekuńczego, pozbierałem rozrzucone po szufladach i półkach rękopisy wierszy i przekładów, duże ilości materiałów do zamierzonych prac, ogromne archiwum, przez 25 lat gromadzone, oraz cenniejsze pamiątki osobiste – między innymi setki listów do powyższego Anioła i dwa albumy, w których panna Adela Krukowska i panna Ewelina Łapowska, matka i babka, przepisywały wiersze – wpakowałem to wszystko do fibrowej walizy, z trudem, napierając kolanami, zatrzasnąłem ją i postanowiłem solennie, że „w razie czego” zabiorę ten skarb ze sobą. Ale gdy 5 września wczesnym rankiem przyszło wiać z Warszawy przed nadciągającymi kohortami teutońskich faszystów, trzeba było z zabrania walizy zrezygnować. Nie znalazło się dla niej miejsca w przepełnionym ludźmi samochodzie. Zakopano w ziemi tę trumnę z długoletnim dorobkiem pisarskim i najtkliwszymi pamiątkami przeszłości. Nie było dnia na uchodźstwie, aby myśli nie biegły ku niej.
Gdy po powrocie do kraju odzyskałem ekshumowaną walizę – nie walizę, sześcienną bryłę prochów raczej – znalazłem w niej beznadziejne zbitki, zlepki, bochenki przemoczonego, zbutwiałego papieru. Różnych lat i kolorów atramenty rozlały się wszerz i w głąb papierowej masy, tworząc tęczowe krajobrazy, zacieki i wysięki – widok groźny i fantastyczny; rozcieńczyły się lub jedne w drugie wpłynęły strofy, z trudem i miłością niegdyś budowane; listy przewarstwowiły się, powłaziły w siebie urywkami, treść nowszych na wylot przebiła starsze, i odwrotnie; pieczołowicie gromadzone wypisy z rzadkich dzieł (nieraz unikatów, spalonych w bibliotekach krajowych) zamieniły się w papkę; wszędzie chaos rozkładu. I zaduch mogilny bił z tego cmentarza pracy, uczuć i przywiązań.
Cudem jakimś ocalały prawie w całości dwa pakiety: materiały do życiorysu Sotera Rozmiar Rozbickiego oraz innych grafomanów – i manuskrypt książki, którą dziś prezentuję czytelnikom. Trzy czynniki złożyły się na jej powstanie: 1) fach autora, a więc zainteresowanie formami wersyfikacyjnymi, 2) zamiłowania naukowe – lingwistyka, filologia, historia literatury, 2) kolekcjonerstwo – nieuleczalna, od lat dziecinnych datująca się mania zbierania rzadkich a osobliwych druków. Z połączenia powyższych inklinacji, zazębiających się wzajemnie, zrodził się pomysł „panopticum poetyckiego”. Było i jest moim zwyczajem czytanie z ołówkiem w ręku i odnotowywanie miejsc ciekawszych, niezwyklejszych. Wieloletnia lektura sprawiła, że się tych notatek uzbierała ogromna ilość. Wystarczyło usegregować je tematycznie, aby powstała niniejsza kompilacja, przedstawiająca się na zewnątrz jako zbiór artykułów, w istocie jednak będąca antologią kuriozów wersyfikacyjnych i ciekawostek językoznawczych. Felietony te (mądrym dla zabawy, głupim na pociechę, że bywali jeszcze głupsi, a wszystkim dla nauki, że to tylko igraszki, nie twórczość poetycka) można by też potraktować jako przyczynki do dziejów „niepróżnującego próżnowania” i... cierpliwości ludzkiej. [...]
Zastanawiałem się nieraz nad powodami, jakie skłaniają ludzi do wyczyniania tych wszystkich cudactw i łamańców wersyfikacyjnych. Mówię tymczasem o cichych amatorach-cierpliwcach, uprawiających artyficjalne gatunki poezji dla samej sztuki, l’art. pour l’art. Czemu przypisać, że zadają sobie tyle trudu dla osiągnięcia błahych, bezużytecznych rezultatów? Ile się trzeba namęczyć i naślęczeć, żeby ułożyć bezbłędny chronostych lub palindrom! Ile naharować nad wierszem figuralnym! Gdybyż te igraszki zapewniały przynajmniej sławę – doczesną czy pośmiertną; gdybyż choć budziły podziw i uznanie współczesnych czy potomnych! Ale nic podobnego. Twórcami tych sztuczek i faramuszek są zazwyczaj podrzędne, często anonimowe postacie, interesuje się nimi szczupła garstka takich samych jak oni dziwaków. Publikuje się te ekstrawagancje przeważnie w żałosnych, z góry na zapomnienie skazanych broszurkach lub ulotnych pisemkach, czasem pozostają w rękopisie, i dopiero jakiś szperacz przedrukuje to – znowu w książeczce czy piśmie o niedalekim zasięgu. Wydaje mi się, że głównym bodźcem do uprawiania pseudopoetyckich saltomortaliów jest wrodzona człowiekowi skłonność do pokonywania trudności. Można to zauważyć u dzieci, które, bawiąc się, umyślnie utrudniają sobie szybkie osiąganie upragnionego celu czy efektu zabawy. Kryje się w tym – u dzieci – żądza przygody. Obserwowałem kiedyś siedmioletniego chłopca: przełożył on kładkę przez rów, ale nie skorzystał z niej, zanim nie umieścił na desce paru kamieni, które przy chodzeniu omijał. Bo im trudniej, tym ciekawiej. To samo dzieje się ze sportowymi „rekordzistami”, np. przy wspinaniu się na niebotyczny szczyt po lince, gdy na tenże szczyt prowadzi wygodna szosa samochodowa. O co takiemu alpiniście chodzi? O sam fakt utrudnienia sobie zadania, bo przecież nie dla zdrowia czy obserwacji naukowych przedsiębierze tę stromą i życiu zagrażającą wyprawę.
Zaryzykowałbym przypuszczenie, że czynnikiem pobudzającym do tworzenia trudnych form wierszowych i różnorakich gier słownych mogła być również w wielu wypadkach pewna łagodna odmiana ascetycznego samoudręczenia. Zauważmy, ile osób duchownych było śród autorów wymyślnych kształtów wiersza i innych uciążliwych eksperymentów, jakim książka niniejsza jest poświęcona. Poranie się z nieprzezwyciężonymi, zdawałoby się, trudnościami w dobieraniu słów i liter, zdumiewająca ekwilibrystyka i żonglowanie materiałem leksykalnym, zapuszczanie się w labirynty, z których na pierwszy rzut oka nie ma wyjścia – wszystko to nasuwa myśl nie tylko o haśle ad maiorem Dei gloriam, lecz także o dobrowolnie podjętym sui generis umartwieniu. Nie twierdzę, że miało ono zastąpić post, włosiennicę i samobiczowanie, ale wydaje mi się, że gorliwcy religijni mogli je traktować jako dodatkowy sposób przypodobania się Panu Bogu. Żadnych natomiast nie ma wątpliwości, że wiele karkołomnych sztuk i dziwów w tym zakresie wywodzi się bezpośrednio z pradawnej wiary w mistyczne własności słów i liter. Kabaliści, talmudyści, gramatycy orientalni, jak zresztą i katolicy biegli w Piśmie, wyraźnie o tym mówią i liczne dali dowody tej wiary w postaci najcudaczniejszych wyczynów.