Pomiędzy morzem a równinami Bengalu, przy wysuniętym najbardziej na południe fragmencie wybrzeża Indii znajduje się rozległy archipelag wysp. To Sundarban. Nie istnieją tam żadne granice oddzielające słodką wodę od słonej, rzeki od morza, a nawet ląd od wody. Przez setki lat jedynie ludzie bez własnego skrawka ziemi ośmielali się tam osiedlać i jakoś udawało im się przetrwać na tych błotnistych terenach, gdzie władzę sprawują tygrysy-ludojady i krokodyle. To tam na początku zeszłego wieku, pewien Szkot, wizjoner, utworzył utopijną wspólnotę, w której ludzie wszystkich ras, wyznań i klas mogli żyć razem.
Mieszkańcy Sundarbanu wierzą, że tylko człowiekowi o prawym sercu, który zapuści się w wodny labirynt wysp, uda się z niego wrócić. Zjawienie się tam Pijali Roy, Hinduski z pochodzenia, ale wychowanej na Amerykankę oraz Kanaja Dutta, wyrafinowanego biznesmena z Delhi, zakłóci delikatną równowagę, jaka tam panuje. Kanaj przyjechał na wyspy na prośbę ciotki, miejscowej osobistości, po raz pierwszy od śmierci wuja, politycznego radykała, który zmarł w tajemniczych okolicznościach po wygaśnięciu lokalnych zamieszek. Kiedy Pija, która bada rzadko występujące rzeczne delfiny, wynajmuje Fokira, dumnego rybaka, jako przewodnika po rozlewiskach, Kanaj zostaje jej tłumaczem. Od tej chwili zaczyna się przypływ.
Amitav Ghosh odkrył kolejne nowe terytorium, przywołał do życia z historii i mitów fascynujące miejsce, inny świat. Ale w Żarłocznym przypływie penetruje również inną dżunglę, poznaną w znacznie mniejszym stopniu: ludzkiego ducha. To powieść, która bez przerwy stawia jedno pytanie: czy człowiek potrafi prawdziwie ocenić innego człowieka?
Żarłoczny przypływ jest efektem pracy olśniewającej wyobraźni. Napisana z rozmachem, dorównuje bestsellerowej powieści Ghosha Szklany pałac.
Nota o autorze:
Amitav Ghosh urodził się w Kalkucie w 1956 r., natomiast dorastał i uczył się w Bangladeszu, Sri Lance, Iranie, Egipcie, Indiach i w Wielkiej Brytanii, gdzie na uniwersytecie oksfordzkim uzyskał doktorat z antropologii społecznej. Uznany autor powieści, książek podróżniczych i reportaży, napisał m.in. Koło rozumu , The Shadow Lines, In an Antique Land i Dancing in Cambodia. Jego poprzednia powieść, Szklany pałac, stała się międzynarodowym bestsellerem, który opublikowano w Wielkiej Brytanii w rekordowym nakładzie ponad pół miliona egzemplarzy. Ostatnio wydana powieść, pt. Żarłoczny przypływ (The Hungry Tide) została przetłumaczona na 12 języków i również stała się światowym bestellerem. Ghosh jest laureatem takich nagród jak: francuska Prix Médicis Etranger, indyjska Sahitya Akademy Award, The Arthur C. Clarke Award, oraz The Pushcart Prize. Obecnie dzieli swój czas pomiędzy gościnne wykłady na Harvardzie i domy w Indiach oraz na Brooklynie w Nowym Jorku.
Fragment książki:
Na kotwicy
[…]
Niedługo po zapadnięciu zmroku, Fokir podpłynął do brzegu i rzucił kotwicę w kanale, który odpływ zmienił w osłonięty strumień. Było oczywiste, że tej nocy nie popłyną dalej, ale Pija wyczuwała w zachowaniu rybaka, że był rozczarowany - chyba chciał zacumować w zupełnie innym miejscu i teraz był zły na siebie, bo nie dał rady tam dopłynąć.
Jednak w tej chwili stali na kotwicy i mieli za sobą niezwykłe wydarzenia tego dnia. Na łódce powoli zaczęła roztaczać się atmosfera znużenia. Fokir przystawił zapałkę do poczerniałej lampy olejowej i zapalił biri od płomienia. Kiedy wypalił go do krótkiego peta, przeszedł na rufę i pokazał Piji gestami, w jaki sposób można zasłaniać podest, by mógł służyć jako ubikacja i łazienka. Żeby to zaprezentować nabrał wiadrem słonawej wody rzecznej i zaczął myć Tutula, mydlił go i od czasu do czasu sięgał po kanister ze słodką wodą, żeby spłukać mydliny.
Po zachodzie słońca, noc stała się zimna. Chłopiec ociekający wodą na pokładzie dzwonił zębami. Fokir wyjął kawałek materiału we wzór szachownicy i wytarł syna energicznie, zanim opatulił go ubraniem. Ten niby ręcznik był zrobiony z czerwonawej bawełny, a Pija zauważyła wcześniej kilka identycznych kawałków materiału na całej łodzi. Wydawało się jej, że gdzieś już widziała coś podobnego, ale nie mogła sobie przypomnieć.
Kiedy Tutul został ubrany, nadeszła jego kolej na mycie ojca. Fokir zdjął ubranie poza przepaską na biodrach, a syn wylewał mu na głowę strumienie zimnej wody, czemu towarzyszyło mnóstwo śmiechu i głośnych pokrzykiwań. Pija widziała dokładnie kości na klatce piersiowej Fokira, odciskające się na skórze, jak żeberkowania na puszce z oddartą etykietą. Woda tworzyła kałuże wokół niego, spływając po konturach jego ciała niczym strugi z poszczególnych poziomów fontanny.
Gdy ojciec i syn skończyli, Pija miała wolną łazienkę. Kolejne wiadro wody zostało wciągnięte na pokład, Fokir rozpiął sari, tworząc parawan. Na niewielkiej łódce wcale niełatwo było zamienić się miejscami. Wszyscy troje nie mogli stać jednocześnie, dlatego oni obaj musieli położyć się na brzuchach i wyczołgać spod zadaszenia. Pomagali sobie przy tym łokciami i biodrami, a Fokir dodatkowo podtrzymywał lungi, żeby mu się nie zsunęła. Kiedy mijali się, dokonując przedziwnych skrętów ciała, Pija podchwyciła wzrok rybaka i oboje się roześmieli.
Pija stanęła na końcu łódki. Rzeka pobłyskiwała niby rtęć. Księżyc zasłaniał wszystkie gwiazdy, poza tymi najjaśniejszymi i z wyjątkiem ich lampy na olej nie widać było nigdzie ani na wodzie, ani na lądzie żadnego innego światła. Podobnie jak nie słychać było żadnego dźwięku poza chlupotaniem wody. Brzeg znajdował się tak daleko, że nie dochodziły do nich nawet odgłosy wydawane przez owady w lesie. Jedynie na morzu ślady ludzkiej obecności wydawały się jej tak niewyraźne, prawie niezauważalne. Rozglądając się po miniaturowej łazience odkryła w żółtym świetle lampy udogodnienia, które przeszły jej najśmielsze oczekiwania. Stał tam wypełniony do połowy kanister ze słodką wodą, a obok niego wiadro wypełnione słonawą wodą z rzeki. Na występie leżało mydło, blisko niego zaś zaskakujący przedmiot — plastikowa saszetka z szamponem. Widziała takie saszetki dyndające na sznurku w jednej z herbaciarni w Canning, a teraz kiedy wzięła ją do ręki, żeby lepiej się jej przyjrzeć, obecność tej torebki zrobiła na niej dziwne wrażenie czegoś niewłaściwego. Miała ochotę ją wyrzucić, ale uświadomiła sobie, że tu, na wyspie, którą była ta łódka, saszetkę uważało się za swego rodzaju skarb (kupiony za życie ilu krabów?) i została położona, żeby szczególnie uhonorować Piję. Wyrzucenie jej byłoby nadużyciem tej ofiary. Jeszcze nigdy tak bardzo nie miała ochoty na mycie głowy, wycisnęła więc odrobinę szamponu na dłoń i spłukała wodą, w nadziei, że zobaczą pianę mijającą dziób, co powie im o skorzystaniu przez nią z oferowanego luksusu.
Kiedy było już za późno i drżała od chłodu nocy, kuląc się na mokrych deskach i obejmując ramionami kolana, przypomniała sobie, że nie ma ręcznika, niczego czym mogłaby się wytrzeć. Ale dalsze poszukiwania ujawniły, że i o tym także pomyślano: jeden z prostokątnych kawałków materiału w szachownicę wisiał na bambusowym kiju zadaszenia, gotów do użycia. Okazał się zupełnie suchy, co świadczyłoby, że był tam od jakiegoś czasu. Kiedy dotknęła materiału, żeby wziąć go do ręki, intuicyjnie wyczuła, że Fokir był nim przepasany, kiedy nurkował za nią. Kawałki tkaniny tej długości miały najwyraźniej różne zastosowania, to akurat wiedziała, ale kiedy przytknęła ją do nosa odniosła wrażenie, że wyczuwa zapach nie tylko upalnego słońca i metalicznej błotnistości rzeki, ale także słonawą woń jego potu.
Nagle przypomniała sobie, gdzie widziała wcześniej taki właśnie ręcznik: był przywiązany do gałki w drzwiach garderoby jej ojca, w mieszkaniu na jedenastym piętrze, w którym spędziła dzieciństwo. Przez lata, kiedy dorastała, materiał się zestarzał i poprzecierał, i najchętniej byłaby go wyrzuciła, gdyby nie sprzeciw ojca. Jej ojciec był generalnie zupełnie pozbawionym sentymentów mężczyzną, zwłaszcza gdy chodziło o „dom”. Podczas gdy inni szukali sposobów zachowania w pamięci „starej ojczyzny”, on starał się je wymazać. Żył teraźniejszością, co chętnie podkreślał, a co z kolei oznaczało, że mocno trzymał się szczebli kariery w firmie, gdzie pracował. Ale kiedy zapytała czy może wyrzucić tę rozpadającą się starą szmatę, zareagował niemal szokiem. Miał ten kawałek tkaniny od wielu lat, powiedział, uważał go za część własnego ciała, jak włosy czy obrzynki paznokci. Jego szczęście było w nią wplecione. Nie do pomyślenia wydawało mu się rozstanie z tym..., wyrzucenie tego... Jakże on to nazywał? Kiedyś znała to słowo, ale czas wytarł je z jej pamięci.
[…]
Chwała Bon Bibi
[…]
Największą niespodziankę Kanai przeżył od razu na początku spektaklu. A stało się tak dlatego, że historia tygrysiej bogini nie zaczynała się ani w niebie, ani na brzegach Gangesu, jak wszystkie, znane mu, mitologiczne opowieści. Zamiast tego pierwsza scena działa się w arabskim mieście, w tle zaś powieszono namalowany pejzaż z minaretami i meczetami.
Miejscem akcji była Medyna, jedno z najświętszych miast islamu. To tam mieszkał człowiek o imieniu Ibrahim, bezdzietny, lecz bogobojny muzułmanin, wiodący surowe życie fakira sufi. Dzięki pomysłowości archanioła Gabriela, Ibrahim stał się ojcem krzepkich bliźniąt, Bon Bibi i Szaha Dźongolego. Kiedy rodzeństwo dorosło, archanioł przyniósł im wiadomość, że wybrano je do wykonania boskiej misji: mieli udać się do Arabii, do „krainy osiemnastu przypływów” - athhero bhatir desz - żeby przystosować ją do zamieszkania przez ludzi. Obarczeni takim zadaniem Bon Bibi i Szah Dźongoli wyruszyli do lasów namorzynowych Bengalu, ubrani w proste szaty żebrzących sufi.
Dżungle „krainy osiemnastu przypływów” były wtedy domeną Dokkhina Raia, potężnego króla demonów, którzy miał władzę nad wszystkim, co żyło w lesie - nad każdym zwierzęciem, jak i upiorem, duchem i złośliwym straszydłem. Wobec ludzi żywił nienawiść połączoną z niezaspokojonym łaknieniem - jego pragnienie rozkoszy, jakich dostarczało mu ludzkie mięso, nie miało granic.
Pewnego dnia Dokkhin Rai usłyszał w dżungli dziwne nowe głosy, powtarzały słowo azán, będące wezwaniem do muzułmańskiej modlitwy. W taki sposób dowiedział się, że Bon Bibi i Szah Dźongoli weszli do jego królestwa. Przywołał swe demony i rozwścieczony ruszył na intruzów, ale jego zastępy zostały rozgromione w zaciekłej walce. Bon Bibi okazała się łaskawą zwyciężczynią i postanowiła, że połowa krainy przypływów pozostanie, jak jest dzikim ostępem. Tę część lasów zostawiła Dokkhinowi Raiowi i jego hordom demonów. Reszty zażądała dla siebie. Pod jej władaniem te ziemie stały się wkrótce bezpieczne dla osiedlenia się ludzi. W ten sposób zaprowadzono porządek na ziemiach osiemnastu przypływów, których dwie połowy, dzika i zagospodarowana, egzystowały w delikatnej równowadze. Wszystko było dobrze dopóki ludzka chciwość nie wzięła góry i nie zaburzyła tej harmonii.
Na krańcach krainy przypływów mieszkał człowiek o imieniu Dhona, który skompletował flotę złożoną z siedmiu statków. Liczył na to, że w dżungli zdobędzie fortunę. Flota Dhony miała właśnie podnieść żagle, kiedy okazało się, że do kompletu załogi brakuje jednego człowieka. Jedyną osobą pod ręką okazał się chłopak nazywany Dukheyem — co oznaczało „zgnębiony”, a imię to było bardzo trafne, bo od dawna prześladowały go niepowodzenia: stracił ojca jako dziecko, a teraz żył w okropnej nędzy z wiekową i niedomagającą matką. Stare matczysko niechętnie pozwoliło synowi na tę wyprawę, a na odchodnym dała mu jedną radę - jeśli kiedykolwiek wpadnie w tarapaty, powinien zawołać Bon Bibi, ona bowiem była orędowniczką słabych i litościwą matką biedaków. Staruszka była pewna, że Bon Bibi przyjdzie mu z pomocą.
Statki wyruszyły. Płynęły krętymi rzekami krainy przypływów aż ostatecznie dotarły do wyspy Keodokhali Ćar. Tak się złożyło, że ta wyspa leżała w granicach terytorium Dokkhina Raia. Żeglarze nie wiedzieli, że król demonów przygotował tam dla nich niespodziankę. Kiedy weszli do lasu zaczęły się dziać dziwne rzeczy: widzieli kusząco napęczniałe od miodu ule, zwisające z gałęzi, ale kiedy do nich podchodzili znikały, by za chwilę pojawić się znowu w pewnej odległości. Nie mogli dobrać się do choćby jednego. Dhona popadł w rozpacz. Jednak tamtej nocy Dokkhin Rai ukazał się Dhonie we śnie i zaproponował układ, dzięki któremu obie strony zaspokoiłyby własne żądze. Demon chciał chłopaka, który płynął na łodzi z Dhoną - minęły całe wieki od kiedy nasycił apetyt ludzkim mięsem, a teraz aż się trząsł, by posmakować ciała Dukheya. W zamian obiecywał Dhonie bogactwo przechodzące jego wyobrażenia - będzie mógł wziąć tyle miodu, ile zmieści się na łodzi.
Zaślepiony chciwością Dhona zgodził się na tę umowę. W tej samej chwili stworzenia leśne, demony i upiory, a nawet pszczoły zaczęły ładować na łódź Dhony ogromne ilości miodu i wosku. Wkrótce pokład się zapełnił i nie pomieściłby więcej. Nastał czas, by Dhona wywiązał się ze swojej obietnicy. Wezwawszy Dukheya do siebie, kazał mu iść na brzeg i przynieść trochę drewna na opał.
Chłopak nie miał prawa głosu, więc posłuchał, ale w drodze powrotnej przekonał się, że jego najgorsze przeczucia się potwierdziły: po statkach nie było śladu. I wtedy, stojąc samotnie na brzegu, w pułapce pomiędzy rzeką a lasem, dostrzegł niewyraźnie połyskujące kolory złota i czerni - tygrys zasadził się na niego, ukryty wśród zieleni na odległym brzegu. Zwierzę było nikim innym, jak samym Dokkhinem Raiem w innym wcieleniu. Ziemia zadrżała, gdy demon zaryczał i ruszył w jego kierunku. Śmiertelne przerażenie ogarnęło Dukheya na widok potężnego cielska i ogromnej paszczy, kłapiącej na wietrze niczym żagle. Ale chociaż odchodził od zmysłów, przypomniał sobie pożegnalne słowa matki i zawołał: „O litościwa matko, Bon Bibi, ratuj mnie, przybądź do mnie”.
Bon Bibi znajdowała się wtedy daleko, ale w jednej chwili przebyła dzielące ich wody. Ocaliła chłopca, biorąc go na kolana, podczas gdy jej brat Szah Dźangoli, wymierzył demonowi straszliwą karę. A potem Bon Bibi zabrała Dukheya do swego domu, gdzie pod jej opieką odzyskał zdrowie. Kiedy nadszedł czas rozstania, odesłała go do matki obdarowując wspaniałym skarbem złożonym z miodu i wosku. W taki właśnie sposób Bon Bibi pokazała światu prawa rządzące lasem - bogaci i chciwcy mieli być karani, podczas gdy biedni i prawi, nagradzani.
Kanai spodziewał się nudy po tej wieśniackiej rozrywce: w Kalkucie był przyzwyczajony do chodzenia do teatrów, jak choćby w Akademii Sztuk Pięknych czy do kin, jak Globe. Jednak ku swemu zaskoczeniu, dał się kompletnie wciągnąć w akcję i jeszcze przez jakiś czas po przedstawieniu nie potrafił zapomnieć niektórych scen. Przerażenie, jakie czuł, gdy demon szarżował na Dukheya było prawdziwe, mimo że tygrys wyglądał zupełnie nieprzekonująco, każdy widział przecież, że to człowiek przebrany w pomalowany kostium i maskę. Nie mniej realne były łzy radości i wdzięczności, które popłynęły z jego oczu, kiedy Bon Bibi zjawiła się u boku Dukheya. Zresztą nie był odosobniony w swoich reakcjach: wszyscy na widowni chlipali, choć pojawienie się aktorki trudno było uznać za natychmiastowe. Przeciwnie, publiczność musiała ją trochę ponaglić, bo chociaż Dukhey leżał nieprzytomny, a tygrys szykował się do pożarcia go, musiała przystanąć i pochylić się nad krawędzią sceny, żeby wyjąć z ust wielki rulon paanu. Ale tok opowieści był tak wciągający, że nikt najwyraźniej się tym nie przejął i jeszcze przed zakończeniem przedstawienia Kanai wiedział, że będzie chciał obejrzeć je ponownie.