Piowowar z Preston

Piwowar z Preston to kolejny z tzw. kryminałów historycznych Andrei Camilleriego. Autor umieścił akcję powieści w dziewiętnastym wieku, tuż po Wiośnie Ludów, pozostał jednak wierny Vigacie. Miasteczko wzbogaciło się w ostatnich latach, zatem jego mieszkańcy zapragnęli mieć własny teatr. Ów szlachetny zamysł wcielono w życie, jednak już pierwszy spektakl stał się zarzewiem konfliktu; oto prefekt Montelusy, reprezentujący reżim absolutystyczno-monarchiczny, narzucił vigatczykom swą wizję inauguracji teatru: miało to być wystawienie opery Piwowar z Preston Luigiego Ricciego.

2.jpgDumni mieszkańcy Vigaty nie akceptują tego pomysłu; całe miasteczko mobilizuje się, by ośmieszyć spektakl. Wkrótce po przedstawieniu w teatrze wybucha pożar, w którym giną trzy osoby. Tragiczny wypadek czy zaplanowana akcja odwetowa przeciwników reżimu?

Te wydarzenia stają się dla autora pretekstem do wnikliwego opisania ludzkiej natury; mieszkańcy dziewiętnastowiecznej Vigaty bywają mali, nikczemni, zawistni, nielojalni i tak samo wielkoduszni, szlachetni, bezinteresowni jak ci współcześni, których ściga, potępia, a niekiedy usprawiedliwia komisarz Montalbano…
Nota o autorze:

Andrea Camilleri (ur. 6 września 1925 roku w Porto Empedocle na Sycylii) mieszka w Rzymie; jest nie tylko pisarzem, lecz także reżyserem teatralnym, telewizyjnym i radiowym. Na początku lat 40. debiutował jako poeta. Pierwszą powieść, Il corso delle cose (1978), opublikował w wieku 53 lat. Sławę przyniósł mu jednak dopiero Kształt wody (1994), który zapoczątkował cykl kryminalny o śledztwach komisarza Montalbano z wyimaginowanego, lecz jakże prawdziwego miasteczka o nazwie Vigàta. Wraz z pojawianiem się kolejnych tytułów: Pies z terakoty (1996), Złodziej kanapek (1996), Głos skrzypiec (1998), Wycieczka do Tindari (2000), popularność Camilleriego w całych Włoszech rosła, osiągając rangę fenomenu czytelniczego. Wszystkie dotychczas tłumaczone na polski pozycje cyklu „montalbanowskiego”, jak również powieść Zniknięcie Patò (2000), ukazały się nakładem Noir sur Blanc.

Fragment książki:

Na grzeczne pytanie markiza cavaliere nabrał powietrza w płuca.

   Mówię o Łagnerze! O jego boskiej muzyce! O duchu jego muzyki, który nawiedza wszystkich innych muzyków! O tej muzyce, na której wszyscy dzisiaj lub jutro połamią so­bie rogi!

O tym Łagnerze nigdy nie słyszałem — wyrzekł Giosuè Zito, szczerze zdumiony.

Bo z pana jest ignorant! Nie ma żadnej różnicy między pana kulturą a kulturą dorsza! Kawałek tej muzyki zagrała mi pani Gudrun Hoffer na fortepianie. Myślałem, że jestem w ra­ju! Ale, na świętego Belzebuba, jak można nie znać Łagnera? Nigdy pan nie słyszał o Okręcie widmie?

Giosuè Zito, który po uprzednim ciosie ledwie do sie­bie doszedł, zachwiał się i przytrzymał stolika, żeby nie upaść.

   A pan się zaparł, żeby mnie wykończyć! Dlaczego, do cholery, ciągle pan gada o tych duchach?

   Bo tak się ta opera nazywa i jest niezrównana! Mam to gdzieś, że pan narobi w gacie! To nowa muzyka! Rewolucyj­na! Jak ta z Tristanal

   Aj! Aj! — mruknął kanonik Bonmartino, badacz patrystyki, który miał zwyczaj oszukiwać samego siebie przy sta­wianiu pasjansa.

   Co chce mi pan dać do zrozumienia tym swoim aj, aj?

   Nic — wyjaśnił kanonik z twarzą tak pogodną, jakby wokół jego głowy krążyli dwaj aniołowie. — Chcę panu tyl­ko oznajmić, że w języku włoskim tristano oznacza smętną
dupę. Odbyt, anus triste. No i wyobrażam sobie, że skoro tak, to ta opera musi być tego warta.

   No to ksiądz kanonik też gówno rozumie z Łagnera!

   Przede wszystkim to się pisze wu, a, gie, en, e, er, i czy­ta się Wag-ner. To Niemiec, drogi przyjacielu, nie żaden Ang­lik ani inny Merykanin. I do tego ani chybi jest duchem, jak pan mówi, niech Bóg uchowa zdrowie pana Zito. Umarł, za­nim się jeszcze narodził, to płód poroniony. Muzyka tego pań­skiego Wagnera to uroczysta kupa, hałaśliwa sraczka, pierdy
pełne i puste. Coś z wychodka, z kloaki. Ten, kto uprawia po­ważną muzykę, ani chybi tego nie zagra, może mi pan wie­rzyć.

   Czy panowie pozwolą, że dorzucę słówko? — odezwał się dyrektor szkoły Antonio Cozzo, który siedział w fotelu, czytał gazetę i aż do tej chwili nie bąknął ani słowa.

   Pan będzie łaskaw — powiedział Bonmartino.

   Nie mówię do księdza — uciął dyrektor szkoły — ale do cavaliere Mistretty.

   Proszę — podjął Mistretta, obrzucając go wojowniczym spojrzeniem.

   Chcę tylko powiedzieć parę słów o Trubadurze, arcy­dziele łabędzia Busseta. Czy to jasne?

   Jak najbardziej.

   A zatem, cavaliere, proszę posłuchać. Biorę Abbietta zingara i pakuję ją w pańskie prawe ucho, chwytam Tacea la notte placida i wsadzam panu w lewe ucho, żeby pan już nie
mógł słuchać swojego ukochanego Łagnera, jak go pan na­zywa. Potem łapię Chi del gitano i wpycham panu do lewej dziurki w nosie, sięgam po Stride la vampa i ładuję do pra­wej dziurki, aż nie zdoła pan złapać oddechu. A w końcu ukła­dam piękny bukiet z // balen del tuo sorriso, Di ąuella pira i Miserere i wtykam go panu w tyłek, który z tego, co słyszę, ma dużą pojemność.

Nagle w klubie czas jakby zamarł. Potem krzesło stojące obok krzesła cavalier Mistretty poszybowało przez salon w kierunku głowy dyrektora Cozzo. Ów, spodziewając się ta­kiej akcji, wstał czym prędzej i uskoczył w bok, a tymcza­sem sięgnął prawą ręką do tylnej sakiewki przy spodniach, gdzie trzymał broń, pięciostrzałowy rewolwer „Smith and Wesson". Ale nikt z obecnych nie wpadł w panikę, wszyscy wiedzieli, że gest dyrektora był zwykłym trikiem, stosowa­nym nawet trzy razy dziennie w przypadku zapalczywych sprzeczek albo niegroźnych bijatyk. Nie ulegało jednak wąt­pliwości, że nigdy, przenigdy Cozzo nie odbezpieczyłby re­wolweru, żeby strzelić do jakiejkolwiek żywej istoty, człowie­ka czy bydlęcia.

   Co jest, panowie, pora zakończyć te dyrdymały — wmieszał się commendator Restuccia, człowiek brzuchaty, małomówny i w razie sprzeciwu groźny.

   To on mnie zaczepił! — próbował się usprawiedli­wić cavaliere, jakby się znalazł na korytarzu szkoły podsta­wowej.

Ale commendatore, wyraźnie znużony, utkwił w obu prze­ciwnikach groźne spojrzenie i przemówił głosem stanow­czym.

Powiedziałem dosyć, to dosyć!

Niezwłocznie obaj doprowadzili się do porządku. Dyrek­tor Cozzo podniósł krzesło, które go musnęło, cavaliere Mistretta poprawił marynarkę.

— Uściśnijcie sobie ręce — padł rozkaz commendatore, wobec którego wszelki sprzeciw byłby samobójczy. Wykona­li polecenie, nie patrząc sobie w oczy, podczas gdy właśnie w tej chwili wkraczał służący Tano, niosąc na tacy kruche ciasteczka z sezamem, rurki z nadzieniem, lody cytrynowe, sorbety o smaku jaśminu, napoje migdałowe i anyżkowe. Tano zaczął je rozdawać zgodnie z zamówieniami. Nastąpi­ła chwila ciszy i właśnie w tej ciszy zgromadzeni usłyszeli, że don Totó Prestia półgłosem intonuje Una furtiva lacrima.


Komentarze
Polityka Prywatności