Statek pełen ryżu

Szósty tom przygód nietypowej pary detektywów, których dzieli charakter, temperament i doświadczenia życiowe, ale łączy zarazem szorstka przyjaźń i solidarność zawodowa. Na ławce w barcelońskim parku znaleziono ciało zamordowanego żebraka. Choć rozwiązanie zagadki wydaje się proste – podejrzenie pada na grupę skinów – inspektor Petra Delicado i jej podwładny Garzón nie dają się zwieść pozorom.

Śledztwo wikła się coraz bardziej, para detektywów przemierza schroniska i przytułki dla ubogich, penetrując barceloński świat żebraków i włóczęgów. W dodatku w ich życiu prywatnym pojawiają się komplikacje: Garzón musi się pogodzić z osobliwym wyborem życiowym swego syna, pani inspektor zaś, wbrew swoim zasadom, ulega urokowi psychiatry Ricarda Crespo...

Nota o autorze:

Alicia Giménez-Bartlett urodziła się w 1951 r. w Almansa. W 1975 przeprowadziła się do Barcelony, gdzie mieszka do dziś.

Jest doktorem literatury, wykłada na Uniwersytecie w Barcelonie. Pisać zaczęła na początku lat '80; jest pisarką o silnym charakterze i dużej wrażliwości, autorką esejów i kilkunastu powieści. Niektóre z nich mają ton bardzo intymny, jak choćby Una habitación ajena, która w 1997 roku zdobyła Kobiecą Nagrodę Lumen (Premio Femenino Lumen).

Największą popularność, także poza granicami Hiszpanii, przyniósł pisarce cykl powieści kryminalnych z parą detektywów: inspektor Petrą Delicado i jej podwładnym Ferminem Garzonem. W 1999 roku telewizja hiszpańska wyemitowała trzynastoodcinkowy serial o ich przygodach.

Fragment książki:

Adres zapisany na leżącej w kieszeni kartce zaprowadził mnie do Szpitala Klinicznego. Niejaki doktor Crespo praco­wał na oddziale psychiatrycznym i zajmował się bezdomny­mi w jednym z ośrodków pomocy społecznej. Ale bywał tam tylko parę dni w tygodniu, a resztę swego czasu poświęcał cho­rym. Muszę przyznać, że wygląd i nastrój Szpitala Kliniczne­go w najmniejszym stopniu nie poprawiły mi nastroju. Jest to stary, niemal zgrzybiały budynek, ponury jak dziewiętnasto­wieczny instytut dobroczynności. Studenci, pacjenci z naj­niższej klasy społecznej i osobnicy w białych kitlach mijali się w długich korytarzach, które aż wołały o świeżą farbę. Niełatwo było trafić na oddział psychiatryczny, a jeszcze trudniej znaleźć tam doktora Crespo. Jakaś pielęgniarka po­informowała mnie mętnie:

-      Tak, doktor Crespo chyba gdzieś tu jest. Jeśli pani chce, proszę na niego poczekać. Nie mam pojęcia, kiedy będzie.

-      Nie ma stałych godzin przyjęć?

-      Widzi pani, doktor to człowiek trochę... specyficzny, ale przyjdzie, przyjdzie na pewno.

Uśmiechnęła się enigmatycznie. Cóż, nie spieszyło mi się na razie, usiadłam więc w kącie zatłoczonej rejestracji i cze­kałam.

A było to zajmujące oczekiwanie, pełne niepokojących wi­doków. Prowadzeni przez pielęgniarki starcy o nieobecnym spojrzeniu, patrzące w podłogę kobiety, czekające, jak ja, na swoją kolej. Jakiś otępiały chłopak wydawał z siebie bez przerwy żałosne jęki, podobne do szczenięcego skomlenia, a siedząca obok matka sprawiała wrażenie tak przyzwyczajo­nej do tych lamentów, że nie zwracała na nie uwagi. „O kur­wa!”- pomyślałam. Najgorsza speluna byłaby lepsza niż to. Zaczęłam się obawiać, że to śledztwo wpędzi mnie w najczar­niejszą depresję.

Po godzinie rzeczony Crespo nadal nie dawał znaku życia. Wstałam i przypomniałam pielęgniarce o swojej obecności.

-      Faktycznie, doktor dzisiaj wyjątkowo się spóźnia.

-      Nie może go pani złapać na pager albo coś w tym ro­dzaju?

Uśmiechnęła się wyniośle, dziwnie zadowolona.

Doktor Crespo nie nosi przy sobie pagera. Już pani mó­wiłam, że to specyficzny człowiek.

Wróciłam na swoje miejsce. Przymknęłam powieki, być może po to, żeby nie patrzeć na rozgrywający się przede mną groteskowy spektakl szaleństwa. I wtedy wypity wcześniej alkohol, zmieszany z narkotyczną wonią unoszącą się zawsze w każdym szpitalu, sprawił, że usnęłam. Kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam obok pielęgniarki mężczyznę w białym kit­lu. Patrzyli na mnie oboje. Zerwałam się z krzesła i pode­szłam do nich.

Pan doktor właśnie przyjechał.

Dopiero teraz mu się przyjrzałam. Był wysoki i straszliwie chudy. Miał posrebrzone siwizną skronie i przenikliwe spoj­rzenie. Spod rozpiętego, wygniecionego kitla wystawał rów­nie pomięty czarny sweter i wytarte sztruksowe spodnie.

Dzień dobry, panie doktorze, jestem Petra Delicado. Chciałabym...

Przerwał mi bez słów, otwierając drzwi swego gabinetu. Gestem podbródka zaprosił mnie do środka. Wewnątrz pa­nował chaos. Wszędzie, na półkach, na biurku, na podłodze, zalegały sterty papierów, z dwóch pełnych po brzegi popiel­niczek wysypywały się cuchnące pety. Usiadł, ja również, uprzednio usunąwszy z krzesła kilka teczek.

Pielęgniarka powiedziała mi, że jest pani komisarzem policji.

-      Inspektorem, tylko inspektorem.    

-      Wszystko jedno, i tak jestem pod wrażeniem. Może mi pani pokazać swój pistolet?

Osłupiałam. Kogo mam przed sobą? Szalonego psychiatrę czy dowcipnisia?

-      Wie pan, to nie jest przyjęte... - wyjąkałam.

-      To, co przyjęte, jest zawsze najnudniejsze. Niech się pa­ni nie dziwi, nigdy nie rozmawiałem z kimś, kto nosi pisto­let. Jestem po prostu ciekawy.

Nie przygotowałam sobie żadnego scenariusza na taką okoliczność, wziął mnie z zaskoczenia, a ja, jak ostatnia idiotka, zrobiłam to, o co mnie prosił. Wyjęłam swojego glocka z torebki i położyłam na otwartej dłoni. Crespo wy­ciągnął szyję i obserwował go przez chwilę, jakby patrzył na żywe zwierzę, które za chwilę rzuci mu się do gardła. Pod­niósł nerwowe brwi i uśmiechnął się.

Cholera! Nosi pani śmierć w torebce razem z puderniczką. Niebezpieczne życie, prawda?

Poczułam się straszliwie głupio i przystąpiłam do ataku. Na początek warknęłam:

Drogi doktorze Crespo, nie noszę w torebce puderniczki i chociaż trudno w to panu uwierzyć, nigdy nie zabiłam nikogo jednym strzałem ani w żaden inny sposób. Jeżeli za­spokoił pan już swoją ciekawość, chciałabym wyjaśnić, dlaczego tu jestem.

Nawet nie drgnął. Patrzył tylko na mnie z rozbawieniem, jakby w pełni  usatysfakcjonowany tą idiotyczną konwersa­cją. Albo nie znosił policji, albo był świrnięty.

-      Nie zaspokoiłem. Chętnie bym panią zapytał o wiele in­nych spraw dotyczących życia kobiety policjantki, ale widzę, że nie ma pani ochoty odpowiadać.

-      Wolę, żeby to pan odpowiadał.

-      Śmiało, siedzi pani w moim gabinecie od ponad dziesię­ciu minut i jeszcze nie usłyszałem żadnego pytania. Przypo­minam, że ja też jestem bardzo zajętym człowiekiem, chociaż nie mam pistoletu.

Otworzyłam usta z niedowierzaniem, machnęłam zrezyg­nowana ręką i wyjęłam zdjęcie nieboszczyka. Dość gwałtow­nie podetknęłam mu je pod sam nos.

Widział pan kiedyś, doktorze, tego mężczyznę w porad­ni dla bezdomnych?

Przyjrzał się z powagą fotografii, a z jego twarzy zniknął wyraz rozbawienia i ironii. Zapalił papierosa.

-      Zabili go?

-      Tak. Wygląda na to, że go zatłukli na śmierć.

-      Wiecie, kto to jest?

-      Jestem tutaj, żeby to sprawdzić. Proszę odpowiedzieć na moje pytanie.

-      Nigdy go nie widziałem, ale nie ja jeden zajmuję się żebrakami w tym mieście. W mojej organizacji jest paru innych psychiatrów. Jeśli da mi pani to zdjęcie, możemy je ze-
skanować i zaraz przesłać e-mailem.

-      Tak byłoby najlepiej.

Wstał i wyszedł. Po chwili wrócił bez fotografii.

-      Za moment będzie gotowe.

-      Może mi pan coś powiedzieć o tych ludziach?

-      Właściwie nie stanowią dla nikogo wielkiego problemu. Nasza służba istnieje bardziej nominalnie niż faktycznie. Chcę przez to powiedzieć, że nasi politycy zajmują się bez­domnymi tak samo, jak Nowy Jork troszczy się o swoich homeless. Ale w rzeczywistości nikogo nie obchodzą. Nie tworzą kolektywu, nie protestują...

-      Słucham dalej.

-      Wielu z nich, choć nie wszyscy, cierpi na poważne zaburze­nia umysłowe albo chorobę alkoholową. Ale, jak nietrudno so­bie wyobrazić, leczenie natrafia na liczne przeszkody. Przywożą ich, a oni nie chcą wracać, nie biorą leków... Jesteśmy właściwie tylko po to, żeby w razie konieczności zabrać ich do szpitala.

-      Nie mają bliskich?

-      Jeżeli mają, to zerwali już z nimi kontakty. Czasem nie znają swojego nazwiska, nie wiedzą, ile mają lat. Wciąż ich przybywa i wciąż spada średnia wieku.

-      Wyrzuceni poza nawias społeczeństwa.

-      Żeby uspokoić własne sumienie, może pani myśleć, że sami się wyrzucili.

-      A pan jak myśli?

-      My, psychiatrzy, nie myślimy, pani inspektor. Jesteśmy białą ścianą, od której odbijają się cudze krzywdy.

-      Nie wiem, czy dobrze pana rozumiem.

-      Nieważne, z panią jest chyba podobnie, prawda? Poli­cjant nie analizuje ukrytych przyczyn zbrodni. Po prostu ją rozpracowuje.

-      Mam swoje zdanie na ten temat.

-      To nie na wiele się zdaje, proszę mi wierzyć. Może pani wyjaśnić sto zabójstw, ale potem będzie sto następnych. Ja mogę wyleczyć stu bezdomnych, ale oni nadal będą bezdom­ni. Mamy jałową pracę.

-      Nie napawa to wielką nadzieją.

-      Bo tak jest. Oczywiście, ja zawsze mogę złagodzić cier­pienie, lecz pani...

-      Zgoda, nie pretenduję do miana miłosiernej samarytan­ki, a jednak kiedy wykryjemy sprawcę morderstwa, rodzina ofiary odczuwa czasem pewną pociechę.

-      Cóż, w tym przypadku szczerze wątpię. Jest niemal pew­ne, że ten człowiek nie ma nikogo, kto będzie po nim płakał i kogo sprawiedliwość mogłaby pocieszyć. Może nawet ktoś ucieszy się z jego śmierci, na przykład nasze państwo. Jeden pasożyt społeczny mniej do ukrycia, kiedy przyjeżdża z wi­zytą jakaś szycha. On nie ma nikogo, niech to pani wreszcie zrozumie.

-      Ma mnie.

Zaklaskał z sarkastycznym aplauzem:

Brawo, pani inspektor, brawo! Strzał w dziesiątkę. Sa­motna mścicielka bezdomnych. Bóg pewnie panią wynagro­dzi, może nawet zarezerwuje dla pani miejsce w niebie.

Wstałam. Nie powinnam odpowiadać na te zaczepki, mia­łam już dosyć kłótni na dziś. Uśmiechnęłam się wyrozumiale.

-      Muszę już iść, doktorze Crespo. Proszę dopilnować, że­by wszyscy lekarze ze służby socjalnej zobaczyli to zdjęcie, pielęgniarki też. Im więcej ludzi, tym lepiej. A jeśli nie uzna
pan tego za działanie daremne i głupie, proszę zadzwonić do
mnie bez względu na wynik. Tu jest mój numer.

-      Mogę z niego skorzystać również po to, żeby panią za­prosić na jednego?

Już w otwartych drzwiach odwróciłam głowę i powiedzia­łam sucho:

-  Nie.

To nie do pojęcia, że czyjekolwiek zdrowie psychiczne, na­wet jeśli pacjentem jest najbardziej bezdomny z bezdom­nych, znajduje się w rękach takiego typa! Cynik, mędrek, niedowiarek, impertynent, do tego lekko pomylony, z chle­wem w gabinecie, wymiętoszony jakiś, rozczochrany... pod­rywacz... Prychnęłam na granicy totalnego oburzenia. I to są ci szanowani obywatele, filary społeczeństwa. Nie wstąpiłam do baru na kolejny kieliszek, bo bałam się, że stracę nad so­bą kontrolę i wrócę do szpitala, żeby powiedzieć temu py­szałkowi, co o nim myślę. Takie jest życie! Obtańcowałam bez powodu uroczą funkcjonariuszkę straży miejskiej, a grzecznie trzymałam gębę na kłódkę w obecności typa, któ­ry zasłużył na najgorsze. Nie byłam z siebie ani trochę dum­na, może zdążę to jeszcze jakoś naprawić, pomyślę o tym, ale najpierw muszę się uspokoić.


Komentarze
Polityka Prywatności