… a gdy odchodzimy od ołtarza, twarze wszystkich zebranych są mokre i błyszczące. „Ecco gli sposi, viva gli sposi. Oto państwo młodzi, wiwat państwo młodzi”, krzyczą. Oto państwo młodzi, niech żyją państwo młodzi. Przed drzwiami spotykamy ludzi, których nie widziałam w kościele. To wenecjanie, którzy przybyli zza wody, żeby popatrzeć na nasz ślub.
Sklepikarze, personel z Floriana, przyjaciele z Do Mori i z targowiska, bibliotekarka z Weneckiej Biblioteki Narodowej, pewna zubożała contessa, która jest klientką banku,sarta, która miała wizję podczas wykańczania moich rękawów.
Zjawił się nawet Cesana i pstryka jak najęty, wszyscy płaczą i rzucają makaronem oraz ryżem. Mój mąż, niegdyś Nieznajomy, klepie się po kieszeniach szarej aksamitnej kamizelki w poszukiwaniu papierosa. Myślę sobie, że teraz świat mógłby się skończyć.
Gdy płyniemy wodną taksówką, siedzimy pod gołym niebem, tak samo jak wtedy, gdy Fernando wiózł mnie na lotnisko. Wiała wówczas równie chłodna bryza.
Wyciągam z aksamitnego woreczka ten sam mały kieliszek,
nalewam do niego koniaku z tej samej srebrnej piersiówki.
Sączymy, a łódź kołysze się i uderza o fale laguny, woda opryskuje nam twarze, ledwie osuszone z łez. Cesana mówi taksówkarzowi, żeby zatrzymał się na wyspie San Giorgio, bo będziemy tam robić zdjęcia. Fernando zanurza nogę w wodzie po kolano, a Cesana utrwala tę scenę na fotografii.
Wysiadamy w kanale Bauer i od razu wskakujemy do ślubnej gondoli, którą płyniemy z powrotem do Canale Grande. W innej gondoli sunie za nami brzuchaty Cesana, który się wychyla, chwieje i robi zdjęcia. Nasz gondolier krzyczy do niego: "Dokąd mam płynąć?", i słyszy w odpowiedzi, że ma podążać za słońcem.
fragment książki "Tysiąc dni w Wenecji" Marleny de Blasi
tłum. Małgorzata Hesko-Kołodzińska
zdjęcie Marleny i Fernanda - fot. Cesana di Venezia