Cormac McCarthy już 25 marca!

Z tobołkiem z koca, pełnym zapasów, na ramieniu wyglądał jak obłąkany gnom, który brnie po zboczu przez zaśnieżony las. Co rusz upadał, ślizgał się, przeklinał. Do jaskini szedł bitą godzinę. Za drugim razem przyniósł siekierę, strzelbę i wiadro po smalcu pełne rozżarzonych węgli ze spalonego domu. Żeby wejść do jaskini, trzeba się było czołgać, dlatego Ballard uwalał się cały z przodu czerwonym błotem od tego ciągłego wchodzenia i wychodzenia. W środku znajdowała się wielka pieczara z cienką smużką światła, która biegła na ukos z czerwonego glinianego podłoża do dziury w dachu, jak rozjarzony pień drzewa.

Ballard za pomocą węgli rozdmuchał ogień ze źdźbeł suchej trawy, złożył lampę, zapalił, rozkopał resztki starego ogniska na środku jaskini pod otworem w suficie. Przywlókł tarcicę z wyższych partii obumarłych drzew ze zbocza góry i już wkrótce w jaskini buzował porządny ogień. Kiedy wrócił na dół po materac, z dziury w ziemi
za jego plecami unosił się równomierny słup białego dymu.

fragment książki
tłum. Anna Kołyszko

Komentarze
Polityka Prywatności