Z tobołkiem z koca, pełnym zapasów, na ramieniu wyglądał jak obłąkany gnom, który brnie po zboczu przez zaśnieżony las. Co rusz upadał, ślizgał się, przeklinał. Do jaskini szedł bitą godzinę. Za drugim razem przyniósł siekierę, strzelbę i wiadro po smalcu pełne rozżarzonych węgli ze spalonego domu. Żeby wejść do jaskini, trzeba się było czołgać, dlatego Ballard uwalał się cały z przodu czerwonym błotem od tego ciągłego wchodzenia i wychodzenia. W środku znajdowała się wielka pieczara z cienką smużką światła, która biegła na ukos z czerwonego glinianego podłoża do dziury w dachu, jak rozjarzony pień drzewa.