Kolej na los

Struktura tej pociągowej powieści jest nieco przewrotna. Czas narracji jest wielokrotnie zaburzany. Przeszłość wkracza do utworu w oprawie snu, listu, wspomnienia. Listy - zwłaszcza te pisane do wyimaginowanego syna bohatera - stanowią też dla niego formę ucieczki od rzeczywistości, albo inaczej - podróży w inną czasoprzestrzeń. Ten dysonans nie zakłóca jednak płynności narracji.

2.GIFStruktura tej pociągowej powieści jest nieco przewrotna. Czas narracji jest wielokrotnie zaburzany. Przeszłość wkracza do utworu w oprawie snu, listu, wspomnienia. Listy - zwłaszcza te pisane do wyimaginowanego syna bohatera - stanowią też dla niego formę ucieczki od rzeczywistości, albo inaczej - podróży w inną czasoprzestrzeń. Ten dysonans nie zakłóca jednak płynności narracji.

Kolej na los to też powieść o związku dwojga ludzi. O trudnej miłości, samotności, o próbach porozumienia się. Związek Mateusza z Mioną obserwujemy z perspektywy obojga. Nie jest to powieść sensu stricto psychologiczna. Nie odtwarza całej złożoności związku dwóch ludzi. Nie pozwala na to "podróżnicza" konwencja utworu, jak i sam bohater, który nie chcąc, lub nie potrafiąc być szczerym przed samym sobą - przyobleka się w maskę cynika i prześmiewcy. A może dzieje się też tak dlatego, że Kolei na los jest pewną grą z czytelnikiem. Można ją bowiem odczytywać również jako językowy i stylistyczny pastisz. Wnikliwy czytelnik odnajdzie tu zarówno kpinę ze współczesnego, młodzieżowego slangu, jak i "klasycznych" narracji powieściowych.

Maciej Dęboróg-Bylczyński (ur. 1975, Bydgoszcz) - krytyk literacki, publicysta historyczny związany z prasą krajową i polonijną (w USA i na Ukrainie). Jako poeta debiutował w roku 2000 w bydgoskim "Akancie". Mieszka na Śląsku. Jego wielką miłością (prócz prozy) jest teatr - zarówno ten współczesny, ponowoczesny, zaangażowany, jak i teatr galicyjski przełomu XIX i XX w. Przygotowuje do druku kilka monografii teatrologicznych. Dotąd drukiem ukazały się jego wiersze (Podzbiory, 2008), a pod jego redakcją - pierwszy tom pism o teatrze galicyjskim (Edward Webersfeld, Pisma o teatrze, 2008).

Powieść Kolej na los jest jego debiutem prozatorskim.

Recenzje książki

Debiutancka powieść Macieja Dęboróg-Bylczyńskiego jest - mówiąc najkrócej - opowieścią o braku spełnienia. Przed naszymi oczami, niczym w kalejdoskopie, przewijają się epizody z pospolitego, chciałoby się rzec, miałkiego życia głównego bohatera, Mateusza. Miotając się w rozpaczliwym poszukiwaniu własnej tożsamości, kontaktu z drugim człowiekiem oraz miłości (od rodzicielskiej po erotyczną), ukazuje nam co chwila nową, zaskakującą twarz - syna, cynika, kochanka, błazna, pracownika dużej firmy, samotnika, artysty etc. Wewnętrznie rozedrgany, neurotyczny poszukiwacz metafizycznych natchnień i normalnych relacji z ludźmi, nałogowy palacz, udający permanentne zatwardzenie trzydziestolatek skupia w sobie cechy współczesnego człowieka bez właściwości. Nieznajdujący miejsca w świecie, bez celu i sensu przeżywający swoją szarą egzystencję, bezładnie poszukuje w zakamarkach pamięci drogowskazów, które pozwolą odnaleźć drogę do siebie samego i jednocześnie pomogą uporządkować świat. Jednak wszystkie tropy okazują się zawodne - własne "ja", ludzie, porządek społeczny, nawet język, który zamiast rozjaśniać, coraz bardziej gmatwa opisywaną rzeczywistość. I właśnie język, rozpasany i chaotyczny (jak się początkowo wydaje), a w rzeczywistości autoironiczny i samodemaskujący jest zaletą tej powieści.

Rafał Moczkodan

historyk literatury

Osobista to książka, w której w pierwszej kolejności ujawnia się duża wrażliwość jej autora na otaczającą go rzeczywistość. I nie byłoby w tym niczego wielkiego - wszak każdy pisarz to "nadwrażliwiec" - gdyby nie to, że nie jest to naciągane postromantyczne przewrażliwienie, a rodzaj zdrowej, zdystansowanej do świata wrażliwości nie przechylającej się męczeńsko w stronę bólu istnienia, lecz pozwalającej autorowi ujrzeć to, co naprawdę kryje się pod powłoką naszej codzienności, i wypowiedzieć inteligentny sąd na temat kondycji psychicznej nowego pokolenia intelektualistów. Książka nie emanuje, jakże często obecnym we współczesnej polskiej literaturze, zatęchłym poczuciem beznadziejności, szarości i braku wyjścia z samonapędzającego się impasu, lecz jest dynamicznym w formie i treści wyznaniem, głosem młodej generacji. Dynamizm formy zasadza się na jej różnorodności - w wachlarzu obecnych w "Kolei na los" gatunków literackich znajdzie się i opowiadanie, i list, i wiersz. Treść książki natomiast jest płynna, jak płynna jest nowoczesność - mamy więc i zmieniającą się tożsamość opowiadacza, i różnorodne przepływające przed jego oczyma postaci, i pojawiające się i znikające pytania pozostawione bez odpowiedzi... Można by rzec, że wszystko to bierze się z tego, iż genius loci przestrzeni życia autora jest jak genius loci pociągu, którego motyw jest w książce Dęboróg-Bylczyńskiego wszechobecny (wszak "kolej" w tytule zobowiązuje). Będąc wciąż w ruchu, z jednej strony unikamy stagnacji, z drugiej jednak nie jesteśmy w stanie zaznać stabilizacji i, jak w teoriach Paula Virilio, nie bardzo wiemy, kim jesteśmy, i jaki jest otaczający nas świat, którego nie potrafimy zbyt łatwo, być może wcale, uzgodnić. Stąd szamotanina z własnymi myślami, której efektem jest ta wciągająca, hipnotyzująca książka, z którą niejeden czytelnik się utożsami i niejeden dzięki niej, jako przyczynkowi do dalszych rozważań, c o ś zrozumie.

Emilia Walczak

kulturoznawca, redaktor Krytycznego Magazynu Internetowego "Verte"

W swej debiutanckiej powieści Maciej Dęboróg-Bylczyński operuje współczesnym językiem czy nawet młodzieżowym slangiem. Pozorny cynizm, błazeństwo, specjalnie używana na te okazje dosadna wulgarność, stanowią świadomy pretekst do tego, aby zdezorientować czytelnika. Wybrany celowo styl interesująco koresponduje z rozbieganą, histeryczną nieomalże tożsamością bohatera, Mateusza Webera, który ukazuje nam się, a to jako pewny siebie grafik, to znów jako nie spełniony artysta czy też jako rozdarty duchowo początkujący protestant, a w każdym razie jako świetny pociągowy obserwator. Właśnie te częste podróże pociągiem stanowią strukturę powieści. Są pretekstem do wysyłania listów do syna, snucia narracji ukazujących skomplikowany stosunek bohatera do ukochanych kobiet - matki i kochanki - Chorwatki Miony, do których regularnie jeździ i stale, nieomalże podświadomie powraca do nich myślami - z czułością a nawet z pewną agresją, ale zawsze z doskonałym wyczuciem kobiecej psychiki. Jest w tych niby-listach również miejsce na nostalgię wyniesioną z rodzinnego domu, za epoką galicyjską, z której czerpie potrzebną mu na co dzień energię, mimo iż ten kresowy świat bezpowrotnie przeminął. W tło powieści wkomponowane są rozmyślnie różne epoki i regiony. Oprócz reminiscencji na tematy galicyjskie, akcja przenosi nas w różne części Polski, dyskretnie dając nam odczuć hanzeatyckiego ducha Gdańska, tradycyjne, "familokowe" śląskie klimaty czy nieco impertynencką stolicę. Epizody z szarej postkomunistycznej rzeczywistości (dotyczące rodziców czy wuja) mieszają sie z bardzo juz realnymi i soczystymi opisami XXI-go wieku. Jest to opowieść o borykaniu się młodego, inteligentnego człowieka, nadmiernie wrażliwego, z otaczającą go prozaiczną rzeczywistością, która poprzez optykę bohatera czasem nas rozśmiesza, a czasem złości poczuciem bezsilności wobec tego świata. Bohater usiłuje lawirować w polskich realiach miotając się w nich, aby odnaleźć swoją wersję pomysłu na życie...

Fragment książki "Kolej na los" Macieja Dęboróg - Bylczyńskiego

"Siedziałem pogrążony w myślach. Poirytowany koniecznością "wsadzenia" swego ciała między jakiegoś handlowca z awansu społecznego, a atrakcyjną studentkę. Dlaczego handlowcy z awansu siadając w pociągu zawsze tak rozkładają nogi, jakby byli jedynymi facetami w przedziale (a przynajmniej po tej jednej stronie siedzenia, na której siedli). Ich chamski (to jest chłopski) status zmusza ich do traktowania nawet (a może zwłaszcza?) kolejowego przedziału jak rykowiska. Nie można siąść "normalnie", zająć nieco mniej miejsca swoją skromną osobą. Nie. Trzeba się rozwalić z kopytami, tak by inny mężczyzna (może dla niego nie jestem mężczyzną? Łypie na mnie tak jakoś pogardliwie) nie mógł siąść… - Nie, bynajmniej nie wygodnie (na to nie pozwalają rozmiary wyznaczonego mi miejsca), ale przynajmniej w obszarze tychże rozmiarów. Tak, bym mógł wykorzystać, wypełnić sobą całość zapłaconego przeze mnie terytorium siedzącego.

Siedząc przeto w pociągu, będąc wiezionym, pozornie czynię. Realizuję decyzję o spotkaniu z moją ukochaną kobietą. Z kobietą mego życia (można by rzec). Aliści jest to pozór tylko, tym bardziej bolesny, iż przekonuję się o tym za każdym razem, gdy otwieram drzwi przedziału, i patrząc w twarz najbliższego pasażera rzeczonego pociągu pośpiesznego Polskich Kolei Państwowych pytam grzecznie, czy wolne. Jeszcze na peronie jestem mobilny. Chodzę nerwowo. Łypię na zegarek. Peron jest dla mnie synonimem działania. Jeszcze pół godziny temu piłem poranną kawę w domu, jeszcze byłem w pieleszach. Mogłem wyskoczyć do kiosku po gazetę i utopić poranek w błogim nieczynieniu.

Ale peron to już okopy mojej kobiety. Nie należy już do miasta. Tego miasta, gdzie jest sklep, w którym pracuję i knajpka, w której jest taka miła barmanka. (Nigdy nie miałem odwagi powiedzieć jej czegoś intymnego o sobie. Zwierzyć się. Odkorkować nabuzowaną butelkę emocji. A może gdybym się na to zdobył, nie musiałbym teraz siedzieć w pociągu?). Ulewam tam swoje smutki, gdy przeleje się wytrzymałościomierz.

I tak cały animusz, z jakim pcham się do pociągu, wylatuje ze mnie, jak z przedziurawionego balonu. Bo przecież trzeba usiąść. Wśród ludzi niemrawo siedzących. Wśród niemrawości zastanej.

Spoglądam w okno usiłując przez chwilę być bezmyślnym. Linia drzewostanu przemyka miarowo pomiędzy jego krawędziami. Zieleń lasu uspokaja. Niemrawa ona wprawdzie, sosnowa, ale zawsze. Kątem oka (niby od niechcenia) łypię na atrakcyjną studentkę. O nieszczęsne oko, którego kąt nie wytrzymuje zbyt monotonnego krajobrazu. Młode oko woli widoki dynamiczne, jak te usta czerwone namiętnością, lekko wydęte ku stronom książki. O oko moje naiwne! Przecież już nie oderwie cię niczyja siła od zgrabnej opalenizny dłoni. Od tego paluszka, palca, muskającego bezwiednie końcem długiego paznokcia (ale nie za długiego - w sam raz!) górny róg książki. Jak ja to kocham, gdy dziewczyna nosi obrączki właśnie na kciuku i pierwszym palcu! Genau! Przepadłem. Nie znajdę już spokoju w podróży. Patrzę na zegarek. Dopiero dziewiąta. Jeszcze dwie godziny jazdy. No tak, ten cymbał po przekątnej też się patrzy na nią. A przez to i na mnie, bo jestem na linii jego wzroku. W tak nieszczęśliwym położeniu. Nie dość, że pocę się z samej bliskości tej niewiasty przy moim boku. Że niemal biodro jej ociera się o moje. Że noga przy nodze. W takt pociągu. (Ach ten takt, ten suw!) I jeszcze ten burak obok znów nieznacznie, mikroskopijnie naciera na mnie. Kolanem, co ja mówię - udem całym. Ale to wystarczy! Uff. Szybka decyzja. Ewakuacja na z góry upatrzoną pozycję korytarzową! Papieros. Błogosławione nałogi! Odchylam się w stronę mojej oblubienicy i niedbale gmeram w kieszeni marynarki. Wiem, że papieros w dłoni wystarczająco usprawiedliwi obrócenie się, spojrzenie w jej stronę. W jej oczy. Czarne. Czarne oczy to gorąca seksualność. Panowie - miejcie się na baczności. Och, jak ja zazdroszczę jej facetowi! Podnoszę się. - Przepraszam - staruszkowie vis- à-vis. Noga gościa przy drzwiach. Chłód klamki. Parę kroków jeszcze. (…)

Stała na peronie. Czekała. Jeszcze mnie nie widząc, poprawiała sobie włosy. Jak zwykle w zamszowej kurtce i spranych dżinsach, jakby czas dla niej nie upływał. Wieczna hipiska. Duże, cygańskie oczy patrzące z czupryny gęstych, kiedyś długich a teraz przyciętych i trochę nieumiejętnie przywołanych do porządku włosów. Tyła, więc przyszło mi na myśl, że może lepiej, że nie pożegnała się z tymi długimi swetrami, że może raz w życiu wie, co robi… Patrzyłem na nią przez okno pociągu i nie mogłem uwierzyć, że ta niska, przytęgawa dziewczyna jest celem mojej długiej i znojnej podróży. A przecież nie jedynej, jednej z wielu, tysięcznej… Czy to rzeczywiście ją wybrałem sobie na przystań dla mego skoliotycznego okrętu, aby w jej ciele zamieszkać, zawrzeć się raz na zawsze w nieustannej komunii, niczym usta wchłaniające komunikant? Czy to ona miała być moją duchową ojczyzną? I dlaczego? Bo nie miałem innej? Bo byłem rozjeżdżony, rozjechany niczym ślepy pies na ulicy? Dwa groby w Płocku, babka w Zamościu, prababka wprawdzie na Pomorzu, ale sercem do końca we Lwowie… Na każdym poziomie genealogicznym znajdował się prekursor, który stukając paluchem w mapę mówił: "chodźcie, zwijamy manele, od jutra tu zaczynamy nowe życie". Ale to nowo wybrane "tu" jakoś nie stawało się ojczyzną. Brakowało jej "tamtych" potraw, zapachów, śmiechów sąsiadek, parku, skwerów, zabawek… Gdy dorośli nie znają wartości domu, młodzi przywiązują się do tymczasowości. Otom ja - ostatni konar, ostatni hrabia na dachu, niezdolny już do wyartykułowania logarytmu, otwierającego folder starego ogrodnika, zaklętego w ołowianym sercu, jak w ciężkiej łzie zagubienia. Nie umiejący docenić a co dopiero pielęgnować zastaną doczesność. Czterysta lat nazwiska zakodowane w świecie, gdzie drzewa głuchną. Nie, nie od spalinowej piły, lecz dlatego właśnie, że nie rozpoznają już głosu troszczącego się o nie ogrodnika. Miona była pół-Greczynką, pół-Chorwatką. Stąd imię, które w zdrobnieniu przypominało przemijalność wszystkiego, co doczesne. Stąd była zapewne tak samo rozpaczliwie bezdomna jak ja. Matka zdążyła spolszczyć się dokumentnie i zamieszkać tutaj, chyba jeszcze w głębokiej, gomułkowskiej komunie. A może to raczej nie przegonione, po ostatnim związku, chmury rozciągały się na nasze relacje tak, że raz źle zszyte rany otwierały się niespodziewanie, zrazu rzadko, później już niemal przy każdej poważniejszej rozmowie o nas. Ostatecznie też, znałem tamtego człowieka, byłem jego szkolnym kumplem. To wtedy właśnie, na studniówce, pierwszy raz wyczytałem w jej oczach, tak bliską mi przecież, mękę trwania. Rozumieliśmy się bez słów…

Drugi raz spotkaliśmy się, o ironio, w pociągu. Wracałem do matki. Ona jechała do koleżanki. Uciekała. Jeszcze wówczas jej greckie rysy i burza włosów potrafiły oczarować. Cierpienie, które szkliło się w jej dużych, sarnich oczach, dodawało jej tylko uroku. Dużo mówiła (jak to Greczynki zapewne), ale nie o tym, co ważne. Wspominaliśmy wspólną studniówkę, osobnego sylwestra. Dla mnie to był przecież ten protestancki, bezalkoholowy sylwester w klubie "Betel". Celowo wówczas przeciąłem wszystkie nici wiążące mnie ze "starym światem". Zresztą nie do końca jej słuchałem. Nie umiem słuchać kobiet. Odczytać subtelności ich nastrojów. Już wówczas powinienem wychwycić, że odchodzi od Łukasza.

A później już był mój służbowy wyjazd do Warcina. Na drugim roku studiów dorabiałem w firmie graficznej, która przygotowywała jakiś folder o sztuce regionalnej. Hafty, makatki, korzenioplastyka i tak dalej. Gdy usłyszałem, że chodzi o Warcino, natychmiast zgłosiłem siebie do projektu. Wyjazd był przewidziany na dwa dni zbierania materiału zdjęciowego z noclegiem w ciężkich, pruskich murach internatu, w którym kiedyś mieszkałem. Dla mnie bomba (powrót do miejsc, z którymi tyle mnie kiedyś łączyło). Koledzy byli mniej zachwyceni. Mogłem teraz staremu wychowawcy - Szpakowi - uścisnąć rękę jak równy z równym. Najpierw zaczął ostrożnie, na per "pan". Ale była wolna sobota i znalazło się nawet piwko na poczciwej stróżówce wychowawców. Szybko przeszliśmy na "ty". Takie powroty w miejsca zeszłe emanują jakimś czarem a mnie nade wszystko wzmacniają. Czasem trzeba zrobić dwa kroki w tył, aby później znów z werwą biec w przyszłość.

Seria Proza BRANTY

Martyna Żandarmska - Ochnik

Pan Wichrów i Powiewów

ISBN: 978-83-60186-80-0

ROK WYDANIA 2008

Akcja powieści Pan Wichrów i Powiewów rozgrywa się w ciągu kilku dni wiosny i lata pewnego roku na początku pierwszej dekady XXI wieku. Wojtek jest nauczycielem języka polskiego w jednym z warszawskich liceów. Niedawno przekroczył czterdziestkę, wiedzie życie uporządkowane i pozbawione wstrząsów. Czas swój dzieli pomiędzy pracę a proste przyjemności. Poczucie bezpieczeństwa daje bohaterowi małżeństwo zbudowane na przyjaźni i wspólnych nawykach oraz wąskie grono starych znajomych.

I tej wiosny, jak co roku, Wojtek wyciąga z piwnicy swój ukochany rower, na którym przemierza warszawskie ulice. Oczami bohatera oglądamy miłe jego sercu zaułki Ochoty, uliczki Mokotowa, parki Powiśla. Wreszcie wybieramy się z nim w podróż do domu przyjaciół na Pojezierzu Drawskim. Podsłuchujemy rozmowy ze spotykanymi po drodze ludźmi i podglądamy myśli. Wszystko jest jak zawsze: te same osoby, te same miejsca.

A jednak tego roku jest jakoś inaczej. Może dlatego, że wiosna jest wyjątkowo upalna; może na mężczyznę, który przekroczył magiczną granicę czterdziestu lat przychodzi trudny czas, kiedy zastanawia się, co jeszcze jest przed nim, a co zostawił za sobą. Taki los staje się udziałem Wojtka. Póki nie przyzna sam przed sobą, że jego życie oparte było na mimowolnym fałszu i nie naprawi krzywd wyrządzonych sobie i innym, nie będzie dla niego nadziei.

Martyna Żandarska-Ochnik jest warszawianką. Ukończyła Wydział Biologii Uniwersytetu Warszawskiego i podjęła pracę w szpitalnym laboratorium. Miejsce to nadawało się znakomicie do prowadzenia obserwacji ludzkich typów, co stało się jej wielką pasją. Z tego powodu interesowała się w pewnym okresie astrologią traktowaną nie jako sztuka dywinacji, lecz raczej narzędzie służące do badania złożoności ludzkiej natury. Mieszka z trzema mężczyznami w wieku od lat jedenastu do czterdziestu siedmiu, dwoma królikami i parą ryżowców. Lubi jeździć na rowerze po swoim ukochanym mieście i odkrywać jego nieznane uroki. Podczas jednej z takich przejażdżek wpadła na pomysł zapisania historii, która mogłaby wydarzyć się w każdym miejscu i czasie. I tak narodziła się powieść "Pan Wichrów i Powiewów".

Informacja na temat Wydawnictwa

Oficyna Wydawnicza BRANTA działa na rynku od 19 lat.

W swojej ofercie posiada literaturę faktu, piękną, reportaże, biografie, wspomnienia.

Oprócz tego publikuje monografie, podręczniki akademickie, słowniki i leksykony.

Oferta składa się z dwóch działów tematycznych: książka naukowa, akademicka oraz literatura faktu, proza. Książki BRANTY dostępne są we wszystkich dobrych hurtowniach i księgarniach na terenie całej Polski oraz w sieci sprzedaży internetowej.

Autorzy Wydawnictwa BRANTA

-prof. Eugeniusz Kowalewski

-prof. Jan F. Terelak

-prof. Cezary Kosikowski

-prof. Ryszard Paczuski

-prof. Stanisław K. Wiąckowski

-prof. Jolanta Gliniecka

Wśród uznanych publicystów i dziennikarzy :

-Krzysztof Mroziewicz

-Mirosław Ikonowicz

-Krystyna Jagiełło

-Krystyna Uniechowska - Dębińska

-Helena Kowalik

-Wojciech Giełżyński

-Aleksander Kropiwnicki

Z Wydawnictwem aktywnie współpracują Autorzy nie tylko znani w świecie nauki i kultury ale również grono pisarzy debiutujący na tym polu.

Książki BRANTY cenione są przede wszystkim za wysoki poziom merytoryczny i edytorski.


Komentarze
Polityka Prywatności