Zapis świata. Traktat metafizyczny

Książka, idąc tropem starożytnych traktatów o naturze rzeczy, podejmuje próbę opisania świata w tym, co stanowi jego istotę i co go wyróżnia spośród wszystkich światów możliwych. Spogląda nań nie w wycinkach, przyczynkach, lecz z lotu ptaka, widząc w nim o b i e k t osobliwy, egzotyczny, monstrualny. Jednym jego skrzydłem są martwe konstelacje Kosmosu, drugim żywe ludzkie ja; gdyby nie ono, istnienie świata nie dałoby się potwierdzić w żaden sposób i byłoby istnieniem bez znaczenia.

2.jpgStąd rozdziały poświęcone jego talentom poznawczym i doświadczeniom egzystencjalnym (śmierci, narodzinom, pytaniu o sens) oraz Bogu, pojętemu jako hipotetyczny świata kontrapunkt.

Książka napisana została z blaskiem, można ją czytać jako dzieło literackie.

O Autorze:

Piotr Wierzbicki, ur.1935 r. w Warszawie, ukończył polonistykę na UW. Debiutował w piśmie „Współczesność” (felietony muzyczne i eseje o poezji XX wieku). Przez dziesięć lat był nauczycielem polskiego.  Karierę stałego felietonisty rozpoczął w tygodniku „Literatura”, a kontynuował w „Tygodniku Powszechnym”. Burzliwe czasy późnych lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych popchnęły go ku satyrze politycznej i publicystyce. Polemizuje z przeciwnikami i - równie ostro - z przyjaciółmi. W stanie wojennym internowany. Pasjonuje go zjawisko kłamstwa. Postuluje, aby nakaz moralny „Nie kłam!” uzupełnić równie ważnym przykazaniem „Nie daj się okłamać!”. Manipulacja, wyrafinowana postać kłamstwa, stanowi nadal centralny przedmiot jego pisarstwa, gdy jako redaktor „Gazety Polskiej” wojuje na dwa fronty z policją politycznej poprawności i żandarmerią narodowo-katolicką. Po zamachu na „Gazetę Polską” wycofuje się z udziału w życiu publicznym.

Nieprzerwanie, od pierwocin ze „Współczesności” po ostatnie felietony w „Gazecie Wyborczej”, kultywuje swe pasje muzyczne.

Ważniejsze książki: Entuzjasta w szkole (1977), Cyrk (1979), Myśli staroświeckiego Polaka (1985), Struktura kłamstwa (1986), Życie z muzyką (1993), Upiorki (1995), Podręcznik Europejczyka (1997), Traktat o gnidach i cd. (1998), Chopin. Portret muzyczny (1999), Mikrokosmos (2002).

Spis rzeczy:

Prolog

Natura rzeczy

Partner świata

Istnienie

Nicość

Doświadczenia egzystencjalne

Boski samotnik

Świat jako monstrum

Epilog

Dodatek

Fragment:

„Gdy zdumiewam się zagadką swych narodzin, gdy ogarniam jednym spojrzeniem niedole i piękności świata, gdy słucham odartej z ciała, zapatrzonej w martwą strukturę istnienia Kunst der Fuge Jana Sebastiana Bacha, gdy, zadarłszy głowę, wlepiam wzrok w nonszalancko zarzucony przez kogoś na niebo szal Mlecznej Drogi, za którym czają się niewidzialne miliardy galaktyk pędzących coraz szybciej, coraz szybciej ku krańcom bytu, dopada mnie w jednej najkrótszej chwili, w jednym mgnieniu jakiś dziwny głód. Moje bebechy żądają, abym pojął. Wszystko. Tym razem wszystko. Dokumentnie i do tego od razu. Może mi się wtedy wydawać, że prawda jest tuż, tuż. Mam na końcu języka pytanie. Jeszcze chwila i usłyszę odpowiedź.

(...)

Oto świat z całym jego monstrualnym przepychem. Mogła go stanowić jedna kula zawieszona w nieskończonej otchłani nieistnienia – a przybrał postać konstelacji złożonej z miliardów konstelacji złożonych z miliardów konstelacji. Mógł, objawiwszy się nieczułym, bezrozumnym oparem, pozostać nim aż do końca swych dni – a wydał z siebie żywą ludzką duszę. Mogło go nie być – a jest.

Oto ja, który próbuję się z nim zmierzyć.

I cóż za szczęśliwe zrządzenie losu – jestem autochtonem tego świata. I cóż za fantastyczny zbieg okoliczności – zamiast spoglądać na ten świat przez teleskop z egzotycznych przestrzeni czy wymiarów, zamiast wyciągać rozpaczliwe wnioski ze strzępów niewyraźnych fotografii, zamiast gubić się w beznadziejnych domysłach, co się kryje pod powłoką chmur na trzeciej planecie pewnej gwiazdy w pobocznym zakątku Galaktyki, jestem w środku. A być w środku to wielki przywilej. Nikt mnie nie będzie uczył, cóż to znaczy istnieć w tym Wszechświecie. Wszak jestem w tej sprawie ekspertem. Wszak sam istnieję.

I cóż za dodatkowe zrządzenie losu i cóż za jeszcze jeden traf – jestem tu nie atomem, nie cząstką światła, nie kamieniem, planetą, galaktyką, lecz tylko bytem żywym, inteligentnym, świadomym. Gdyby jakimś wyimaginowanym teleskopom zza krańców bytu pokazać raptem Wszechświat z bliska, wytrzeszczyłyby swe soczewki ze zdumienia. Gdyby dotarło do nich, że ów Wszechświat odbija się właśnie w osobliwym, żwawo tańcującym lustrze, które kieruje odbicie nie na zewnątrz, tylko z powrotem, ku sobie, i przemienia je w zaczyn tworzenia, opadłyby im dźwignie i czujniki: stosowny mechanizm kierowniczy podszepnąłby im, że to, co widzą, przekracza ich zdolność postrzegania, że wyrosła przed nimi raptem nieprzenikniona kurtyna ciemności, że oddziela je od tego Wszechświata nieusuwalna otchłań tajemnicy. Tak by teleskopy pomyślały i jak niepyszne odwróciły wzrok.

A ja jestem w środku. Mało w środku: w samym jądrze tego środka. A moja sytuacja jest nieprawdopodobnie luksusowa. Owo żwawo tańcujące lustro, kierujące odbicie ku sobie i przemieniające je w zaczyn tworzenia, to wszak właśnie... ja! Los uczynił wszystko, co mógł, bym ujarzmił kurtynę ciemności. Okoliczności ułożyły się idealnie, bym przekroczył próg. Nie muszę na nic zerkać, niczego podglądać, o nic pytać. Sam jestem odpowiedzią na pytanie.

Spełnione zostały wszystkie warunki, abym wiedział, pojmował, rozumiał. Jestem świadkiem naocznym, tubylcem. Powinienem znać prawdę i to za darmo, bez najmniejszego wysiłku z mojej strony. A tymczasem świat to dla mnie zagadka. A tymczasem zdumiewa mnie w nim wszystko. Jego natura zdaje mi się magiczna. Jego ogrom przyprawia mnie o zawrót głowy. Pytam o jego sens. Nie pojmuję, w jaki sposób mógłby istnieć nieskończony, i jeszcze bardziej nie pojmuję tej pustki, w jakiej wisi – jeśli wisi – skończony, choć bez granic. Nie mogę ani pogodzić się z takim, który istniał wiecznie, ani zrozumieć chwili, w której nieistnienie przerodziło się w istnienie. Dręczy mnie pytanie: „Dlaczego?”.

Stąd właśnie to zuchwałe przedsięwzięcie. Traktat metafizyczny mógł być zbiorkiem dywagacji. Traktat metafizyczny mógł być glosą do cudzych książek. Traktat metafizyczny mógł być rozprawą o metodzie (poznania, rozumowania itd.). Pojąłem swe zadanie inaczej. Spróbowałem zrobić opis świata. Opis, tyle że nie po kawałku, nie w oddzielnych segmentach bądź przejawach, lecz w tym, co istotne oraz wspólne całej Naturze, i na wyższym poziomie ogólności niż to czynią poszczególne dyscypliny wiedzy. Opis, tyle że pojmujący „świat” jako coś więcej niż kosmos martwych konstelacji: jako cały świat, jako wszechbyt, jako ogół wszechistnienia. Stopień abstrakcji ma tu znaczenie kluczowe. Celując zbyt nisko, zszedłbym na teren kosmologii, fizyki, nauki o przyrodzie żywej i naturze ludzkiego umysłu. Celując zbyt wysoko, skazałbym się na jałowe ogólniki.

Tylko czy jest sposób, by opisać cały świat?

(...)

Przyjdzie mi postępować po swojemu, podążać ścieżką własną, niekoniecznie wcześniej uczęszczaną. Ale nie będzie jej kierunku dyktować ani żadna doktryna, ani metoda cudowna a uniwersalna, ani teza końcowa, którą bym zamierzał uzasadnić. Świat się takim wytrychom nie poddaje.

Język, który obieram jako swe narzędzie, to jest mój język, ten sam dokładnie, którym zwykłem mówić, pisać, myśleć. Obywam się bez terminów „uczonych”. To się może słusznie wydawać podejrzane: kwestie skomplikowane nie zawsze pozwalają się ująć w prostych słowach. Mam jednak poczucie, że usprawiedliwia mnie coś więcej niż moja osobista, wprost organiczna niezdolność do posługiwania się językiem cudzym. Ufam, że prawo do tych „prostych słów” daje mi sama natura przedmiotu. Pytania o prapoczątek świata, o naturę bytu, o granice czasu i przestrzeni, o sens istnienia, o zagadkę śmierci i narodzin atakują nas w naszym języku, w zwykłym języku, w języku naszej spontanicznej ciekawości świata. Czy nie wydaje się właściwe, aby odpowiedzi na te pytania udzielane nam były w tej samej mowie?

Ale gdy deklaruję tu wierność swojemu językowi, mam na myśli coś więcej niż wyrzeczenie się „uczonego” żargonu. Autorowi metafizycznego traktatu, szczególnie wtedy, gdy jest nim pisarz (a nie na przykład logik), zagraża popadnięcie w jeszcze cięższy grzech. To bełkot, nieposkromiony „humanistyczny” bełkot, zmontowany z refleksyjek, dykteryjek, cudzych złotych myśli i własnego „głębokiego” mętniactwa. Pogardzając z całej duszy tą metodą bałamucenia mniej wyrobionych czytelników, dokładam wszelkich starań, aby panował na tych kartkach porządek, aby ten wykład był maksymalnie przejrzysty, aby wyrażać się ściśle (dostosowując – za radą Filozofa – stopień tej ścisłości do natury i materii przedmiotu), aby wszędzie tam, gdzie wiem, formułować myśli jasno i dobitnie, zaś we wszystkich miejscach, w których nie wiem, kończyć zdanie nieodzownym znakiem zapytania.

Byłbym, rzecz jasna, nieszczery, gdybym nie wyznał zarazem, że – jestem wszak człowiekiem pióra! – miałem za punkt honoru, aby nadać temu dziełku blask, i że nie poczuję się ani urażony, ani zdziwiony, jeśli ono będzie czytane, rozumiane i oceniane jako tekst literacki. Ale jeśli udało mi się choćby w najmniejszym stopniu osiągnąć ów efekt, oblec wizerunek wszechrzeczy w kształtną formę, to nie po to, by zabłysnąć, napisałem tę książkę. I jeden był mi tylko tu przewodnik i sternik pośród morza słów: ów dziwny głód, którego doświadczam, gdy zadarłszy głowę do góry w pogodną noc, wlepiam wzrok w postrzępioną smugę Mlecznej Drogi.”


Komentarze
Polityka Prywatności