Podczas morskiej kąpieli komisarz Montalbano znajduje kołysanego przez fale trupa, którego identyfikacja okaże się nadzwyczaj trudna, lecz doprowadzi do sensacyjnych i przerażających odkryć. Wspomagany przez pewnego ekscentrycznego dziennikarza oraz urodziwą znajomą komisarz musi stawić czoło potężnej organizacji przestępczej, wyspecjalizowanej w handlu dziećmi na szlakach łączących Afrykę Północną z Sycylią. W dramatycznym zakończeniu dzielny Montalbano omal nie przypłaci życiem zwycięstwa.
Książka nawiązuje do nadal bardzo aktualnego we Włoszech, wyjątkowo skomplikowanego tematu nielegalnej imigracji zarobkowej na wielką skalę.
Nota o autorze:
Andrea Camilleri (ur. 6 września 1925 roku w Porto Empedocle na Sycylii) mieszka w Rzymie; jest nie tylko pisarzem, lecz także reżyserem teatralnym, telewizyjnym i radiowym. Na początku lat 40. debiutował jako poeta. Pierwszą powieść, Il corso delle cose (1978), opublikował w wieku 53 lat. Sławę przyniósł mu jednak dopiero Kształt wody (1994), który zapoczątkował cykl kryminalny o śledztwach komisarza Montalbano z wyimaginowanego, lecz jakże prawdziwego miasteczka o nazwie Vigàta. Wraz z pojawianiem się kolejnych tytułów: Pies z terakoty (1996), Złodziej kanapek (1996), Głos skrzypiec (1998), Wycieczka do Tindari (2000) popularność Camilleriego w całych Włoszech rosła, osiągając rangę fenomenu czytelniczego. Wszystkie dotychczas tłumaczone na polski pozycje cyklu „montalbanowskiego”, jak również powieść Zniknięcie Patò (2000) i Piwowar z Preston (2008), ukazały się nakładem Noir sur Blanc.
Fragment książki:
Kiedy poczuł, że odzyskuje oddech, znowu ruszył dalej.Wydawało mu się, że płynie bez końca, że czas stanął w miejscu. Wreszcie jednak stwierdził, że dotyka stopami gruntu. Odwiązał z nogi sznurek i stanął, trzymając go w ręku. Woda sięgała mu do nosa. Podskakując na czubkach palców, posunął się o kilka metrów i w końcu mógł stanąć na piasku całą stopa. Poczuwszy się bezpiecznie, chciał teraz zrobić krok.
Spróbował, ale nie ruszył się z miejsca. Spróbował ponownie – i znowu nic. Boże, czy to paraliż? Stał jak słup wbity w morskie dno – słup z przycumowanymi zwłokami. Na plaży nie widać żywej duszy, znikąd pomocy. Może to wszystko tylko sen, jakiś koszmar?
– Zaraz się obudzę – powiedział sobie.
Nie obudził się jednak. W rozpaczy odrzucił do tylu głowę i wrzasnął tak głośno, że sam się ogłuszył. Ten wrzask natychmiast odniósł dwa skutki: po pierwsze, spłoszył przerażone mewy, które krążyły nad nim, ciesząc się zabawnym spektaklem; po drugie, wprawił w ruch, choć z największym trudem, jego mięśnie, nerwy, słowem – wszystkie składniki jego ciała. Od brzegu dzieliło go ze trzydzieści kroków, ale była to prawdziwa droga krzyżowa. Po dotarciu do skraju plaży usiadł ciężko na piasku i siedział tak długo, nie wypuszczając z ręki sznurka. Wyglądał jak rybak, który złowił zbyt dużą rybę i nie ma siły wyciągnąć jej z wody.
– Ręce do góry! – rozległ się nagle głos za jego plecami.
Przestraszony Montalbano odwrócił się. Rozkaz wydał mężczyzna ponadsiedemdziesięcioletni, wysoki i chudy, lecz krzepki, z resztkami włosów sztywnych jak druty i błędnymi oczami. Mierzył w komisarza z rewolweru chyba z czasów wojny włosko-tureckiej (1911–1912). Obok niego stała również ponadsiedemdziesięcioletnia kobieta w słomianym kapeluszu, uzbrojona w żelazną sztabę, którą potrząsała nie wiadomo czy po to, aby grozić przeciwnikowi, czy też wskutek zaawansowanej choroby Parkinsona.
– Chwileczkę – powiedział Montalbano – ja jestem...
– Jesteś mordercą! – krzyknęła kobieta głosem tak silnym i zgrzytliwym, że mewy, które zdążyły już wrócić w zamiarze obejrzenia drugiego aktu tej farsy, rzuciły się z piskiem do ucieczki.
– Ależ, proszę pani, ja...
– Nie wypieraj się, ty morderco! Od dwóch godzin obserwuję cię przez lornetkę! – wrzasnęła jeszcze głośniej starucha.
Montalbano zupełnie stracił głowę. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, puścił sznurek i wstał, obracając się w stronę pary nieznajomych.
– O Boże! Jest goły! – krzyknęła starucha, cofając się o dwa kroki.
– Nikczemniku! Koniec z tobą! – zawołał jej towarzysz, cofając się również o dwa kroki.
I strzelił. Strzał huknął ogłuszająco, kula przeleciała ze dwadzieścia metrów od komisarza, przerażonego przede wszystkim tym hukiem. Starzec, który wskutek odrzutu cofnął się o dalsze dwa kroki, uparcie znowu w niego celował.
– Co pan robi? Zwariował pan? Ja jestem...
– Milcz i nie ruszaj się! – rozkazał starzec. – Zawiadomiliśmy policję, zaraz tu będą.
Montalbano nie poruszył się. Kątem oka dostrzegł, że trup powoli odpływa od brzegu. Po chwili zgodnie z wolą nieba nadjechały szybko dwa samochody, stanęły. Zobaczył, że z pierwszego wysiadają w pośpiechu Fazio i Gallo, obaj po cywilnemu. Od razu lepiej się poczuł, ale na krótko, bo z drugiego samochodu wyskoczył fotograf, który natychmiast zaczął wszystko uwieczniać.
Fazio z miejsca rozpoznał komisarza i zawołał do starego:
– Policja! Nie strzelać!
– A skąd mam wiedzieć, że nie jesteście jego wspólnikami? – odparł na to mężczyzna.
I wymierzył rewolwer w Fazia. Tym samym spuścił z oka Montalbana, który dostatecznie już wyprowadzony z równowagi rzucił się na napastnika, złapał go za nadgarstek i rozbroił. Ale nie uniknął potężnego ciosu, jaki zadała mu starucha swoją żelazną sztabą. Oczy zaszły mu mgłą, osunął się na kolana i zemdlał.