Libra

Dziewiąta powieść Dona DeLillo Libra (1988) czerpie tytuł ze znaku zodiaku Lee Harveya Oswalda, znaku Wagi. Podobnie jak w innych jego powieściach fabuła, temat i struktura są starannie wyważone, autor prowokuje czytelnika mądrym zastosowaniem wiedzy historycznej, dramatycznym rozwojem akcji i bardzo precyzyjną konstrukcją opowieści, koncentrującej się na osobie Oswalda, przedstawionego w sposób niezwykle sugestywny i niepokojący.

Po raz pierwszy widzimy go jako dwunastolatka, rozmawiającego z matką, potem spotykamy go jako żołnierza piechoty morskiej. Czytelnikowi Oswald może stać się w pewnym sensie bliski, ponieważ jest typem osoby, z którym prawie każdy się kiedyś spotkał: rozpaczliwie chce zmieniać świat, ale nie jest w stanie utrzymać żadnej pracy. Pragnie żyć w utopijnym społeczeństwie opierającym się na zasadach równości i przyzwoitości, ale bije własną żonę. Czyta wnikliwie Marksa i Engelsa, a także, kiedy dowiedział się, że to ulubiony bohater Kennedy’ego, powieści o Jamesie Bondzie, jednak kiedy próbuje napisać swój pamiętnik, nie jest w stanie sklecić jednego przyzwoitego zdania. Ma wiele do zaoferowania światu, ale brak mu wykształcenia, wyszkolenia i okazji. Miota się ze skrajności w skrajność, coraz bardziej spadając w dół.

Wyjeżdża do Związku Radzieckiego, dostaje tam monotonną pracę w fabryce, uważa więc, że jego możliwości są niewykorzystywane. Rozczarowany wraca do Stanów. Zostaje zwolniony z piechoty z naganą, FBI siedzi mu na karku, żona tęskni za Mateczką Rosją, szef wyrzuca go za niekompetencję. Usiłuje zbiec na Kubę przez Meksyk, ale nie dostaje wizy. W końcu nie ma się już do kogo zwrócić...

Fabuła książki opiera się na faktach historycznych, historia jest tu powiązaniem różnych spisków: rząd USA planuje inwazję na Kubę, a agenci CIA chcą zemścić się na prezydencie Kennedym za jego niemrawe poparcie dla operacji w Zatoce Świń. Kubańscy emigranci spiskują przeciwko niemu z tych samych przyczyn, dodając do tego podejrzenia, że pragnie on zbliżenia z reżimem Castro. Jest też samotny strzelec, Oswald, który z kolei spiskuje przeciwko status quo, w którym przyszło mu żyć, a historia i okoliczności knują spisek przeciw niemu samemu. Choć powieść ma wiele wątków,  jest dziełem doskonale skonstruowanym i błyskotliwym. Libra jest tak interesująca i daje tyle do myślenia, ponieważ DeLillo posiada nadzwyczajną umiejętność wplatania krytyki literackiej w narrację, nie zakłócając przy tym biegu akcji. Postacie tej wielkiej opowieści snują swoje opowiadania: agenci CIA i kubańscy emigranci wciąż na nowo wspominają stare historie spiskowe i piszą zmyślone, żeby utrzymać się przy życiu. Oswald, skłaniający się ku Związkowi Radzieckiemu, ma nadzieję napisać kiedyś opowiadania o amerykańskim dyslektyku - fascynują go słowa same w sobie, a nie znaczenia, które ze sobą niosą. DeLillo starannie miesza fikcję z historią i nieodwołalnie prowadzi nas do Dallas, 22 listopada 1963 r. Postacie autentyczne (Jack Ruby, Oswald, jego matka i rosyjska żona) są bardzo ludzkie, a ich historie rozwijają się, coraz bardziej wciągając czytelnika. Libra przeciwstawia krystalicznie czystą wersję wydarzeń według DeLillo zamazanej rzeczywistości licznych filmów i innych dzieł na ten temat i zadaje pytanie charakterystyczne być może dla całej twórczości DeLillo: Dlaczego spodziewamy się, że z fikcyjnej fabuły dowiemy się prawdy? Dlaczego powieściopisarz ma nam opowiedzieć, jak było naprawdę? I wreszcie, jaką prawdę objawia nam fikcyjna fabuła?

(na podstawie „Publishers Weekly”)

Nota o autorze:

Don DeLillo - urodzony 20 listopada 1936 r., pisarz amerykański. Obok Thomasa Pynchona i Johna Bartha, jeden z czołowych przedstawicieli amerykańskiego postmodernizmu, pisze głównie powieści, ale też eseje, opowiadania i sztuki teatralne. Urodził się i wychował na nowojorskim Bronksie w rodzinie włoskich imigrantów (do pochodzenia pisarza odnoszą się wątki w Podziemiach).

W roku 1999 DeLillo, jako pierwszy Amerykanin, otrzymał Jerusalem Prize, nagrodę przyznawaną pisarzom, „którzy w swojej twórczości zajmują się tematem wolności jednostki w społeczeństwie”. (Otrzymali ją tacy pisarze jak Milan Kundera, Mario Vargas Llosa, V.S. Naipaul, Graham Greene, Simone de Beauvoir czy Jorge Luis Borges.)

Jego powieści traktują o stanie społeczeństwa amerykańskiego, pokazują procesy jakim podlega jednostka we współczesnym świecie (np. Biały Szum, Players, Mao II). W powieści Libra podjął się rekonstrukcji biografii Lee Harveya Oswalda, domniemanego sprawcy śmierci prezydenta Johna Fitzgeralda Kennedy'ego. Biorąc pod uwagę biegłość w operowaniu materią historyczną przy tworzeniu świata przedstawionego, powieść tę porównuje się do dzieł Thomasa Pynchona. DeLillo nieobce są też problemy dotyczące ery informacji, paranoiczna otoczka rzeczywistości staje się zjawiskiem centralnym dla wielu jego powieści (Podziemia, Pies Łańcuchowy, The Names).

Przez krytyka literackiego Harolda Blooma zaliczony został do czwórki wielkich amerykańskich powieściopisarzy naszych czasów, obok Thomasa Pynchona, Philipa Rotha oraz Cormaca McCarthy'ego.

Amerykańscy pisarze młodego pokolenia (tacy jak Bret Easton Ellis, Jonathan Franzen and David Foster Wallace) powołują sie na DeLillo jako na źródło inspiracji. James Ellroy wspomina, że Libra była jednym z bodźców do napisania przez niego tryptyku Underworld USA - jeszcze bardziej szczegółowego fikcyjnego opisu zdarzeń towarzyszących śmierci Kennedy'ego.

***

Tłumy, spiski, społeczeństwo konsumpcyjne, daremne starania, żeby nie dać się pokonać zniechęceniu – takie są między innymi znaki rozpoznawcze twórczości Dona DeLillo.

Autor bardzo chętnie posługuje się ironią – jego bohaterowie bezlitośnie kpią sobie ze sztuczności i udawania, jakie ich otaczają. Jednak to nie wszystko. Wyczuwa się ciągłą obecność śmierci, nieustanną obawę przed śmiertelnością. Te ciemne siły, zrównujące ze sobą wszystkich, obnażają bohaterów DeLillo, stawiają ich wobec kwestii, których nie da się rozwiązać za pomocą ironii i sarkazmu i każą wyjść na zewnątrz ze swoich skrupulatnie urządzonych światów.

DeLillo urodził się i wychował w Nowym Jorku. W jego pisarstwie widać wyraźnie to wczesne zetknięcie się z miejskim trybem życia: bezbłędnie dostrzega nietypowe zjawiska, odstające od normalności zdarzenia, ma w sobie miejski spryt. Słowa w jego powieściach płyną wartko, są skoncentrowane i pełne napięcia. DeLillo nie jest, w odróżnieniu od pisarzy, z którymi się go porównuje (Pynchona, Addisa) wielbicielem długich, złożonych zdań. Posługuje się wyrazistymi, niemal minimalistycznymi obrazami, wyraża to, co chce wyrazić krótkimi, bardzo treściwymi zdaniami.

 W niespełna 30 lat po napisaniu pierwszej powieści (Americana1971) Don DeLillo został uznany za jednego z najważniejszych pisarzy swojego pokolenia. Zyskał międzynarodowe uznanie za swoje powieści, sztuki teatralne i opowiadania, w których porusza w sposób bardzo żywy współczesne kwestie polityczne, historyczne i filozoficzne.

(Don DeLillo Society)

***

Don DeLillo, jak na pisarza, który zajmuje się kluczowymi momentami powojennej historii Ameryki, może się wydawać postacią stojącą całkiem z boku. Kiedy John F. Kennedy został zamordowany w 1963 roku, DeLillo jadł właśnie obiad na Manhattanie i nic o tym nie wiedział, wiadomość dotarła do niego znacznie później, gdy po drodze do domu wstąpił do banku. W czasie rozgrywki Gigantów z Dodgersami w 1951 DeLillo był u dentysty na Bronksie, a nie wśród wiwatujących tłumów, których opisem rozpoczyna swą powieść „Podziemia”. Jednak ta sytuacja wydaje się jak najbardziej na miejscu, ponieważ DeLillo często mówi, że prawdziwą funkcją pisarza jest właśnie stanie z boku, bycie „na marginesie kultury”, ponieważ tylko taka obserwacja bez osobistego zaangażowania pozwala dostrzec to, co najważniejsze. Na tym przekonaniu oparta jest większość jego dzieł: jako pisarz DeLillo nie konstruuje powieści tak, żeby wpasowały się w jakiś szablon, raczej podchodzi do materiału na książkę jakby „na ukos”, śledząc zarysowania na powierzchni współczesnego życia w momencie, kiedy się pojawiają - jak sam powiedział - „na mrocznych obrzeżach zbiorowej percepcji”. Strach przed wojną atomową opisuje opowiadając o zabawnych przeżyciach członków drużyny piłkarskiej w college’u; bada granice naukowej pewności pisząc o zbieraniu łajna nietoperzy. Jednocześnie na kartki jego książek przenika wiara DeLillo w siłę outsidera. W pierwszych sześciu powieściach występują postacie, które znajdując się w centrum różnych ważnych wydarzeń (czy to sportowych, czy politycznych, naukowych czy finansowych), pragną być na uboczu i skazują się niejako na dobrowolne wygnanie. Mimo że w powieściach „Libra” i „Podziemia” ta zasada zostaje odwrócona – opisują one bohaterów-outsiderów zmagających się z przystosowaniem do życia w społeczeństwie – to jednak destrukcyjna tęsknota za życiem poza nawiasem norm społecznych jest tematem poruszanym jeszcze przez autora w późniejszych książkach „Mao II” i „Cosmopolis”.

Chęć stania poza nawiasem głównego nurtu może wywodzić się z wczesnych przeżyć autora. Opisuje swoje wychowanie jako na wskroś amerykańskie, choć urodził się w 1936 w rodzinie włoskich imigrantów w Nowym Jorku, mieście, o którym będzie pisał najwięcej. Nowy Jork z jego powieści wypełnia potoczna, miejska angielszczyzna, ale w wąskim, dwupiętrowym domu na Bronksie, gdzie mieszkał z rodzicami, siostrą oraz wujostwem i ich trojgiem dzieci, często mówiło się po włosku. Stopniowo rodzina wtapiała się coraz silniej w amerykański styl życia. Ojciec,  który z Włoch przypłynął w tekturowych butach, dostał pracę w dużym towarzystwie ubezpieczeniowym na Manhattanie. Jednak wieczory spędzane przez Dona DeLillo na ulicy z kolegami nieraz przysłaniała ciemna strona miejskiego życia, kiedy w okolicy mafia dokonywała swych okrutnych porachunków.

Stephen Burn, Northern Michigan University. "Don DeLillo." The Literary Encyclopedia. 3 października 2003. The Literary Dictionary Company. 1 grudnia 2006.

Fragment książki:

Wszedł do sąsiedniego pokoju, gdzie Dełphine Roberts spo­rządzała kolejną listę, jedną z tych, do których ktoś z firmy zawsze zbierał materiały. Była zarobioną Amerykanką w średnim wieku, sekretarką Banistera, i miała wysprejowane lakierem pu­szyste włosy.

      Te pończochy miały nie puszczać oczek — powiedziała.

   Wszystko miało być jakieś, ale nie jest. Taka już natura egzystencji.

      Wiem. Studiowałeś filozofię gdzieś tam.

      Jadłaś lunch?

      Znowu przeszłam na metrecal.

      Przecież jesteś szczuplutka.

Włączył mały telewizor.

    Jak myślisz, po co Murzyn chciałby zostać komunistą? — spytała, sunąc palcem w dół listy.— Nie wystarczy im, że są czarni? Po co ta czerwień?

      Pytasz, czemu są tacy zachłanni?

    Pytam, po co im dodatkowe kłopoty. Poza tym, jak jesteś kolorowy, nie możesz już być nikim innym.

Siedziała przy laminowanym biurku pod oknem. Dziurę w drucianej siatce ktoś zatkał tekturą.

   W zeszłym tygodniu pytałem o ceny schronów przeciw­lotniczych — powiedział Ferrie.

   Ja tam bombami się nie martwię. Kryzys rakietowy był i minął. Martwię się, że pewnego ranka przyjdą tu żołnierze, że wylądują na plażach i spadną z nieba na spadochronach. Guy dostał meldunek, że Chińczycy koncentrują wojska na granicy z Kalifornią.

   Mam swoje prywatne udręki, Dełphine. Wymagają cze­goś większego niż wojsko.

Oglądali As the World Turns. Ferrie siedział na składanym krześle ze skrzyżowanymi nogami. Zdjął kapelusz i położył go na prawym kolanie.

   Myślę tak sobie i myślę: dlaczego ta Delphine przychodzi codziennie do tego zapuszczonego biura? Kobieta taka jak ona. Z takim pochodzeniem i w ogóle. Piękny dom na Coliseum Street. Towarzyskie przyjemności. Córa Amerykańskiej Rewo­lucji.

   Tutaj pracuję dla kraju. Cóż bym osiągnęła w radzie miejskiej czy jakiejś organizacji kobiecej? Jeśli chodzi o efek­ty, Guy Banister jest w awangardzie tego, co się u nas dzieje.
Werbowanie, szkolenie, zbieranie informacji. To jest wkład, którego w normalny sposób, w tych wszystkich komitetach, nie mogłabym wnieść.

Zerknęła na jego wypłowiały rudy tupecik, który przypomi­nał niesiony wiatrem uliczny śmieć. Popatrzyła na jego strome czoło, na spiczasty nos, na rzymski profil, dziwnie imponujący mimo przerośniętych, błazeńskich uszu. Widziała ten profil już przedtem, zanim go poznała. W aktach Banistera było policyjne zdjęcie Ferriego. Upamiętniało dwa aresztowania w 1961 roku, w Jefferson Parish, za, jak to oficjalnie ujęto, występki przeciw­ko naturze.

Oglądali telewizję.

      Dave, w co ty wierzysz?

      We wszystko. Najbardziej w moją śmierć.

      Pragniesz śmierci?

      Ja ją czuję. Jestem tablicą reklamową raka.

      Tak łatwo o tym mówisz.

      Jaki mam wybór?

Dwie aktorki na ekranie rozpoczęły rozmowę przy kawie, powolną, odmierzoną, pełną poważnych pauz na urazę i gniew­ne spojrzenia. Delphine wróciła do pracy i odsiewając dźwięki dochodzące z telewizora, próbowała wsłuchać się w głosy z są­siedniego pokoju, w ten odległy, monotonny, prywatny pomruk, który wyznaczał granice jej dni.

Dlaczego homoseksualiści nałogowo oglądają seriale? — rzucił w zadumie Ferrie. — Bo wiedziemy bogate życie.

Delphine runęła do przodu, zanosząc się sprośnym śmie­chem. Górna część jej ciała opadła na biurko, ręce chwyciły się krawędzi blatu. Siedziała tak i kiwała się, rozbawiona szczerze i do głębi. Ferrie był zdziwiony. Nie zdawał sobie sprawy, że powiedział coś śmiesznego. Myślał, że jego uwaga jest melan­cholijna, smutno filozoficzna, że jest to rzucona od niechce­nia myśl na jałowe popołudnie. Nie żeby Delphine reagowała tak pierwszy raz na to, co powiedział. Uważała, że nawet jego najmniej komiczne uwagi są szokujące i przezabawne. Śmiała się dwoma rodzajami śmiechu. Lubieżnym, sprośnym i wyuz­danym — w kulturalnej reakcji na jego skłonności seksualne i z poczucia swego rodzaju analnej mądrości, która zdradzała źródło jego dowcipu. Cichszy śmiech, ten zarezerwowany dla Banistera, był gardłowy i znaczący, dający się kierować, sze­leszczący wspólnymi sekretami, miejscami szepczący — był śmiechem słyszalnym jedynie dla tych, którzy wiedzieli, że on i ona są kochankami.

Nie chodzi o samego Kennedy ego — mówił Banister. — Chodzi o to, co ludzie w nim widzą. O ten promienny obraz. Na wszystkich zdjęciach Kennedy dosłownie promienieje. Każą nam wierzyć, że jest bohaterem epoki. Widziałeś kiedyś kogoś, komu byłoby tak spieszno do wielkości? Myśli, że może zrobić z nas inne społeczeństwo. On chce nas zmienić. Jesteśmy dla niego za głupi. Zbyt niedojrzali, za mało energiczni. Harvardczyk, światowiec, podróżnik, przystojny bogacz, dowcipny szczęściarz. I te idealnie białe zęby. Patrzę na niego i wkurwiam się od samego patrzenia. Wiesz, co znaczy dla mnie ta charyzma? To, że on zna jakieś tajemnice. Niebezpieczne tajemnice, które kiedyś były tajemnicami pozarządowymi. Że wie o spiskach, zmowach, rewolucjach, że wie, jaki będzie koniec tego porządku społecznego. Jego rząd położył łapę na najważniejszych tajemnicach. Całe niebezpieczeństwo, od broni nuklearnej poczynając, tkwi w Białym Domu. Co on knuje z Castro? Jakimi kanałami gada z Ruskimi? Dotyka telefonu i trzęsą się światy. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że w naszym rządzie istnieje ruch całkowicie oddany sprawie wspierania komunistów. Odbierz komuś jego największe tajemnice. Odbierz mu tajemnice, a będzie nikim.

Banister odczekał, aż Mackey na niego spojrzy.

  Głęboko wierzę, że są siły, które zmuszają człowieka do działania. Nazwij to sobie historią, koniecznością, nazwij to, jak chcesz. Co wyczuwasz w powietrzu, T-Jay? Bo o tym mówię. Czy jest tu coś, co czujesz na całym ciele, co swędzi cię jak ciepły pot? Dopij to, dopij. Strzelimy sobie jeszcze po jednym.

Co można przekazać spojrzeniem.

Tej nocy Mackey siedział w małej klitce naprzeciwko hur­towni narzędzi chirurgicznych i dwóch czy trzech domów na kółkach. Szanse na chłodny wiatr? Jak jeden do tysiąca. Domy stały za płotem, wzdłuż którego piętrzyły się sterty gruzu, i były strzeżone przez złe psy.

Siedział przy oknie po ciemku, smarując balsamem ugry­zienia komarów na kostkach u nóg i na wierzchu dłoni. Trudno będzie zasnąć w tym upale, zwłaszcza bez wentylatora i z tymi małymi, brzęczącymi sukinsynami.

Pensjonat stał w rejonie, gdzie roiło się od domów i złomo­wisk. Co rano piał kogut. Ledwie kilka ulic od głównych arterii komunikacyjnych. Zdumiewające.

Każdy pokój ma swoją własną muzykę. Czasami, gdy spał w obcym pokoju i gdy ustał już uliczny szum, intensywnie się w nią wsłuchiwał, szukając fałszywych tonów, niuansów czy skaz w jej strukturze.

Zorganizowanie broni dla Banistera było — na dłuższą me­tę — mniej ryzykowne i — na krótszą — o wiele łatwiejsze niż wykradzenie jej z Farmy. Farma to tajny poligon CIA w połu-dniowo-wschodniej Wirginii, dwieście dwa hektary lasu oficjal­nie zwanego bazą wojskową Camp Peary. Mackey szkolił tam rekrutów w posługiwaniu się bronią lekką, młodych absolwen­tów wyższych uczelni chętnych do pracy w tajnych służbach. Nie przyjął nagany i w ten sposób Agencja dawała mu do zro­zumienia, gdzie jego miejsce. Mieszkał szesnaście kilometrów stamtąd, lecz podczas manewrów dzielił pokój z innym instruk­torem w starym, drewnianym baraku, w którym urządzono kilka podwójnych pokojów. Chodzili w polowych mundurach, rżnęli w remika i wsłuchiwali się w głuche grzmoty dobiegające z przyczółka sabotażystów.

Wylał trochę balsamu na palce i lekko potarł ugryzienia. Nie przestały swędzieć.

Gdziekolwiek by się ruszył, wszędzie komary. Szkolił rebeliantów na Sumatrze, szkolił komanda obcych armii w wielu zawszonych dziurach. Ale nie musiał pracować w Agencji do końca życia. Mógł zaczekać, aż go wyrzucą, albo ich do tego zmusić. Był świadkiem zbyt wielu wybiegów i zdrad, widział za dużo ludzi, których najpierw zachęcano do walki, a potem pozostawiano samym sobie ze względów politycznych. Nie na darmo nazywali ich Firmą. Bo Firmę założono do maskowa­nia głęboko ukrytych powiązań, do zagłuszania zewu krwi, na który musieli odpowiedzieć. To była jedyna opowieść wojen­na, jaką znał, jedyna, jaka istniała albo mogła istnieć. I zawsze kończyła się tak samo: widokiem pozostawionych samym sobie ludzi w oparach wycofanej medytacji.

Czuł fale upału, czuł nocne wibracje, słyszał syreny na uli­cy i bełkot samotnego pijaka. Komar roznosi choroby. Zacis­nął pięść. Ptakiem był orzeł, circa 1958, którego wytatuował w mrocznym zakładzie jednego z hawańskich esąuinas del pecado, zakątków grzechu, gdzie trzy lata przed inwazją z ramie­nia Agencji ubezpieczał przepływ funduszów dla antykubań-skich rebeliantów.

W każdym pokoju gra muzyka, która — jeśli dobrze się wsłuchasz — na pewno coś ci opowie.

Zginęło wielu dobrych ludzi, ponieważ ci z rządu spóźnili się, do samego końca rozważając, co robić. Mackey, który był wte­dy na pokładzie okrętu dowódczego CIA, starego lotniskowca kotwiczącego dwadzieścia cztery kilometry od Blue Beach, do­szedł do wniosku, że operacja upodabnia się powoli do czegoś surrealistycznego. Zaczęli otrzymywać pierwsze informacje. Dane spływały z radarowych ekranów i radiowych głośników, od chmur odbijały się sygnały świetlne potężnych, dwudziesto-czterocalowych reflektorów niszczyciela i im danych było wię­cej, tym większe ogarniało go przeświadczenie, że coś wymyka się spod kontroli. Mieli do czynienia z czymś dziwnym i pełnym skaz, z głębią iluzji, podstępu i upiornej perspektywy.

Ten sam okręt używał dwóch nazw.

Żeby sprowokować siły zbrojne Fidela do masowej dezercji, Radio Łabędź na pokrytej guanem wysepce nadawało bezsen­sowne komunikaty. „Chłopak jest w żółtym domu". „Jednookie ryby biorą". Całonocny bełkot.

Okazało się, że wodorosty ze zdjęć rozpoznania powietrz­nego są rafą koralową, która utrudniła lądowanie.

Samoloty miały zamalowane insygnia, a kiedy pilotom po­zwolono wreszcie przeprowadzić rekonesans w głębi wyspy, ci musieli używać map drogowych Esso, bo inaczej by zabłądzili.

Odrzutowce marynarki wojennej, które miały dołączyć do maszyn B-26 z Nikaragui, przyleciały za wcześnie — albo za późno — ponieważ ktoś pomylił strefy czasowe.

Radar namierzył dwa okręty z amunicją, które ignorując ra­diowe wezwania, płynęły pełną parą w złym kierunku.

Allen Dulles, dyrektor CIA, spędzał weekend w Portoryko, wygłaszając przemówienie do jednej z organizacji obywatelskich. Temat przemówienia: „Komunistyczny biznesmen za granicą”.

Na okręcie Mackeya doszło do dziesięciominutowego buntu.

„Niebo jest pokryte ciemnymi chmurami". „Jastrząb atakuje o świcie”.

Drugie uderzenie powietrzne w końcu odwołano.

Wiedział, że Everett uważa, iż klęska ta była czymś więcej niż zwykłą misją, z której w ostatniej chwili zrezygnowano. Że była wynikiem ogólnej mizerii ideałów i środków. Jednakże Mackey nalegał na jasne i proste przesłanie. Nie wolno wyrze­kać się gniewu i wstydu tylko dlatego, że bez końca mnożą się problemy.

Miał gdzieś żonę. Problemem były już same wspomnienia. Dwa lata studiów, po wojnie, górnictwo i metalurgia, z dodają­cą mu otuchy połowicą. Prawie nie pamiętał jej twarzy. Bladej

i  rozdętej od wódy. Była żoną paramilitarną. Lubiła chodzić do kina. Gdy na ekranie fruwały kule, wciskała tyłek w szparę między oparciem fotela i siedzeniem i zastygała bez ruchu jak poważna, zrównoważona zabawka. Pamiętał, że miała ładne włosy i że ciągle chlała, jakby chciała w ten sposób ubiec wszel­kie zarzuty, że przestała nad sobą panować.

Zwiadowcy wylądowali przed północą. Mackey był jedynym Amerykaninem w gumowym pontonie, chociaż miało go tam nie być. Gdy ponton zaczął się ześlizgiwać ze stromego brzegu, jeden z Kubańczyków wskoczył do wody i biegł obok nich, za­garniając piach obiema rękami i mamrocząc pacierze. Zaczęli rozstawiać światła dla oddziałów, które czekały na stareńkich okrętach desantowych i przywróconych do życia frachtowcach. Plaża nie była całkowicie opustoszała. Przed sklepem spożyw­czym na skarpie siedzieli jacyś ludzie, rozmawiający ze sobą starcy. Jeden ze zwiadowców — czarne kąpielówki, czarny pod­koszulek, twarz wysmarowana sadzą z kambuza — podszedł do nich z karabinem w ręku, żeby pogadać. T-Jay był nieuzbrojony. Nie wiedział, czy chciał w ten sposób pokazać ludziom, że jego rola jest ograniczona, czy dlatego, że tej nocy czuł się niezwy­ciężony. Zapach morza był intensywny i orzeźwiający. Zobaczył starego chevroleta koło sklepu i wysłał tam Raymo, dowódcę zwiadowców, żeby poprosił właściciela o kluczyki, o powital­ny gest ze strony tych, których mieli zaraz wyzwolić. Chciał sprawdzić, czy obóz miejscowej milicji jest rzeczywiście tam, gdzie twierdzili ci z wywiadu. Do deski rozdzielczej chevroleta, rocznik czterdzieści dziewięć, było przyklejone zdjęcie kubań­skiego baseballisty w czapeczce i koszulce klubowej Brookliń-skich Dodgersów. Przejechali może dwieście metrów kamienistą drogą, gdy w światłach samochodu pojawił się jeep z dwiema podskakującymi głowami w środku. T-Jay ustawił wóz skosem do pobocza. Raymo wysiadł, mówiąc coś w huku wystrzałów pistoletu maszynowego. Co druga kula była pociskiem smugo­wym. Światło i żar. Gdy opróżnił magazynek, w dymiących fo­telach zobaczyli dwóch martwych milicjantów z rozdziawiony­mi ustami. Raymo stał tam i patrzył, niski, krępy i nieruchomy jak głaz. Był na bosaka, w idiotycznych szortach w kratkę, jak na urlopie w Miami, a spod brzuchą zwisał mu, pas z amunicją. Usłyszeli wystrzał na plaży i na wstecznym wrócili pod sklep. Ktoś powiedział, że zwiadowca zastrzelił jednego ze staruszków za nieroztropną uwagę. Wokół ciała stała grupka kłócących się ludzi. T-Jay poszedł na plażę. Przypłynęli już płetwonurkowie i pomagali teraz rozstawić światła. Kazał radiowcowi powie­dzieć tym z okrętu, żeby wysłali na brzeg dowódców, żeby wysła­li Kubańczyków, żeby wreszcie się to zaczęło. Na poboczu drogi, przed krytą strzechą chatą, zobaczył wymachującą rękami ko­bietę. Byli w pobliżu Zapata, słynących z komarów bagnisk.

Przeczytał napis po drugiej stronie ulicy. Zniżka na fartu­chy laboratoryjne. Zza rogu dobiegały czyjeś głosy, chrapliwy śmiech wychodzących z baru mężczyzn. O świcie piały tu pewnie koguty i szczekały psy, jak między krytymi blachą lepianka­mi w małej wiosce na Karaibach.

Pamięć była ciągiem nieruchomych obrazów, niczym po­cięty na klatki film. Nie potrafił ułożyć ich w całość. Widział, jak Raymo otwiera drzwi samochodu, skokami, pozostawiając za sobą rozmazane smugi. Strzały z thompsona pochodzącego z nadwyżek magazynowych były pierwszymi strzałami inwa­zji w Zatoce Świń. Dlatego Raymo stał się sławny i szanowany wśród współwięźniów z fortecy La Cabana, gdzie spędzili dwa dzieścia miesięcy, słuchając wystrzałów karabinowych z fosy, w której przeprowadzano egzekucje. Po każdej salwie, krótkiej i suchej, rozbrzmiewało wyraźne echo, jak klaśnięcie, i myśleli wtedy o psie, który mieszkał w fosie, żywiąc się krwią.

Wreszcie przed domem zatrzymała się taksówka.

Wszedł do łazienki i zimną wodą obmył ręce, chcąc zła­godzić pieczenie w miejscach, gdzie zawiódł balsam. Podczas operacji w Indonezji złapał malarię i od czasu do czasu odczu­wał jej skutki; miał wtedy wrażenie, że jego ciało zmienia się w bagno. Podszedł do drzwi. Czekał.

Kiedyś, po nocy z cyklu „kto co wie”, żona chlasnęła go ku­chennym nożem, tak przez stół, i rozharatała mu lewy policzek. Myśląc o niej, nigdy nie nazywał jej po imieniu. We wspomnie­niach widział ją w jakimś nieokreślonym miejscu, w pokoju z za­słonami w oknach, zawsze w fotelu. Oto jak kończą ukochani, którzy odchodzą. Każemy im po wsze czasy siedzieć w pokoju.

Weszła kobieta, mocno opalona, o przydymionej, spękanej cerze. Powiedziała, że ma na imię Rhonda. Była mocno uma­lowana i od razu przypomniały mu się te noce na lądzie, noce i rzeżączka.

      Casal powiedział, że mam być dla ciebie miła.

      Ciekawe, co miał na myśli.

Uśmiechnęła się i rozpięła sukienkę. Casal był barmanem w Hawanie, knajpie na wybrzeżu, dokąd przychodzili maryna­rze ze statków handlowych, rozgoryczeni Kubańczycy oraz ci, których wyrzucił tam przypływ.

Przez całą noc po wodzie niosło się echo. „Bracia, posłuchaj­cie, jak ryczy biały tajfun!" Najstraszniejszą, najbardziej dobija­jącą rzeczą jest wstydzić się własnego kraju.


Komentarze
Polityka Prywatności