Fikcyjna biografia Maurice’a Ravela (1875-1937), obejmująca ostatnich dziesięć lat życia francuskiego kompozytora. Tłem jest jego tournée po Ameryce - Nowy Jork, Chicago, Los Angeles - migawki z podróży, rywalizacja z Gershwinem, spotkanie z Josephem Conradem, powrót do Paryża, do domu w Montfort-l’Amaury, choroba i dramatyczny kres życia. Echenoz drobiazgowo odtwarza codzienną scenerię życia kompozytora, buduje wizerunek postaci niedostępnej i utkanej ze sprzeczności.
Z jednej strony Ravel to artysta u szczytu sławy, światowiec, wyrafinowany dandys, dbający o każdy szczegół własnej garderoby, z drugiej – cierpiący na bezsenność mizantrop, człowiek zamknięty w sobie i nieprzenikniony. Proza Echenoza, jak zawsze oszczędna, elegancka, minimalistyczna, odwołuje się do technik filmowych i synkopowej muzyki jazzu.
Nota o autorze:
Jean Echenoz (urodzony w 1947 r.), jeden z najwybitniejszych współczesnych pisarzy francuskich. Ukończył socjologię i studia inżynierskie. Debiutował w roku 1979 powieścią Le Méridien de Greenwich. Zasłynął jako autor powieści ludycznych, które, posługując się tonacją pastiszu bądź parodii, odwołują się do formy powieści przygodowej, sensacyjnej, szpiegowskiej czy też czarnego kryminału.
Za Ravela (2006) został uhonorowany Prix François Mauriac. Wcześniej, w roku 1983, otrzymał Prix Médicis za powieść Cherokee, a w roku 1999 Prix Goncourt za Je m’en vais (Odchodzę, wyd. polskie 2008). Po polsku ukazały się ponadto jego dwie inne powieści: Park (Lac) oraz Przy fortepianie (Au piano). Bohaterem swojej ostatniej powieści Courir (2008), uczynił słynnego czeskiego biegacza długodystansowca, Emila Zatopka.
Fragment książki:
W Nowym Jorku, rankiem 4 stycznia, komitet powitalny oczekuje Ravela na nabrzeżu. Czyste niebo kryje w sobie lodowate słońce. Są delegaci stowarzyszeń muzycznych, prezesi towarzystw, dwaj przedstawiciele władz miejskich, chmara fotoreporterów wymachujących ogromnymi fleszami, dziennikarze uzbrojeni w notesy, którzy swoje prasowe legitymacje wsunęli za taśmę kapelusza, karykaturzyści i kamerzyści. Z wysokości pomostu Ravel nie rozpoznaje wpierw nikogo w tym tłumie, potem jednak dostrzega Schmitza, który grał jego Trio przed dziesięciu laty - właśnie przy tej okazji Ravel poznał Helenę - nieoceniony Schmitz, który podjął się zorganizowania całego amerykańskiego tournee. A obok Schmitza dostrzega wkrótce Bolette Natanson i posyła im szeroki uśmiech, macha ręką, a potem, nie wytrzymując dłużej, wychyla się i woła oparty o reling: Zobaczycie, jakie nadzwyczajne krawaty wam przywiozłem.
Z chwilą, kiedy Ravel schodzi z pokładu France, wszyscy tłoczą się wokół niego pod zazdrosnymi spojrzeniami innych pasażerów pierwszej klasy, których oczekują najwyżej rodziny. Ściskają mu ręce, jak na jego gust zanadto poufale, wygłaszają trzy krótkie mowy, z których nic nie pojmuje, bo nie ma ucha do języków obcych z wyjątkiem baskijskiego. Wprawdzie potrafi zapytać o drogę po angielsku, ale już nic nie rozumie z odpowiedzi -jednakże od tej chwili w ogóle nie trzeba tego brać pod uwagę, ponieważ Ravela się nie odstępuje, i w ciągu czterech następnych miesięcy nie odstąpi się go, co czasami wyda mu się nawet nadmiarem troski. Obecnie eskortują go do Pierce-Arrowa, który jest długi, czarny i odkryty, nigdy takiego nie widział nawet w filmach, i zawożą do Langdon Hotel, gdzie zarezerwowano mu apartament na ósmym piętrze.
Z menadżerem u boku i z pierwszym skrzypkiem z Boston Symphony, który służy mu za tłumacza, spędza swój pierwszy dzień na wywiadach i rozmaitych spotkaniach, podczas których kosze kwiatów i owoców nieustannie napływają do Langdon Hotel, gdzie rosną stosy bukietów, aż zabraknie wazonów. Następne cztery dni Ravel spędzi w taksówkach, pędzących w różnych kierunkach na wszelkiego rodzaju spotkania, repetycje, zaproszenia i przyjęcia, z których jedno okaże się szczególnie męczące, u żony wynalazcy Edisona, gdzie kolejno podejdzie do niego trzystu zaproszonych gości i powie coś po angielsku. Koncert w Nowym Jorku jest apoteozą, trzy i pół tysiąca osób oklaskuje go na stojąco przez pół godziny, rzucając mu wciąż nowe naręcza kwiatów, posyłając pocałunki, wśród przeraźliwych okrzyków i gwizdów, jak to się robi w tym kraju, żeby okazać zadowolenie, aż wreszcie zostaje zmuszony do wejścia na scenę, czego raczej nie lubi. Wieczorem, bardzo późno, po objeździe dancingów, ogromnych kin i murzyńskich teatrów, Ravel wraca do Langdon Hotel wykończony.
A potem tournée po Stanach Zjednoczonych. Po koncercie w Cambridge i przyjęciu, musi pędzić w smokingu, żeby złapać pociąg do Bostonu, gdzie rezyduje w Copley-Plaza, koncert jest kolejnym triumfem, znów trzysta par rak do uściśnięcia, nieustannie wyrazy uwielbienia, czasem nawet słyszy, że wygląda na Anglika, zanim da się zaciągnąć do nocnego lokalu albo do teatru cieni. Tak samo jest po powrocie do Nowego Jorku, Carnegie Hall i światowe życie na jego cześć z udziałem Bartoka, Varèse'a, Gershwina, u wytwornych gospodarzy z Madison Avenue, którzy znów wołają, rzecz jasna, proszę nam coś zgrać. A więc on gra, i będzie tak grał bez końca, w salach koncertowych i na prywatnych wieczorach, gdzie nie bez pewnych obaw przyjdzie mu czasami dyrygować, i tak bez końca.
Podobne przyjęcie w Chicago pod śniegiem, tyle że w ostatniej chwili Ravel odmawia gry. Nie znajduje walizki z lakierkami, bez których nie zamierza wystąpić, mowy nie ma, żeby włożył zwykłe wizytowe buty do fraka, aż wreszcie jedna ze śpiewaczek pędzi taksówką na dworzec, odbiera walizkę z przechowalni bagażu, koncert rozpoczyna się z półgodzinnym opóźnieniem, ale to nic: nowa owacja, po niej fanfary w wykonaniu instrumentów dętych orkiestry, kiedy on wraca, żeby ukłonić się po koncercie. Takiego samego przyjęcia doznaje w Cleveland, kolejne fanfary i trzy i pół tysiąca osób na stojąco, wszędzie równie świetne przyjęcie, to wygląda naprawdę dobrze. Jest tylko jeden drobny kłopot, tutaj jada się źle. Tak źle, że w Chicago, Ravel zaproszony na kolację do miejscowej miliarderki, skraca wieczór, biegnie do hotelu, w przysłowiowym zimnie i wietrze, tylko po to, żeby zamówić sobie do pokoju stek. I kolejny drobny kłopot: nie ma czasu na sen. Przy tym trybie życia, jaki mu zafundowano, może się zdrzemnąć wyłącznie w pociągu, i to nie zawsze.