Profesor Serena Ransom i barman Enda „Catch” Clancy są świadkami napadu na bar w Iron Range, w Północnej Minnesocie. Udaje im się zastrzelić napastnika, ale Clancy ma swoje powody, żeby nie zgłaszać tego na policję. Zakopują więc ciało niedoszłego rabusia i uciekają. To zabójstwo jest dla nich początkiem gorącego romansu i kryminalnej „kariery”. W miarę upływu czasu ich życie zamienia się w orgię nieustającego seksu i przemocy. Para rozsmakowuje się w zbrodni i tylko Paris Murphy może ich powstrzymać.
Zadanie okazuje się niezwykle trudne, zwłaszcza że piękna detektyw ma również poważne problemy w prywatnym życiu. Paris, skupiona na swoim małżeństwie i rodzinie, może stracić niebezpieczeństwo z oczu i tym samym zaryzykować życie... Czy Murphy zdoła przezwyciężyć kryzys małżeński i unieszkodliwić niebezpieczny duet?
“Mroczny Dom” należy do popularnej, amerykańskiej serii kryminałów o policjantce Paris Murphy. Nakładem wydawnictwa Aurum ukazały się „Czyste Cięcie” i „Zimna Krew”.
Fragment książki:
Rozdział 1
Podniosła drinka do ust i upiła kolejny łyk. Ohyda. Smakował jak amol. Za dużo słodkiego wermutu. Mogła zamówić coś prostszego, ale chciała patrzeć, jak on go dla niej przygotowuje. Przyjął zamówienie, a teraz patrzyła, jak szuka czegoś pod ladą. Bawiło ją, że nie mógł znaleźć szklanki do martini. Wydawał się tym zawstydzony. Upokorzony. Podobało jej się to. Mógł przecież odmówić przygotowania drinka. Mógł zaproponować jej piwo albo wino. Nie zrobił tego. Przygotował jej Brandy Manhattan. Nawet znalazł gdzieś wisienkę. Dobry chłopiec. Czy nie był jednak zbyt dorosły? Czy da sobie z nim radę? Miał dwadzieścia dwa lata. Może dwadzieścia trzy. Starszy niż zazwyczaj. A jednak chłopcy z małych miasteczek byli łatwiejsi niż ci z miasta. Bardziej podatni na wpływy. Na początku niezręczni w łóżku, za wszelką cenę chcieli sprawić jej przyjemność. Ten był wysoki. Miał szerokie ramiona i twarz okoloną czarnymi włosami. Wysokie brwi, układające się w wyrazie wiecznego zaskoczenia nad ciemnymi oczami. Nos dość delikatny jak na mężczyznę. Gładki, a nie rzeźbiony. Pełne usta. Usta poety. Miał twarz Percy’ego Shelleya i ciało greckiego boga albo jakiegoś innego mitologicznego przystojniaka. Którego? Prometeusza. Tytana, który wykradł ogień. Znów pociągnęła łyk drinka i pomyślała, że chłopak chyba kuleje. To ją fascynowało. Obserwowała go, żeby się upewnić. Wiedziała, że sama ma skłonność do romantyzmu. Złe przyzwyczajenie. Wpędziło ją w wiele kłopotów. Nie. To nie było złudzenie. Lekko utykał. Schwytany i uwięziony Prometeusz. Dziobany przez orła, wysłannika Zeusa. Torturowany. Odstawiła kieliszek. Wzięła do ręki papierosa, zaciągnęła się głęboko, wypuściła dym z płuc i odłożyła papierosa do popielniczki. Podniosła długopis. Zaczęła szukać w pamięci odpowiedniego cytatu. Nabazgrała coś i odłożyła długopis. Wzięła do ręki kieliszek i wypiła do dna. Zagrzechotała pozostałym w kieliszku lodem i spojrzała na zegarek. Wkrótce będzie musiała wykonać swój ruch. Wyłowiła wisienkę spomiędzy kostek i zębami oderwała od ogonka.
Wiatr uderzył w szybę. Duchy dobijały się do środka. Wyjrzał na zewnątrz. Reflektory, zamontowane nad wejściem do baru, oświetlały opadające płatki śniegu. Tak białego, że wyglądał, jakby do szyby ktoś przykleił chusteczkę. Kiepska noc na stanie na zewnątrz i zeskrobywanie lodu z samochodu. Dobra noc na picie drinków w barze rozmiarów ogrodowej szopy. Drewniane podłogi skrzypiały, były nierówne, wydeptane i tak brudne, że sprawiały wrażenie prawie czarnych. Pachniały wilgocią i pleśnią. Wilgotny brud w ogrodowej szopie. Pod tym wszystkim zapachy szatni. Pot. Wilgotne skarpetki. Mokre włosy. I ostatnia warstwa smrodu: piwo. Wyciągnął szmatę spod blatu i podszedł do końca baru, kawałka drewna rozmiarów deski do prasowania. Idąc, krzywił się i utykał. Bolały go kostki. To pewnie na zmianę pogody, pomyślał. Przetarł bar owalnymi ruchami prawej ręki. Biceps napinał się pod rękawem podkoszulka. Wrzucił szmatę pod blat. Odwrócił się i wyłączył telewizor podwieszony pod sufitem. Nie podobało mu się, że tutaj wisi. Zawsze uderzał się w niego głową. Maggie nie chciała płacić za kablówkę, więc dało się odbierać tylko dwa kanały. Obraz śnieżył, a dźwięk łapał zakłócenia. Hałas był w porządku – zagłuszał wspomnienie innego dźwięku – ale on miał ochotę na coś więcej niż szum. Któregoś dnia dorobi się swojego własnego baru. Bez telewizora, ale z szafą grającą. I bardziej przyłoży się do wystroju. Bar Maggie był tandetny, z reklamami piwa przyklejonymi do ścian i plastikowymi obrusami w kratkę. Jedyną rzeczą, którą regularnie odmalowywała, były frontowe drzwi w kolorze czerwonym.
Rozejrzał się wokół. Cztery stoły stały puste. Ktoś rozlał colę na jeden z nich, ze swojego miejsca mógł dostrzec kałużę płynu. Na innym stały ułożone w kształt koła szklanki po piwie, wszystkie opróżnione do czysta. Bez względu na to jak ludzie w tym mieście byli narąbani, nigdy nie rozlewali piwa. Pieniądze na alkohol trudno było znaleźć, zwłaszcza teraz, kiedy zaczęły się zwolnienia w kopalni. Trzy albo cztery stoliki z ławami pod ścianą były zajęte. Przy tym najbliżej drzwi siedziało dwóch stałych klientów, górników mających na tyle dużo szczęścia, że wciąż jeszcze pracowali w kopalni takonitu. Harlan Siguard i Tommy Gille. Długie brody, beczułkowate torsy i ręce twarde jak skała. Wolałby, żeby nie nosili tutaj swoich myśliwskich kurtek. Sezon na jelenie dawno się skończył. Był w stanie znieść widok pomarańczowej kurtki na ulicy. Zawsze mógł odwrócić wzrok, ale nie tutaj. Przypomniał sobie, że górnicy byli miłymi facetami. Znali jego ojca. Mieszkali i pracowali w okolicach Hibbing, ale mieli chatę na jeziorze Whitewater Lake, niedaleko miasta Hoyt Lakes, gdzie polowali na ryby z harpunem. On też miał domek na Whitewater. Przy stoliku obok siedział kolejny stały bywalec. Floyd Petersen. Mieszkał na obrzeżach miasta. Przychodził tu często, odkąd jego żona umarła, a dzieci przeniosły się do Minneapolis. Nie prowadził już samochodu, ale zawsze udawało mu się namówić kogoś na podwózkę. Tej nocy przyszła kolej na górników. Postanowił, że pozbędzie się ich, ich kurtek i starego Petersena, a potem zamknie lokal.
Stolik na końcu. Nie był pewien, czy chciał, żeby ona wyszła równie szybko. Miała niebieskie oczy i wargi, które wyglądały na spuchnięte, jakby ciągle je przygryzała. Skórę koloru lodów waniliowych. A ponieważ piersi zawsze były o kilka tonów jaśniejsze niż twarz, doszedł do wniosku, że jej piersi muszą być bielsze niż padający na zewnątrz śnieg. Włosy długie, proste i lśniące. Żółte jak masło. Czy miała ładne ciało? Nie był w stanie powiedzieć. Kiedy weszła kilka godzin wcześniej, stał akurat odwrócony plecami. Od tamtej pory siedziała z nogami podciągniętymi pod siebie i zimową kurtką narzuconą na nie jak koc. Pisała coś w dzienniku. Kiedy podszedł do jej stolika, powiedziała tylko dwa słowa: Brandy Manhattan. Jej głos nie pasował do twarzy. Był głosem małej dziewczynki. Odwrócił się i przygotował drinka, nie mówiąc jej, jak śmieszne było zamawianie czegoś takiego w takim barze, w miasteczku tych rozmiarów. Trzeba jechać godzinę w każdym kierunku, żeby znaleźć najbliższą szklankę do martini. Podał jej drinka w kieliszku do wina. Znalezienie słodkiego wermutu było cudem. Przynajmniej miał wisienkę. Znalazł zakurzony słoik pod blatem. Dziś wieczór go wyrzuci. Nikt tutaj nie zamawiał trunków przybranych owocami.
Gdy przyniósł jej drinka, zamknęła swój dziennik i spojrzała na niego niebieskimi oczami. Potarła ramiona przez materiał koszuli. Zapytała tym swoim dziewczęcym głosikiem:
- Dlaczego tutaj jest tak zimno?
- Żeby jeżdżący na skuterach się nie przegrzali.
Wyciągnęła dłoń i kiedy stawiał przed nią drinka, musnęła jego nagie ramię palcami.
- Nie marzniesz?
Spodobał mu się jej dotyk, choć jednocześnie wprawił go w zdenerwowanie.
- Przyzwyczaiłem się.
Wzięła do ręki papierosa – jednego z tych długich i cienkich – i zaciągnęła się. Wypuściła dym z płuc, a potem spytała, spowita w siwą chmurę:
- Gdzie jestem?
Czyżby się zgubiła? Zagubiona mała dziewczynka.
- Północno-wschodnia Minnesota – powiedział. – Iron Range.
Uśmiechnęła się.
- Chodzi mi o nazwę tego miejsca.
- „Czerwone drzwi Maggie”. – Głową wskazał wejście.
- Tego miasteczka.
- Hoyt Lakes – wydukał i odszedł. Pewnie pomyślała, że jest idiotą. Kiedy wrócił, żeby sprawdzić, czy czegoś nie potrzebuje, podała mu czek.
- Możesz zapłacić cały rachunek potem – powiedział.
- Nie będę więcej zamawiać. – Przesunęła czek w jego stronę. – Jest tu też twój napiwek.
- Dzięki. – Wziął kawałek papieru, nie przyglądając się mu. Otworzył kasę, podniósł szufladkę z pieniędzmi i wsunął go pod spód. Spojrzy na niego później – bardzo chciał wiedzieć, jak ona się nazywa – a potem go podrze. Maggie nie przyjmowała czeków.
Kobieta wciąż pisała coś w dzienniku i przez cały czas bawiła się tym jednym drinkiem. Co taka laska robiła w takim nędznym barze, w takim nędznym mieście, sama i tak późno wieczorem? Miała na sobie kurtkę narciarską. Przyjechała do Giants Ridge na weekend. Ale mieli tam przecież bary. Dlaczego nie siedziała w jednym z nich?
Wyciągnął świeżą szmatę spod blatu i kuśtykając, wyszedł zza kontuaru. Podszedł do stolika górników.
- Czas kończyć, panowie.
- Jasne – powiedział Gille. Opróżnił swój kufel, odstawił go i wstał z ławy. Pogrzebał w kieszeniach kurtki. Z prawej wyciągnął czapkę. – Chodź, Siggy. Zbieraj tyłek w troki i spadamy. Dajmy Catchowi posprzątać i pójść do łóżka.
Barman podszedł do stolika. Przerzucił ścierkę przez ramię i pochylił się, żeby podnieść szklankę Gille’a. Siguard nie ruszył się. Siedział, trzymając w dłoniach pusty kufel.
- Po co ten pośpiech?
- Nie bądź dupkiem – powiedział Gille. Naciągnął czapkę na głowę.
- Idź się odlać i daj mi porozmawiać z chłopakiem – odparł Siguard.
- Dobra – zgodził się Gille. Poszedł na tył pomieszczenia, po drodze kątem oka spoglądając na kobietę.
Siguard poczekał do momentu, w którym usłyszał zamykające się drzwi toalety. Podniósł wzrok na barmana.
- Siadaj.
Catch zawahał się, wciąż trzymając w ręku brudną szklankę. Spojrzał na Petersena. Miał opuszczoną głowę, podbródek opierał na piersi. Kobieta siedziała zwinięta w kłębek przy swoim stoliku i wciąż coś pisała. Odstawił szklankę i usiadł naprzeciwko starszego mężczyzny.
- O co chodzi?
Siguard mówił cichym, ale pełnym napięcia głosem. Słowa wychodziły szybko. Widać było, że dusił je w sobie długi czas.
- O co chodzi? Powiem ci, o co. Co to za gówniane życie? Mieszkasz nad barem. Dzień i noc pracujesz jak wół w nędznej piwiarni. Ile Maggie ci płaci? Minimalną płacę? Dlaczego nie jesteś ze swoją mamą i siostrami w Duluth? Masz przecież jeszcze brata. Gdzie on jest? W St. Paul, prawda? Jedź do St. Paul. Idź do szkoły. Znajdź prawdziwą pracę. – Zamilkł na chwilę, po czym powiedział głośniej. – Po co tu się kręcisz, do diabła? Zmień swoje życie. Przeleć kogoś.
- Z tym akurat nie mam problemu.
- Maggie płaci ci w naturze czy co? – warknął starszy mężczyzna.
Barman poczerwieniał i spuścił wzrok.
- Nie.
- Jest dla ciebie za stara.
- Nie pieprzę się z Maggie.
Siguard mu nie uwierzył, ale złagodził ton głosu.
- Co się z tobą dzieje? Bawiłeś się gdzieś ostatnio? Kiedy ostatni raz miałeś w ręku kij hokejowy?
Z wciąż opuszczonym wzrokiem, chłopak odpowiedział niemal szeptem:
- Wiesz, że nie mogę. Od dawna nie jestem w stanie. Widzisz, co się ze mną dzieje. W niektóre dni ledwo mogę chodzić.
Siguard pociągnął kosmyk brody i wyjrzał na zewnątrz.
- Przepraszam. Nie wiem, dlaczego spytałem. – Westchnął i spojrzał ponad stolikiem na barmana. Dostrzegł tylko pochyloną głowę i czarne loki. – Polowanie. Byłeś ostatnio na polowaniu?
- Nie.
- Dlaczego? Przestań się bać. Wciąż chodzisz zdołowany. Musisz znów wziąć do ręki strzelbę. To już zbyt długo trwa.
- Nie wystarczy, żeby go sprowadzić z powrotem – powiedział młodszy mężczyzna i wstał. Idąc w stronę baru, bardzo starał się nie utykać. Nie udało mu się. Cały czas był odwrócony tyłem do Siguarda. Ściągnął ścierkę z ramienia i znów zaczął wycierać blat.
Usłyszał dźwięk spuszczanej wody. Drzwi toalety otworzyły się. Ukazał się w nich Gille, zapinający pasek. Marszcząc brwi, podszedł do Siguarda, który wciąż jeszcze siedział przy stoliku. Spojrzał na plecy barmana, a potem znów na przyjaciela. Postanowił zachować pytania na drogę powrotną. Zapiął kurtkę.
- Zbieramy się.
Siguard wstał. Wyciągnął czapkę z prawej kieszeni kurtki i naciągnął ją na głowę. Wyjął rękawiczki z lewej kieszeni i nałożył na dłonie. Skierował się w stronę drzwi. Położył rękę na klamce, odwrócił się i spojrzał na Gille’a.
- Ściągnij Floyda.
Gille podszedł do Petersena i dotknął jego ramienia.
- Obudź się, Floyd. – Petersen uniósł głowę. Okulary miał przekrzywione i zsunięte na koniec nosa. Tommy poprawił mu je obiema rękami. – Czas wracać do domu. – Petersen przesunął się po ławie, wstał i zachwiał się lekko. Wsunął dłonie do kieszeni dżinsów i podążył za Gillem w stronę drzwi.
Siguard po raz ostatni spojrzał na barmana. Chłopak stał za barem i wycierał szklanki. Harlan uchylił drzwi. Do środka dostał się powiew wiatru, niosąc ze sobą śnieg.
- Zadzwoń do mnie, Catch – powiedział do pleców barmana.
Trzej mężczyźni wyszli i zatrzasnęli za sobą drzwi.
Kobieta pstryknęła długopisem, włożyła go pomiędzy kartki i zamknęła swój dziennik. Starała się podsłuchać rozmowę i do jej uszu dotarły fragmenty dramatu: Po co się tu kręcisz, u diabła? Zmień swoje życie. Przeleć kogoś. A potem te gorące słowa: Musisz wziąć do ręki strzelbę. To za długo trwa. I zdanie, przy którym jej długopis przyspieszył: Nie wystarczy, żeby go sprowadzić z powrotem. Jaki orzeł dziobał tego młodego człowieka? To coś, co miało związek ze strzelbą. Jakaś tragedia. Był dla niej gotowy. Przeleci kogoś, o tak. Pogrzebała w torebce i wyciągnęła puderniczkę. Otworzyła ją i spojrzała w lusterko, nakładając puder na nos. Odłożyła puszek i zamknęła wieczko. Wrzuciła puderniczkę do torebki. Wstała i przerzuciła kurtkę przez lewe ramię. Wzięła swój dziennik i wsunęła go pod pachę. Jej koszula miała długie rękawy, ale była zrobiona z cienkiej bawełny. Wykorzysta to, że w pomieszczeniu było zimno. Ruszyła w stronę baru. Po drodze przesunęła po sutkach palcami prawej dłoni.
Stał do niej tyłem. Podeszła do baru, odłożyła zeszyt na blat i rzuciła kurtkę na stołek.
- Potrzebujesz pomocnej dłoni?
Zamarł, trzymając szklankę i ścierkę w dłoni.
- Mam dwie własne – powiedział do rzędu butelek z alkoholem.
- Chciałabym pomóc.
Odstawił szklankę i obrócił się twarzą do niej. Zauważył, że była smukła i wysoka. Nie tak wysoka jak on, ale niewiele niższa. Jej talia wydawała się ciągnąć bez końca. Nigdy nie widział kobiety z tak długą talią. Jak by to było, objąć ją ramieniem? Spodobała mu się. Jednak irytowało go to, że kobieta węszy. Zastanawiał się, ile usłyszała.
- Masz długie uszy.
- To dar obserwacji.
Rzucił ścierkę pod blat.
- Uważam, że wścibstwo to lepsze słowo.
- To mały bar. Nic nie poradzę na to, że słyszałam waszą rozmowę. – Uśmiechnęła się. – Pracuję z młodymi ludźmi. Młodymi mężczyznami. Lubię być ich przewodniczką.
- Naprawdę? – Zauważył jej sutki pod materiałem koszuli. Dziwaczna koszula jak na dorosłą kobietę. Różowa, z różową koronką wokół dekoltu. Jej kurtka też była różowa. Różowe ubrania małej dziewczynki, pasujące do jej głosu. Ale biust nie był biustem małej dziewczynki. Jak na tak kościstą kobietę miała duże piersi. Wciąż były jędrne, mimo że była od niego starsza. Co najmniej dziesięć lat. To mu jednak nie przeszkadzało. Chciała czegoś więcej niż tylko jeden numerek. Obserwowała go, jakby był owadem zamkniętym w słoiku.
- Jesteś kimś w rodzaju psychiatry?
- Dużo przeżyłam. Miałam w życiu problemy.
- Ja ich nie mam.
Usiadła na stołku.
- Opowiemy sobie swoje historie przy drinku?
Kciukiem wskazał na zegar, wiszący za nim na ścianie.
- Właśnie zamykałem.
Położyła ręce na blacie.
- Jesteś pewien, że nie chcesz pogadać?
On też oparł ręce na blacie i pochylił się w jej stronę. Widział puder na czubku jej nosa. Nakłada zbyt dużo makijażu, pomyślał.
- Jestem pewien. – Zauważył leżący pomiędzy nimi zeszyt. Był oprawiony w skórę i miał złocone brzegi. Catch przesunął go w swoją stronę i powiedział nienaturalnie wysokim głosem: - Drogi pamiętniku.
- Nie rób tego – powiedziała. Rzuciła się do przodu i próbowała wyrwać mu zeszyt, ale barman odwrócił się do niej tyłem.
Otworzył go na stronie, gdzie wsunięty był długopis i przebiegł oczami po zapisanych słowach.
- Spisywałaś prywatną rozmowę. Co to za gówno o orle i cierpieniu? To jakieś pisarskie bzdury. Nie mów mi, że jesteś jedną z tych krwiopijców, reporterów. – Odwrócił się w jej stronę.
Wyrwała mu dziennik z rąk i zatrzasnęła go. Otworzyła usta, żeby cos powiedzieć. Nie zdążyła, bo nagle ktoś pchnął drzwi i do środka dostał się kolejny powiew zimnego powietrza.
Do baru wszedł ubrany w strój do jazdy na skuterze śnieżnym mężczyzna. Tupnął kilka razy, otrzepując buty ze śniegu. Zdjął kask i kominiarkę. Przepocone włosy opadały mu na ramiona. Przez skołtunioną brodę prześwitywały pryszcze. Kurtkę miał czarną, z płomieniami na ramionach, takimi samymi jak na kasku. Wsunął go pod lewe ramię. Włożył kominiarkę do jednej kieszeni kurtki, potem ściągnął rękawice i wcisnął je do drugiej kieszeni. Rozpiął kurtkę, odsłaniając górę kombinezonu. Pod spodem nosił czarny golf. Spod niego, po prawej stronie szyi, wyłaniał się tatuaż kobry, prześlizgiwał się po jego gardle i dalej wspinał się po lewej stronie twarzy. Głowa węża, z wysuniętym, rozwidlonym językiem, znajdowała się nad lewą brwią mężczyzny.
Barman zastanawiał się, dlaczego nie usłyszał nadjeżdżającego skutera. Był widocznie zbyt zajęty rozmową z różową paniusią. Nawet jej nie znał, a już zaczynała go wkurzać.
- Proszę się nie rozbierać. Zamykamy.
- Do diabła z tym. – Mężczyzna podszedł do baru, chwiejąc się przy każdym kroku. Śmierdział spalinami i whisky. Był równie wysoki i potężny jak Catch, ale wyglądał na starszego o dwadzieścia pięć lat. Brodę przeplataną miał siwymi pasmami, a wokół oczu i ust widać było głębokie bruzdy. Nierówna blizna na czole wyglądała jak piorun uderzający w głowę kobry. Mężczyzna usiadł na stołku i postawił kask na barze. – Jeden szybki. Może być? – Zabębnił palcami o blat. Widać było na nich niezgrabne, ręcznie robione tatuaże. Spojrzał na butelki z alkoholem. – Kieliszek jacka danielsa wystarczy. Podwójny. – Spojrzał na kobietę. – Cześć, mała.
Zerknęła na niego i szybko odwróciła wzrok. Jej kurtka leżała na stołku pomiędzy nimi. Podniosła ją, położyła na kolanach i włożyła pamiętnik do jednej z kieszeni.
Barman wziął do ręki ścierkę i kuśtykając wyszedł zza lady. Zamknął drzwi, zasunął rolety i wyłączył światła na zewnątrz. Skierował się w stronę stołów. Wycierając je, zwrócił się do mężczyzny:
- Mówię poważnie, proszę pana. Nie mogę pana obsłużyć. Właśnie zamykam. Proszę posiedzieć i rozgrzać się. Ale potem musi pan stąd pójść.
- Masz telefon? Straciłem kumpli z oczu, a komórkę zgubiłem gdzieś na trasie.
- Przykro mi. Nie ma tu telefonu. Jest budka po drugiej stronie ulicy. W Saloonie Spike’a.
- Próbowałem – odparł mężczyzna. – Wszystko zamknięte. Światła pogaszone. Cała ulica jest ciemna.
Barman nie miał ochoty pomagać mężczyźnie. Nie wyglądał jak ci, którzy zazwyczaj jeżdżą skuterami.
- Stacja benzynowa jest otwarta. To kilka przecznic stąd, po tej samej stronie ulicy. Skuterem będzie pan tam w mgnieniu oka. – Wsunął ścierkę za pasek dżinsów i zaczął ustawiać puste szklanki jedna na drugiej. Usłyszał dźwięk ciężkich kroków. Podniósł wzrok i zauważył, że mężczyzna wszedł za bar. – Hej!
Facet chwycił jacka danielsa z półki, odkręcił nakrętkę i napił się prosto z butelki. Odwrócił się i postawił burbon na blacie. Skierował wzrok w stronę kasy, a potem niżej, pod ladę.
- Co my tutaj mamy? – Spojrzał na barmana i uśmiechnął się. W jego ustach zalśnił złoty ząb.
- Sukinsyn! – Catch odstawił szklanki na stół i, tak szybko jak mógł, ruszył w stronę baru. Za późno. Usłyszał dźwięk naboju przesuwanego do komory. Zatrzymał się przed kasą i uniósł ręce do góry. Wpatrywał się w skróconą lufę obrzyna, którego Maggie trzymała za barem. Usłyszał, jak ktoś gwałtownie wciąga powietrze. Różowa paniusia. Szybko odwrócił głowę i spojrzał na nią. Siedziała na stołku bez ruchu, z szeroko otwartymi oczyma, ściskając przed sobą kurtkę, jakby to była kamizelka kuloodporna. Spojrzał z powrotem na nieznajomego. – Nie warto.
- Zobaczymy, kuternogo. – Położył strzelbę na blacie po prawej stronie kasy, ale wciąż trzymał palec wskazujący na spuście. Palcami lewej ręki zaczął wciskać przyciski na kasie, dopóki szuflada się nie otworzyła. Wyciągając z niej banknoty, cały czas wpatrywał się w barmana, celując w niego.
- W kasie nic nie ma – powiedział chłopak.
Wzrok mężczyzny pobiegł w stronę banknotów, które trzymał w lewej pięści. Głównie jedynki i piątki.
- Co do tego masz cholerną rację. – Wcisnął pieniądze do kieszeni kurtki. Podniósł pojemnik na banknoty i zajrzał pod spód. Jeden czek. Nie miał zamiaru zawracać sobie nim głowy. Wrzucił pojemnik z powrotem do szuflady. Zatrzasnął ją, chwycił obiema rękami strzelbę i wyszedł zza baru. Wcisnął koniec lufy w bok Catcha. – Co jest na zapleczu?
- Nic. Kibel.
- Ktoś jest w środku?
- Nie.
- Tylne drzwi?
- Zamknięte.
- A te drugie?
Barman odwrócił się.
- Schowek na miotły.
- Dobrze. Nie ruszaj się.
- OK. – Chłopak czuł lufę na plecach. Poczuł ściskającą go w żołądku tęsknotę. Pragnienie, które codziennie zwalczał. Teraz miał szansę, żeby się mu poddać. Mógł to zakończyć. Nie zrobiłby tego własnymi rękami. Nie byłoby wstydu. Mógł stać się nawet bohaterem. Zamknął na moment oczy i spróbował zebrać się na odwagę, żeby zrobić coś, co sprowokuje mężczyznę do pociągnięcia za spust. Nagły ruch. Obraźliwe słowo. Potem pragnienie rozwiało się. Wyparowało jak już wiele razy przedtem. Otworzył oczy i rozejrzał się wokół, jakby nigdy wcześniej nie postawił nogi w tym barze. Po prawej stała kasa, po lewej stoliki z ławami. Spojrzał na kobietę. Wciąż siedziała bez ruchu, zwrócona twarzą do baru.
Rabuś spojrzał na nią ponad jego ramieniem.
- Gdzie twoja torebka, suko?
Odwróciła się na stołku i skinęła głową w stronę swojego stolika.
- Na ławie.
- Przynieś ją. Tylko żadnych numerów albo sprzątnę twojego chłoptasia. – Zsunęła się ze stołka, upuszczając kurtkę. Z kieszeni wypadł dziennik. Mężczyzna spojrzał na niego. – Co to jest?
- Nic – powiedziała cienkim głosem. Podniosła zeszyt i przycisnęła go do piersi.
- Widzę, że jesteś bardzo przywiązana do tego „nic”. Przynieś to tutaj.
- To nic cennego. Tylko moje osobiste zapiski.
Mężczyzna wycelował strzelbę w lewy bok barmana. Przesunął czubkiem języka po górnej wardze.
- Brzmi nieźle. Przynieś mi tutaj te twoje osobiste zapiski. – Nie poruszyła się. Przesunął lufę strzelby w jej stronę i wyciągnął lewą rękę. Otworzył dłoń. – Dawaj. – Podeszła do niego ze spuszczonym wzrokiem. – Stop – powiedział, kiedy znalazła się o długość ramienia od niego. Uniosła głowę i podała mu dziennik. Chwycił go i wcisnął do kieszeni kurtki. – Bliżej, dziwko. – Postąpiła dwa kroki do przodu. Wyciągnął lewą rękę i chwycił jej prawą pierś. Ścisnął mocno. – Te cycki są prawdziwe?
Odepchnęła jego rękę.
- Przestań!
- Zostaw ją – powiedział Catch.
- Zamknij się, kurwa! – Nieznajomy zamachnął się strzelbą i uderzył lufą w głowę barmana. Chłopak upadł na kasę i osunął się na podłogę. Mężczyzna wycelował obrzyna w jego ramię. – Wstawaj, kulasie.
Barman powoli wstał, prawą ręką opierając się o kasę, a lewą przykładając do głowy.
- Chryste – wymamrotał.
- Ręce do góry. – Catch uniósł ramiona. Nieznajomy wcisnął strzelbę w jego lewy bok. – Nie będziesz mi rozkazywał. Zrozumiano? – Znów spojrzał na kobietę. Stała nieruchomo przed nim z rękami założonymi ochronnym gestem na piersiach. – Nie martw się o te cycuszki. – Lufą wskazał jej stolik.
Odwróciła się i podeszła do niego. Opuściła ręce i dostrzegła smugę brudu na koszuli. Tłuste ślady rąk na jej prawej piersi. Jak piętno. Czuła jak jej twarz robi się gorąca z wściekłości i wstydu. Jej pierś pulsowała bólem. Nie zrobiła nic, żeby pomóc barmanowi. Nie powiedziała ani słowa, a on cierpiał teraz, ponieważ wstawił się za nią. Co gorsza, ten osiłek zabrał jej dziennik. Brzmi nieźle. W jej głowie pojawił się obraz. Duża, brudna dłoń zaciśnięta na członku. Sperma na stronach dziennika. Pochyliła się nad ławą i chwyciła pasek torebki. Pociągnęła ją w swoją stronę. Podniosła. Pomyślała, jak bardzo żałuje, że weszła do tego baru. Że wybrała się na wakacje. Powinna pojechać gdzieś, gdzie jest ciepło. Do Arizony albo na Florydę.
- Pospiesz się! – wrzasnął mężczyzna. Patrzył na kobietę, ale strzelbę znów skierował w stronę Catcha. Ponownie wcisnął mu ją między żebra. – Trzymaj ręce w górze. Co z twoimi nogami?
- Rozwalone kostki – powiedział barman cicho. – Dawno temu.
Kobieta cieszyła się, że stoi do mężczyzn tyłem. Włożyła dłoń do torebki. Próbowała przypomnieć sobie, co ma w portfelu. Za mało gotówki, żeby uszczęśliwić tego faceta. Jej komórka była... w samochodzie. Cholera. W torebce miała coś jeszcze i była na tyle wściekła, żeby tego użyć. Wyciągnęła to. Upuściła torebkę na ławę. Odwróciła się i wyprostowała rękę.
- Cholera – wyszeptał barman. Różowa paniusia miała pistolet.
Napastnik roześmiał się. Kolejny błysk złota. Odsunął strzelbę od ciała chłopaka i skierował ją w stronę kobiety.
- Lepiej, żebyś miała dobrego cela, suko.
- A ty? – Jej głos drżał, tak samo jak ręce. – A co z twoim celem?
- Głupia dziwka – odparł mężczyzna. – To strzelba. Wystarczy, że pomacham nią w twoim kierunku.
Barman doszedł do wniosku, że nie ma nic do stracenia. Dostanie albo od niego, albo od niej. Od różowej damulki przez przypadek, od napastnika rozmyślnie. Tak czy inaczej, już po nim. Stwierdził, że ta myśl jest przyjemna. Relaksująca. Poczuł, jak ogarnia go spokój. Przesunął wzrok z uzbrojonego mężczyzny na butelkę jacka daniela po prawej. Wyciągnął rękę i chwycił ją. Zacisnął pięść wokół szyjki i zamachnął się. Uderzył mężczyznę w twarz. Napastnik upuścił strzelbę na podłogę, chwycił twarz obiema rękami i upadł na kolana. Dziennik kobiety wypadł mu z kieszeni i wylądował na podłodze. Mężczyzna puścił swój nos i sięgnął po strzelbę. Barman odrzucił butelkę i zanurkował. Obaj leżeli obok siebie, na brzuchu. Napastnik chwycił kolbę prawą ręką, a barman lewą. Młodszy mężczyzna przesunął prawą rękę do przodu, chwycił strzelbę i wyrwał ją z uchwytu napastnika. Przekręcił się i wstał z grymasem bólu malującym się na twarzy. Odsunął się kilka kroków do tyłu i wycelował w mężczyznę leżącego na podłodze.
Napastnik wstał i uniósł obydwie ręce nad głowę. Twarz miał umazaną krwią. Cofał się, aż wyczuł za sobą jeden z barowych stołków. Dotknął swojego nosa i spojrzał na palce. Czerwone. Chwycił kask z blatu. Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi.
Różowy głos. Głos małej dziewczynki. Wysoki i wściekły.
- Zastrzel go! Nie pozwól mu uciec! Zastrzel łajdaka!
Barman spojrzał na strzelbę. Dobrze się ją trzymało. Była solidna, ciężka. Wywód Siggyego wrócił rykoszetem do jego bolącej głowy, wymieszany z jego własnymi słowami, obelgami napastnika i tym, co wyczytał w pamiętniku kobiety. Torturowany przez orła. Przestań się bać. Kuternoga. Musisz znów wziąć do ręki strzelbę. Wiesz, że nie mogę. Tak bardzo go boli. To jego kostki. Kuternoga. Nie wystarczy, żeby go sprowadzić z powrotem. Torturowany przez orła. Musisz znowu wziąć do ręki strzelbę. Orzeł. Weź strzelbę. Kuternoga. I różowy głos, zagłuszający ten chór. Wołający go po imieniu.
- Catch! Zastrzel go, Catch!
Chłopak postąpił dwa kroki do przodu. Strzelił mężczyźnie w plecy, kiedy ten próbował otworzyć zamek. Siła uderzenia rzuciła nim o drzwi. Barman przeładował strzelbę, wyrzucając pustą łuskę. Mężczyzna wciąż żył. Upuścił kask i opierał się o drzwi obiema rękami. Drugi strzał w plecy. Tym razem nie ze strzelby. Znów ten różowy głos.
- Wykończ go, Catch!
Barman załadował kolejny pocisk. Znowu pociągnął za spust. Mężczyzna poderwał się, po czym opadł na podłogę.
Drzwi Maggie stały się jeszcze bardziej czerwone.
Rozdział 2
Dwóch mężczyzn i jedna kobieta szli po piasku pustyni Sonoran na północny wschód od Phoenix. Jeden z mężczyzn – kościsty dwudziestolatek z blond włosami i piegami – ubrany był jak kowboj. Słomkowy stetson. Czerwona bandanka. Dżinsowa koszula. Dżinsy sztywne jak karton. Kowbojki z grubymi obcasami i szpiczastymi czubkami. Do pasa miał przypięte dwa futerały z pistoletami. Drugi mężczyzna i kobieta byli w szortach, podkoszulkach, trampkach i czapkach bejsbolowych drużyny Minnesota Wild. Kowboj prowadził parę w stronę kaktusa wysokości domu.
- To saguaro. Symbol pustyni Sonoran. Kiedy uderza piorun, ci staruszkowie obrywają, bo są najwyżsi w okolicy. Mogą osiadać wysokość piętnastu metrów i żyć dwieście lat albo i dłużej. Przed nami stoi pradziadek ich wszystkich.
Para zwolniła kroku i została kilka metrów w tyle. Kobieta wsunęła prawą rękę pod ramię partnera i wspięła się do jego ucha. Wyszeptała:
- Mówiłeś, że będę mogła postrzelać. Kiedy?
- Portier w hotelu powiedział, że od jedenastego września już na to nie pozwalają – odparł mężczyzna.
Kobieta puściła jego ramię.
- Beznadzieja.
- Niezłe z ciebie ziółko, skarbie. Ile kobiet wścieka się, ponieważ nie może walnąć z pistoletu?
Sierżant Paris Murphy nie przypominała innych kobiet. Wysoka – metr siedemdziesiąt pięć – była tylko kilka centymetrów niższa od swojego męża, Jacka Ramiera. Marsz po pustyni nie zmęczył jej. Miała silne łydki i uda biegaczki; wąską talię i szczupłe biodra, a przy tym duże piersi. Egzotyczną kombinację oliwkowej skóry, wysokich kości policzkowych, fioletowych oczu i długich rzęs zawdzięczała matce Libance i ojcu Irlandczykowi. Jej grube, czarne włosy sięgały za ramiona.
Kowboj zatrzymał się i poczekał, aż para go dogoni. Kiedy znaleźli się tuż za nim, wskazał na wysokiego do kolan kaktusa o beczułkowatym kształcie.
- Tego nazywają kompasem, bo zawsze rośnie na południe. Po dużym deszczu może nawet się przewrócić. Dlatego też czasami nazywają go kaktusem-samobójcą. – Kowboj zamilkł na chwilę. – Ale żaden z nich nigdy nie zostawił pożegnalnego listu. Po prostu wyciągają nogi, i tyle.
Jack roześmiał się. Wyciągnął cyfrowy aparat z przedniej kieszeni szortów. Wycelował obiektyw w kaktusa i spojrzał na mały ekran z tyłu urządzenia. Nacisnął guzik i oddalił trochę obraz. Kiedy kaktus był wykadrowany tak, jak sobie tego życzył, zrobił zdjęcie. Potem jeszcze dwa.
- Dziwak z ciebie – powiedziała kobieta. – Trzy zdjęcia jednego kaktusa. I to nawet nie jakiegoś dużego, tylko małego i grubaśnego.
Jack skierował aparat w jej stronę. Pstryknął jej fotkę, jak pokazywała mu język.
- Wspaniale – rzucił rozbawiony.
Miał czterdzieści dwa lata i był sześć lat starszy od żony. Miał kręcone brązowe włosy i brązowe oczy. Atletyczną budowę ciała zawdzięczał wiosłowaniu. Nie znosił biegania. Nie był też szczególnie zainteresowany pistoletami. Największa różnica zdań między nimi dotyczyła jej pracy w wydziale zabójstw w St. Paul. Ona ją uwielbiała, on nienawidził. Był lekarzem w Regions Hospital, najlepszym centrum urazowym w St. Paul i miał pewność, że pewnego dnia Paris znajdzie się u niego na pogotowiu. Na noszach.
Jack opuścił aparat, a kowboj poprowadził ich dalej. Murphy oddychała głęboko, rozkoszując się pustynnym powietrzem. Była zaskoczona jego chłodem. Przewodnik powiedział, że ziemia jest wilgotna, ponieważ styczeń był deszczowy. Poprzednio Paris bywała w Arizonie w lecie, kiedy temperatura sięgała czterdziestu stopni Celsjusza, a powietrze sprawiało wrażenie, jakby było wydmuchiwane z suszarki.
Jack obserwował, jak jego żona przygląda się krajobrazowi.
- To nie Dolina Śmierci, której się spodziewałaś, co?
- W ogóle jej nie przypomina.
- Więc ci, którzy na zimę jadą na południe, nie są tacy źli?
- Aż tak daleko bym się nie posuwała. – Murphy utrzymywała, że ludzie uciekający przed mrozem to zwyczajni tchórze. Uwielbiała zimy w Minnesocie. Jackowi jednak udało się namówić ją na wakacje. Ich małżeństwo tego potrzebowało.
Wziął ją za rękę.
- Myślisz, że mogłabyś tutaj zamieszkać?
Za każdym razem, kiedy odwiedzali ten stan, zadawał jej to samo pytanie. Był jedynym synem pary uniwersyteckich profesorów. Mieli dom w Minnesocie, ale spędzali w Arizonie tyle czasu, ile tylko mogli. Rodzice Jacka namawiali syna, żeby się tu przeprowadził, bo sami chcieliby na stałe przenieść się w cieplejszy klimat. Murphy doszła do wniosku, że nie interesowało ich, czy ona przeprowadzi się razem z nim, czy też nie.
- Nie wiem – odpowiedziała. – Ile jest rocznie zabójstw w Phoenix?
- Im więcej, tym lepiej? – spytał sucho, puszczając jej dłoń.
- Potrzebuję pracy – odparła.
Kowboj znów się zatrzymał i wskazał kaktusa z kr