Co zaginęło, zostanie odnalezione… Waszyngton. Harvardzki specjalista od symboliki, Robert Langdon na prośbę swego przyjaciela i mentora, Petera Solomona, ma wygłosić wykład na Kapitolu. Kiedy dociera na miejsce, okazuje się, że na wieczór nie zaplanowano żadnego odczytu, a po chwili na środku rotundy odkryte zostaje makabryczne znalezisko, niepokojąco naznaczone pięcioma tajemniczymi symbolami. Jego przesłanie jest dla Langdona oczywiste – to zaproszenie do dawno zaginionego świata skrywającego ezoteryczną mądrość.
Kiedy okazuje się, że Peter Solomon, filantrop i prominentny członek loży masońskiej, został porwany, Langdon wie, że istnieje tylko jeden sposób, by ocalić przyjaciela: przyjąć tajemnicze zaproszenie i udać się tam, gdzie zaprowadzą go zaszyfrowane wskazówki.
A poprowadzą go podziemnymi korytarzami do tajemnych komnat i świątyń ukrytych pod jednym z najpotężniejszych miast świata. Skrywa ono prastare sekrety loży masońskiej i odkrycia, których wielu wolałoby nie ujawniać. Rozpoczyna się szalona wędrówka i wyścig z czasem, bo Langdon ma zaledwie kilka godzin na dotarcie do celu. W przeciwnym wypadku jego przyjaciel zginie.
Zaginiony symbol to mistrzowsko skonstruowany thriller przesiąknięty historią, zagubiony w labiryncie symboli i enigmatycznych kodów. Pełen zagadek i trzymających w napięciu zwrotów akcji.
Premiera: 27 styczeń 2010
Tłumaczenie – Zbigniew Kościuk
ISBN Wydawnictwa Sonia Draga: 978-83-7508-215-9
ISBN Wydawnictwa Albatros: 978-83-7659-031-8,
Oprawa twarda
Cena detaliczna: 44,90 zł
Wydanie I
Ilość stron: 608
Koedycja z Wydawnictwem Albatros Andrzej Kuryłowicz
Fragnent książki:
Rozdział 1
Winda marki Otis, wznosząca się południowym filarem wieży Eiffla, była pełna turystów. Stojący w tłoku przedsiębiorca o surowym wyglądzie, w starannie odprasowanym garniturze, spojrzał na chłopca, który stał obok:
− Kiepsko wyglądasz, synku. Powinieneś był zostać na dole.
− Nic mi nie jest... − zaprotestował chłopak, próbując opanować lęk. − Wysiądę na następnym poziomie. − Nie mogę oddychać.
Mężczyzna przysunął się bliżej.
− Sądziłem, że masz już to za sobą − powiedział, czule gładząc policzek dziecka.
Chłopak poczuł się zawstydzony, że rozczarował ojca, lecz tak huczało mu w uszach, iż ledwie słyszał. Nie mogę oddychać. Muszę wysiąść z kabiny!
Windziarz wspominał coś o niezawodnych tłokach napędzających windę i konstrukcji zbudowanej ze zgrzewnego żelaza. Daleko pod nimi widać było rozchodzące się we wszystkie strony uliczki Paryża.
Jesteśmy prawie na miejscu, dodał sobie otuchy, podnosząc głowę i spoglądając na ostatnią platformę. Muszę wytrzymać.
Wagon windy wznosił się stromo ku górnej platformie widokowej. Filar zaczął się zwężać, a jego masywna konstrukcja skurczyła się w ciasny, pionowy tunel.
− Tato, ja nie...
Na głową usłyszeli nieoczekiwany skrzyp. Kabina szarpnęła i dziwacznie wychylił się na bok. Postrzępione liny zaczęły uderzać o ściany niczym węże. Chłopiec złapał ojca za rękę.
− Tato!
Wpatrywali się w siebie przerażającą chwilę.
Później podłoga opadła.
Robert Langdon podskoczył na miękkim skórzanym fotelu, budząc się z na wpół świadomego snu na jawie. Siedział samotnie w ogromnej kabinie biznesowego falcona 2000EX, który znalazł się właśnie w strefie turbulencji. W oddali pracowały równo dwa silniki pratt & whitney.
− Panie Langdon? − usłyszał nad głową trzeszczący głos dochodzący z interkomu. − Rozpoczynamy podchodzenie do lądowania.
Wyprostował się i wsunął notatki do skórzanej torby podróżnej. Odleciał myślami w połowie przeglądania materiałów dotyczących symboli masońskich. Pomyślał, że wspomnienie zmarłego ojca zostało wywołane nieoczekiwanym zaproszeniem, które otrzymał tego ranka od swojego dawnego opiekuna, Petera Solomona.
Kolejny facet, którego nie chcę zawieść.
Ten pięćdziesięcioośmioletni filantrop, historyk i badacz wziął go pod swoje skrzydła niemal trzydzieści lat temu, pod wieloma względami wypełniając pustkę, która powstała po śmierci ojca. Mimo, że pochodził z wpływowej i niezwykle zamożnej rodziny, Langdon dostrzegł pokorę i ciepło w łagodnych szarych oczach Solomona.
Chociaż słońce już zaszło, Langdon nadal widział delikatny zarys największego obelisku na świecie wznoszącego się ponad horyzontem niczym ramię starożytnego zegara słonecznego. Liczący sto siedemdziesiąt metrów wysokości pomnik był symbolem serca tego narodu. Od iglicy we wszystkich kierunkach rozchodziła się misterna geometryczna siatka ulic i pomników.
Waszyngton, nawet oglądany z lotu ptaka, promieniował niemal mistyczną mocą.
Langdon kochał to miasto, a gdy odrzutowiec wylądował, poczuł podniecenie z powodu tego, co go czekało. Falcon podkołował do prywatnego terminalu znajdującego się na przepastnym obszarze Międzynarodowego Lotniska Dullesa.
Kiedy maszyna się zatrzymała, Langdon zabrał swoje rzeczy, podziękował pilotom i opuścił luksusowe wnętrze, stając na rozkładanych schodkach. Chłodne styczniowe powietrze wywoływało poczucie swobody.
Odetchnij głęboko, Robercie, przypomniał sobie, rozkoszując się otwartą przestrzenią.
Pas startowy spowijała biała mgła przypominająca zasłonę. Schodząc na wilgotny asfalt, Langdon miał wrażenie, że znalazł się na bagnach.
− Witam! Witam pana! − usłyszał śpiewny, angielski akcent. − Czy to pan, profesorze Langdon?
Odwrócił głowę i ujrzał kobietę z plakietką i podkładką do pisania. Biegła w jego stronę, machając ręką. Spod eleganckiego wełnianego kapelusza wystawały jasne kręcone włosy.
− Witam pana w Waszyngtonie!
− Dziękuję − odpowiedział z uśmiechem.
− Nazywam się Pam, pracuję w liniach pasażerskich. − Kobieta mówiła w tak żywiołowy sposób, że było to prawie niepokojące. − Proszę za mną, samochód już czeka.
Langdon ruszył w poprzek pasa do terminalu Signature otoczonego lśniącymi prywatnymi odrzutowcami. Postój taksówek dla sławnych i bogatych.
− Proszę wybaczyć, że pytam − zaczęła nieśmiało. − Czy jest pan tym Robertem Langdonem, który pisze książki o religiach i symbolach?
Langdon zawahał się i skinął głową.
− Tak sobie pomyślałam! − zawołała rozpromieniona. − W moim klubie czytelniczym dyskutowaliśmy o pana książce poświęconej Kościołowi i świętej kobiecości! Tej, która wywołała ogromny skandal! Widać lubi pan wpuszczać lisa do kurnika.
− Nie chciałem wywołać skandalu − odparł z uśmiechem.
Wyczuła, że nie jest w nastroju do rozmowy o swojej pracy.
− Przepraszam, że tyle gadam. Pewnie jest pan zmęczony sławą, lecz... sam pan sobie winien. − Wskazała żartobliwie jego ubranie. − Zdradził pana uniform.
Uniform? Langdon spojrzał na swoje ubranie. Miał na sobie tradycyjny grafitowy golf, marynarkę marki Harris Tweed, spodnie khaki i uniwersyteckie mokasyny z miękkiej skóry... typowy ubiór, w którym przychodził na zajęcia, wygłaszał wykłady, pozował do zdjęć jako autor i brał udział w imprezach towarzyskich.
Kobieta roześmiała się.
− Golfy dawno temu wyszły z mody. Wyglądałby pan znacznie przystojniej pod krawatem.
Nie ma mowy, nie założę sobie pętli na szyję, pomyślał.
Musiał nosić krawat sześć dni w tygodniu, wykładając w Akademii Phillipsa Exetera i, mimo romantycznie brzmiących zapewnień rektora, że krawat wywodzi się o jedwabnego fascalia noszonego przez rzymskich mówców pragnących w ten sposób ogrzać struny głosowe, doskonale wiedział, że słowo cravat pochodzi od nazwy bezwzględnych „chorwackich” najemników, którzy przed wyruszeniem do walki zawiązywali sobie chustę na szyi. Biurowi wojownicy, pragnący onieśmielić wrogów podczas codziennych potyczek na salach posiedzeń, zakładali je do dziś.
− Dzięki za radę − zachichotał Langdon. − Pomyślę o tym w przyszłości.
Na szczęście z lśniącego lincolna zaparkowanego obok terminalu wysiadł profesjonalnie wyglądający mężczyzna w czarnym garniturze, dając mu znak ręką.
− Pan Langdon? Jestem Charles z firmy Beltway Limousine − powiedział, otwierając tylne drzwi. − Dobry wieczór, proszę pana. Witam w Waszyngtonie.
Langdon wręczył napiwek Pam za je gościnność i zajął miejsce we wnętrzu luksusowego pojazdu. Kierowca pokazał mu regulator temperatury, butelkę z wodą i koszyczek z ciepłymi babeczkami. W chwilę później mknęli prywatną droga dojazdową. Zatem tak żyje druga połowa ludzkości.
Kiedy znaleźli się na Windsock Drive, sprawdził listę pasażerów i podniósł słuchawkę telefonu.
− Dzwonię z firmy Beltway Limousin − oznajmił rzeczowo szofer. − Proszono mnie o potwierdzenie przylotu pasażera. − Przerwał na chwilę. − Tak, proszę pana. Pański gość, pan Langdon właśnie przybył. Będzie przed Kapitolem o dziewiętnastej. Bardzo proszę. − Rozmowa dobiegła końca.
Langdon uśmiechnął się do siebie. Pomyśleli o wszystkim. Drobiazgowość była jedną z największych przymiotów Petera Solomona, dzięki którym z niezwykłą łatwością sprawował swoją rozległą władzę. Nie zaszkodzi też kilka miliardów dolarów w banku.
Rozsiadł się wygodnie w skórzanym fotelu i zamknął oczy, pozostawiając za sobą szum lotniska. Kapitol znajdował się w odległości pół godziny drogi. Langdon był rad, że może spędzić ten czas w samotności, by zebrać myśli. Wszystko działo się tak szybko, że zaczął się dopiero poważnie zastanawiać nad niesamowitym wieczorem, który go czekał.
Mój przyjazd jest okryty tajemnicą, pomyślał z rozbawieniem.
W odległości piętnastu kilometrów od Kapitolu na przybycie Robert Langdona czekała niecierpliwie samotna postać.
Rozdział 2
Mężczyzna przedstawiający się jako Mal’akh, wbił igłę w skórę ogolonej głowy, wydając westchnienie rozkoszy, gdy ostre narzędzie wchodziło i wychodziło z ciała. Cichy szum elektrycznego urządzenia był uzależniający... podobnie jak ukłucia igły wnikającej w skórę właściwą i wprowadzającej barwnik.
Jestem dziełem sztuki.
Celem tatuażu nigdy nie było piękno, lecz zmiana. Począwszy od składanych w ofierze nubijskich kapłanów z dwutysięcznego roku przed naszą erą i wytatuowanych akolitów kultu Kybele ze starożytnego Rzymu po tatuaże moko noszone przez współczesnych Maorysów, ludzie zdobili swoje ciała, aby złożyć je w częściowej ofierze, znosząc fizyczny ból związany z upiększeniem i odmieniając swoje jestestwo.
Mimo złowrogiej przestrogi zapisanej Księdze Kapłańskiej 19,28, zakazującej umieszczania znaków na ciele, tatuaż pozostał obrzędem przejścia dla milionów współczesnych ludzi. Od wygolonych nastolatków i narkomanów po gospodynie domowe z przedmieść.
Czynność tatuowania skóry była wyrazem mocy przemiany, ogłoszeniem światu: Jestem panem własnego ciała. Upajające uczucie władzy czerpane z fizycznej przemiany uzależniło miliony od praktyk zmieniających wygląd ciała... od chirurgii kosmetycznej, kolczykowania, kulturystyki i steroidów... po bulimię i zmianę płci. Ludzki duch pragnie władzy nad swoją cielesną powłoką.
Zegar szafkowy Mal’akha wybił jedno uderzenie. Mężczyzna spojrzał na tarczę. Osiemnasta trzydzieści. Odłożył instrumenty, owinął nagie mierzące dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu ciało jedwabnym szlafrokiem kiryu i ruszył korytarzem. W powietrzu wypełniającym jego rozległą rezydencję czuć było ostrą woń barwników i dym świec z pszczelego wosku, których używał do dezynfekowania igieł. Rosły młody mężczyzna szedł korytarzem, mijając bezcenne włoskie antyki − akwafortę Pieranesiego, krzesło Savonaroli, srebrną lampę naftową Bugariniego.
Wyjrzał przez okno sięgające od podłogi po sufit, podziwiając widoczną w oddali klasyczną linię nieba. Błyszcząca kopuła Kapitolu lśniła władczo na tle ciemnego zimowego nieba.
Spoczywa tam, gdzie je ukryto, pomyślał. Zakopali to gdzieś tam.
Niewielu wiedziało o jego istnieniu... a jeszcze mniej, o jego budzącej grozę mocy lub pomysłowym sposobie ukrycia. Do dziś pozostał największą tajemnicą tego kraju. Garstka ludzi, która znała prawdę, ukrywała ją za zasłoną symboli, legend i alegorii.
Teraz otworzyli przede mną drzwi, pomyślał Mal’akh.
Trzy tygodnie temu, po przeprowadzeniu mrocznego rytuału, którego świadkami byli najpotężniejsi ludzie Ameryki, Mal’akh dostąpił trzydziestego trzeciego stopnia wtajemniczenia, najwyższego eszelonu w najstarszym bractwie, jakie przetrwało. Mimo osiągnięcia nowej pozycji, bracia nic mu nie powiedzieli. Nigdy tego nie uczynią. Odbywało się to zupełnie inaczej. W jednych kręgach wtajemniczenia znajdowały się drugie... podobnie jak bractwa w ramach bractw. Nawet gdyby czekał całe lata, mógłby nigdy nie zasłużyć na najwyższe zaufanie.
Na szczęście nie potrzebował zaufania członków loży, aby poznać jej największy sekret.
Obrzęd inicjacji spełnił swój cel.
Pobudzony tym, co go czekało, ruszył w kierunku sypialni. Przez głośniki rozmieszczone w całym domu rozbrzmiewały dźwięki rzadkiego nagrania castrato wykonującego arię „Lux Aeterna” z Requiem Verdiego. Muzyka była jak wspomnienie poprzedniego życia. Mal’akh wcisnął przycisk pilota, aby usłyszeć grzmiące „Dies Irae”. Przy akompaniamencie kotłów i równoległych kwint zaczął się wspinać po marmurowych stopniach, czując jak szata opina muskularne nogi.
Kiedy zaczął biec, pusty żołądek jęknął z protestem. Mal’akh pościł od dwóch dni. Przyjmował jedynie wodę, przygotowując swoje ciało zgodnie ze starożytnym zwyczajem. Zaspokoisz głód o świcie, dodał sobie otuchy. Wtedy ból ustanie.
Wszedł ze czcią do sanktuarium sypialni, zamykając za sobą drzwi. Ruszył w kierunku garderoby, aby nagle stanąć w poczuciu, że przyciąga go do siebie ogromne pozłacane lustro. Nie mogąc się oprzeć, spojrzał na własne odbicie. Wolno, jakby rozpakowywał bezcenny dar, rozpostarł poły, odsłaniając nagi kształt. Widok, który ujrzał, wzbudził jego podziw.
Jestem dziełem sztuki.
Masywne ciało było ogolone i gładkie. Opuścił głowę, spoglądając na stopy, na których wytatuowano łuskę i szpony jastrzębia. Umięśnione nogi były wytatuowane niczym rzeźbione kolumny − lewa była pokryta spiralnym wzorem, prawa, pionowymi liniami. Boaz i Jakin. Pachwina i brzuch tworzyły ozdobny łuk, ponad którym wznosiła się potężna klatka piersiowa z dwugłowym feniksem... Źrenice pojedynczego oka jednego i drugiego ptaka tworzyły brodawki sutkowe. Ramiona, szyja, twarz i ogolona głowa były pokryte misterną siatką starożytnych symboli i magicznych znaków.
Jestem dziełem sztuki... ewoluującą ikoną.
Jeden ze śmiertelnych, który osiemnaście godzin wcześniej oglądał nagie ciało Mal’akha, wykrzyknął z przerażeniem:
− Mój Boże, jesteś demonem!
− Jak sobie życzysz − odparł, rozumiejąc jak starożytni, że anioły i demony były tym samym – wymiennymi archetypami. Wszystko zależało od punktu widzenia. Opiekuńczy anioł, który pokonał twojego nieprzyjaciela podczas bitwy, był przez niego postrzegany jako demon zagłady.
Mal’akh opuścił głowę, aby spojrzeć z ukosa na jej wierzchołek. Tam, niczym podobna koronie aureola, lśnił mały krąg bladej, nie wytatuowanej skóry. Ten pilnie strzeżony kawałek był jedynym dziewiczym obszarem jego ciała. Świętym miejscem, które cierpliwie czekało, aż do dzisiejszej nocy... Chociaż Mal’akh nie był jeszcze w posiadaniu tego, co było potrzebne do dokończenia arcydzieła, wiedział, że chwila ta szybko nadchodzi.
Upojony swoim odbyciem, poczuł jak narasta w nim władza. Ściągnął poły szlafroka i podszedł do oknem, podziwiając mistyczne miasto, które rozciągało się przed jego oczami. Ukryli to gdzieś tutaj.
Pomyślał o czekającym go zadaniu, podszedł do toaletki i zaczął starannie nakładać maskującą warstwę makijażu, dopóki nie znikły tatuaże pokrywające twarz, głowę i szyję. Kiedy skończył, spojrzał na swoje odbicie. Z zadowoleniem pogładził dłonią gładką skórę głowy i uśmiechnął się.
Jest tu, pomyślał. Dzisiejszej nocy pewien człowiek pomoże mi go odnaleźć.
Wychodząc z domu, przygotował się na wydarzenie, które niebawem wstrząśnie gmachem amerykańskiego Kapitolu. Zadał sobie wiele trudu, aby ułożyć wszystkie fragmenty układanki.
Teraz do gry miał wkroczyć jego ostatni pionek.