Mao II

Centralną postacią tej niepokojącej, pesymistycznej powieści jest pisarz Bill Gray. Od lat ukrywający się przed światem, obsesyjnie cyzelujący swoje nowe dzieło, staje się literacką legendą. W jego samotni towarzyszą mu dwie osoby: Scott Martineau, do tego stopnia zafascynowany wcześniejszymi książkami Billa, że nie szczędząc trudów, odnalazł go i wziął na siebie obowiązki sekretarza, oraz jego dziewczyna Karen, mająca za sobą doświadczenie przynależności do Kościoła Zjednoczenia.

Pewnego dnia do ich zamkniętego światka wkracza fotoreporterka Brita: za swoją misję uważa ona utrwalenie na zdjęciach wszystkich wybitnych żyjących pisarzy. Wkrótce Bill Gray otrzymuje zaskakującą propozycję: na konferencji prasowej w Londynie ma przeczytać kilka wierszy niemal nieznanego poety, przetrzymywanego w Bejrucie w charakterze zakładnika, który w tym czasie ma zostać uwolniony. Nagłośniony w mediach dramatyczny potencjał tego wydarzenia byłby na rękę wielu ludziom, także terrorystom.

Mao II (1991) to głos w dyskusji o sensie i celu twórczości literackiej, o przetrwaniu lub eliminacji jednostki w czasach, gdy „przyszłość należy do tłumów”, jakże często ulegających niebezpiecznym fanatykom. Raz po raz przez strony tej książki przewijają się przejmujące obrazy współczesnych wydarzeń: ceremonii ślubnej trzynastu tysięcy wyznawców sekty Moona, pogrzebu ajatollaha Chomeiniego, tragedii na stadionie Hillsborough, masakry na placu Tiananmen... W każdym z nich główną rolę odgrywają tłumy oglądane przez inne, niewidoczne tłumy odbiorców przekazów medialnych. Tytuł powieści nawiązuje do jednej z prac Andy’ego Warhola: ludzie są niewiele różniącymi się reprodukcjami pojedynczej formy, nawet jeśli odmiennymi w kolorach, to zasadniczo tymi samymi... Próba sprzeciwienia się tej maoistowskiej wizji to niebezpieczny flirt ze śmiercią.                                           

Nota o autorze:

D O N  D E L I L L O,  pisarz amerykański, pochodzenia włoskiego. Urodził się w 1936 r. w Nowym Jorku, wychował się w Bronksie,  w rodzinie włoskich imigrantów. Ukończył Uniwersytet  Fordhama.  Jest autorem esejów, opowiadań i sztuk teatralnych, ale przede wszystkim powieści, uchodzących za szczytowe osiągnięcie amerykańskiego postmodernizmu. Pisane niezwykle sugestywnym, pełnym obrazowych skrótów językiem, traktują o kondycji amerykańskiego społeczeństwa i uwarunkowaniach, jakim podlega jednostka w  epoce wszechpotężnej informacji. Nierzadko prowokują i budzą kontrowersje. Nakładem Noir sur Blanc ukazały się: Cosmopolis (2005;  oryginał 2003), Libra (2007;  oryginał 1988), Gracze (2008;  oryginał Players 1977),  Spadając (2008;  oryginał Falling Man 2007),  Performerka (2009; oryginał The Body Artist 2001). Pozostałe wydane w Polsce powieści to: Podziemia (oryginał Underworld 1997), Biały szum (oryginał White Noise  1985 - National Book Award ) i Pies łańcuchowy (oryginał Running Dog 1978).

Fragment książki:

Zrywa się wiatr, sprawiając, że welony unoszą się z szele­stem. Pary pokrzykują, ogarnięte nagłym łagodnym powie­wem, pogodą ducha. Pamiętają, że w większości są dziećmi i nie uodporniły się jeszcze na wesołość. Mają w końcu wspólną przeszłość. Karen myśli o wszystkich nocach prze­spanych w furgonetce lub zatłoczonym pokoju, wstawaniu o piątej na uświadamiającą modlitwę, a potem wychodzeniu na ulice z grupą kwiaciarską. Była wśród nich dziewczyna imieniem June, która myślała, że się kurczy, wraca do roz­miarów dziecka. Nazywali ją Junette. Jej dłonie nie potrafi­ły chwytać miniaturowych mydełek w motelowych łazien­kach Ameryki. Reszcie nie wydawało się to niemądre. Ona widziała jedynie to, co naprawdę tam było, wymykający się kształt wieczności pod warstwami farby i glutaminiany fi­zycznej ziemi.

Te wszystkie utracone krajobrazy. Nocne śródmieścia, na­gie występy na żywo w bunkrach z pustaków, slumsy z ich wysypiskami śmieci. Te wszystkie wyludniałe ulice osiedli na obrzeżach Metroplexu, krzaki wysokie do pasa i świeży asfalt dymiący na podjazdach, i spore grzechotniki umoszczone na skałach za ostatnią położoną warstwą. Karen pracowała, żeby wyrobić czterystudolarową dzienną normę, handlując głów­nie różami i goździkami. Półprzytomna wchodziła do róż­nych miejsc i wybiegała z nich. Rzędy schludnych domów w zacinającym deszczu. W kasynach na pustyni ludzie pochy­lali się nad stołami o piątej rano. Automaty do gry połączone w sieć. Witamy członków związku transportowców. Tydzień pościła i przyjmowała tylko płyny, a potem rzuciła się na gó­rę big maców. Przez obrotowe drzwi do hotelowych westybuli i domów towarowych, aż pojawiali się ochroniarze z walkie-talkie, pagerami i bojowymi magnum.

Modlili się, klęcząc, z dłońmi skrzyżowanymi na czołach, głęboko pochyleni, skuleni jak nienarodzone młode.

W furgonetce wszystko miało znaczenie, liczyło się każ­de słowo, czasem piętnaście, szesnaście sióstr ciasno upchniętych, śpiewających: jesteś moim słoneczkiem, ple ple ple, w melodii zbierania pieniędzy. Upadłym światem wła­da Szatan.

Zbiera żółte kwiatki w pęczki po siedem, cyfrę symboli­zującą doskonałość. Był czas, kiedy nie tylko myślała łamaną angielszczyzną, lecz także głośno mówiła slangiem warszta­tów i sesji przygotowawczych, pouczała siostry w furgonet­ce, naciskała, by sprzedawały, spełniały cel, łapały kasę, a one nie wiedziały, czy inspirować się jej osobliwą mimiką, czy do­nieść na nią za brak szacunku.

Junette była wirem trwożliwego podziwu. Wszystko ją przerastało, było za duże i za żywe. Siostry modliły się z nią i płakały. Woda kołysała się w wiadrach z kwiatami. Miały dwudziestejednodniowy konkurs sprzedaży, trzy godziny snu. Kiedy jedna z sióstr uciekała, posypywały zostawione przez nią ubrania świętą solą. Monotonnie śpiewały. Jeste­śmy najwspanialsze, nie ma wątpliwości; Ojcze Niebieski, wszystko sprzedamy.

Po północy w jakimś barze w zimowym bezruchu czegoś nazywanego podupadłą częścią śródmieścia. Pustelnicze wo­łanie samego Boga. Niech pan kupi goździk, proszę pana. Karen chętnie korzysta z okazji, by wejść pomiędzy wyrzut­ków, rodzaj legionów nocy. Popada w półtrans, osamotnio­na i cierpniętnicza, gdy mija wyglądające na puste witryny sklepowe, a powietrze pobrzękuje obcą umysłowością. Kil­ku zatwardziałych pijaków kupiło kwiatek lub dwa, nowość pobudza też mężczyzn o długich, smukłych palcach i perło­wych paznokciach, czasem też w kapeluszach, mężczyzn o spojrzeniu pełnym skrupułów, wpatrujących się uporczy­wie w połyskującą od deszczu dziewczynę. Jaki nowy rodzaj napastowania wysyłają na ulicę? Stary pijaczyna opowiadał jej śmieszne rzeczy, na górnej wardze miał kropelki potu. Często ją wyrzucano. Niech pan nie będzie taki subiektyw­ny, proszę pana. A potem przepatrywała ulicę, poszukując na­stępnej nużącej knajpy.

Przywódczyni grupy powiedziała:

  Musimy ruszać się z życiem, dzieciaki. Pali-pali.

W furgonetce każda prawda potężniała, wszystko, co mó­wili lub robili, oddzielało ich od nędzy panującego na ze­wnątrz stereotypu. Patrzyli przez okna i widzieli twarze lu­dzi z upadłego świata. To cementowało ich przywiązanie do prawdziwego ojca. Czasami modlili się całymi nocami, wszy­scy, monotonnie śpiewali, krzyczeli, podskakiwali w pozycji modlitewnej, śliczniutko wyjękując modlitwy do mistrza, och, proszę, och, tak, skuleni w motelowym pokoju w zapadłej części Denver.

Karen powiedziała do nich:

  Ile wolicie spać, pięć godzin czy cztery?
CZTERY.

Powiedziała:

  Ile wolicie spać, cztery godziny czy trzy?
TRZY.

Powiedziała:

  Ile wolicie spać, trzy godziny czy wcale?
WCALE.

W furgonetce każda zasada liczyła się podwójnie, to, jak każda siostra była ubrana, modliła się, czesała włosy i myła zęby, poddawano rutynowej kontroli. Wiedziały, że jest tyl­ko jeden sposób opuszczenia furgonetki bez narażenia się na ryzyko horroru wiecznego dryfowania i winy. Podążania za modą na sznyty na rękach. Albo wychodzenia przez okno w wieżowcu. Lepiej wkroczyć na bezbarwną przestrzeń niż rozczarować mistrza.

Szefowa grupy powiedziała:

  Z góry przemyślcie cały dzień. I róbcie swoje, róbcie swoje.

Owsianka i woda. Chleb i dżem. Wiosłujcie, wiosłujcie, wiosłujcie w waszej łodzi — powiedziała im Karen. Straćcie sen, to jest za grzechy. Straćcie wagę, to jest za grzechy. Strać­cie włosy, straćcie paznokcie, straćcie całą rękę, całe ramię, niech przeważą grzechy.

Mężczyzna w Indianie, który zjadł kupioną od niej różę.

Gonitwa po pasażach handlowych o zachodzie słońca, żeby wykonać dzienny plan. Nacieranie na pralnie samoob­sługowe i autobusowe perony. Od drzwi do drzwi, jak zgo­niony pies, ze słowami: pieniądze są na ośrodek dla narko­manów, proszę pani. Junette porwana przez rodziców w Skokie w stanie Illinois. Oklejanie łodyg więdnących kwia­tów przezroczystą taśmą, żeby jakoś je sprzedać. Zwariowa­na pogoda na nizinach. Zasypianie w trakcie posiłków, cięż­kie powieki, drzemanie na sedesie, kilka ukradkowych chrapnięć, zmrużenie oczu na minutkę, przysypianie, kima­nie, lulanie gdzie się da, padanie z wyczerpania, stawanie się umarłym dla świata, spanie jak kłoda, jak kamień, jak zając, rozpaczliwe pragnienie zamknięcia oczu, wszystko za wyrko do spania, krótką drzemkę, minutę z piaskowym dziadkiem. Wdrażanie do modlitwy pomogło im osiągnąć granicę, ma­ją krew pulsującą skruchą. Świadomość wszystkich pesymi­stycznych przekazów, które mnożą tony wątpliwości u mniej oddanych sióstr. Wspólne śpiewy. Najmroźniejsza zima w tych stronach od czasu, gdy to odnotowują. Wyśpiewywa­nie pieniężnego celu.

Przywódczyni grupy powiedziała:

— Trzeba szybko szybko szybko. Pali-pali, dzieciątka.


Komentarze
Polityka Prywatności