Niby-dziennik

Zygmunt Mycielski, swoje zapiski, prowadzone jeszcze przed wojną, nazwał ostatecznie Niby- dziennikiem - bliższe są bowiem eseistyce niż kronice, choć autor żywo interesował się otaczającą rzeczywistością. Przy tej lekturze wracamy do świata, który jest antypodą czasów hałaśliwych, bez manier i bez fasonu, z łatwymi celami i płytką refleksją. Niby-dziennik obejmujący lata 1969-1981, to zaledwie skromna część tych zapisków, stanowi integralną część spuścizny, jaką po sobie pozostawił.


O autorze
Zygmunt Mycielski -
kompozytor, pisarz i publicysta - ur. 17 sierpnia 1907 r. w Przeworsku. Studia muzyczne odbył pod kierunkiem Rizziego w Krakowie oraz Nadii Boulanger i Paula Dukasa w paryskiej École Normale de Musique. W Paryżu przebywał do 1936 roku, gdzie był m.in. założycielem Stowarzyszenia Młodych Muzyków Polskich i przez pewien czas jego prezesem. Po powrocie do Polski zajmował się komponowaniem i publicystyką muzyczną. W 1939 roku brał udział w kampanii wrześniowej. Przedostał się do Francji, gdzie dostał się do niewoli i przebywał w obozie jenieckim do 1945 roku. Potem wrócił do Polski. Włączył się czynnie w organizowanie powojennego życia muzycznego. Był m.in. prezesem Związku Kompozytorów Polskich i redaktorem naczelnym "Ruchu Muzycznego". W roku 1968 za swą bezkompromisową postawę (opublikował w paryskiej "Kulturze" "List otwarty do muzyków czeskich i słowackich"), został na ponad dwadzieścia lat wykreślony z życia publicznego - nie wykonywano jego utworów, zakazano publikacji. Na jego twórczość składają się pieśni, utwory kameralne i symfoniczne, wśród których zwracają uwagę te z ostatniego okresu twórczości - Liturgia Sacra, Trzy psalmy, Fragmenty. Zygmunt Mycielski zmarł 5 sierpnia 1987 roku i został pochowany w rodzinnym majątku w Wiśniowej.

Fragmenty
1969
2 listopada
Nigdy się tak nie rozmawia, jak się pisze. Pisze się dlatego, żeby powiedzieć to, czego się nie mówi. Z muzyką jest to samo. Pisze się to, czego się nie mówi. Nawet to, czego się nie śpiewa. Muzyka instrumentalna przejęła rolę głosów niewyśpiewanych.

Warszawa, 21 I 1981
Na drugiej stronie sztambuchu, który moja matka rozpoczęła w 1892 roku, wlepiona jest piękna fotografia pięknego dworu w Porembie, który mój dziadek Zygmunt Szembek sprzedał Józefowi Szembekowi. Wszystko to nie istnieje, spalone; zapewne jest staw, może kilka drzew?
Bywałem tam jeszcze, bawiąc się jako dziecko z Zuzą i Mariellą Szembekównymi. Zmarły tam one, przygarnięte po wojnie przez chłopów w jakiejś chałupie, gdzie hodowały kozę. Dom był duży, na stopie tego, co nazywano pańską rezydencją.
Pod tą fotografią napisała mama, w owym 1892 roku: "Naître, vivre et mourir dans la meme maison", urodzić się, żyć i umrzeć w tym samym domu.
W tym zdaniu zawarte jest wiele ze świata, który mnie ukształcił, pomimo wszystkich moich ucieczek do Paryża, Wilna czy na Bukowinę, przed samą wojną. Dzisiaj w małym pokoiku patrzę na inny świat. Wczoraj kalifornijski gubernator Reagan wprowadził się do Białego Domu. Tutaj nasze dziwaczne polskie społeczeństwo wymiotuje tym daniem, które Rosja nam do zjedzenia podała. Rozmnożony nasz gatunek podważa to, co tworzyło esencję rodziny i czego widomym znakiem był dom: chłopa, firmy, osiadłej szlachty i pałaców pańskich, warsztatów, klasztorów i plebanii. Mrowisko się zaroiło, wyroiło; jesteśmy wszyscy cząsteczkami w płynie, który coraz bardziej jest potrząsany ogromną ręką, własną ręką, jakby z tychże cząsteczek powstałą. Możemy to nazwać ręką Boga, zawsze tego samego Boga, którego nie znamy, o którym mówimy, że umarł. Niebaczni na tę zbieżność, która ze śmiercią Boga łączy zgubę Rodzaju.


Komentarze
Polityka Prywatności