Ciekawy debiut, który opisuje życie codzienne urzędnika kościelnego w realiach polskiej prowincji. Historia miejscami dyskusyjna, ale częściej wyrażająca tęsknotę za Kościołem nowoczesnym, otwartym na potrzeby wiernych i bliskim każdemu człowiekowi, bez względu na poglądy jakie wyznaje. Bohaterem powieści jest młody biskup, watykański urzędnik i światowiec, który zostaje przeniesiony do zapomnianej przez Boga i ludzi diecezji na wschodnich rubieżach Polski.
Poruszony sytuacją, jaką tam zastaje, postanawia wprowadzić pewne zmiany, a robi to w dość oryginalny, jak na urzędnika kościelnego, sposób. Nie brakuje tu zabawnych historii, rodem z klasycznych komedii, ale cel uświęca środki. Czy uda się ambitnemu duszpasterzowi pokonać zaściankowy konserwatyzm i marazm, czy poradzi sobie z osobistymi kryzysami?
Autor o sobie
Nazywam się Piotr Kobza, urodzony w 1975 roku w Warszawie, ale długo mieszkałem w Otwocku. Pomieszkiwałem też trochę za granicą, głównie w Genewie, Brukseli i Oslo, a kiedyś też w USA. Z wykształcenia jestem doktorem nauk politycznych o specjalności: organizacje międzynarodowe. Z zawodu – dyplomatą-europeistą. Zainteresowania mam liczne i nieporządne: gram na fortepianie (ostatnio coraz gorzej), ale wolę muzykę skrzypcową; lubię architekturę (zwłaszcza mosty), a także tramwaje, pociągi i parki miejskie. Kiedyś zapowiadałem się na muzyka, historyka i inżyniera architekta. Szczęśliwie dla muzyki, historii i architektury skończyło się na zapowiedziach. Lubię słowa w różnej postaci i układach, zwłaszcza nonsensownych. Cenię Laurence’a Sterne’a, Edwarda Leara i innych panów Anglików.
Autor o Polskich rekolekcjach
„Broniu, żebyś nie zbiskupiał!”, takie życzenia napisał do pewnego polskiego biskupa in spe jego znajomy (cytuję za o. Wojciechem Jędrzejewskim OP).
Moja powieść Polskie rekolekcje jest w zasadzie glosą do tego zdania. Można ją więc traktować jako techniczny poradnik: jak nie zbiskupieć w sytuacjach, gdy zbiskupienie nam grozi. Myślę, że czytać ją mogą z pożytkiem zarówno ci, którzy mają wkrótce zostać biskupami, jak i ci, którzy – co się pewnie częściej zdarza – nie mając takiej perspektywy, stają jednak przed koniecznością objęcia ważnych stanowisk, które nie bardzo im się podobają, ale z takich czy innych powodów nie wypada odmówić.
Polskie rekolekcje mogą też być interesujące dla tych, którzy lubią dowiadywać się czegoś o różnych instytucjach, zwłaszcza, tak jak autor, o instytucji Kościoła katolickiego. I którzy zastanawiali się czasem, co czuje biskup, który chce iść na siłownię.
Premiera książki 23 września.
Fragment powieści
Cholera, a jednak to on – westchnął Borys, obserwując spomiędzy rozczapierzonych na twarzy palców, jak z zakrystii wynurza się kulejący staruszek w poszarpanej sutannie i niepewnym krokiem zmierza w stronę konfesjonału. Umościł się tam jakoś i zamknął drzwiczki. Borys wstał z klęcznika przy prawym filarze i wolnym krokiem podszedł do zakratowanego mebla. Ukląkł na miejscu dla penitentów.
- Niech będzie...
- Zaraz, zaraz – burknął staruszek – a godzinę czytań kto odmówi? Poczekaj sobie, kochany, na ławeczce, aż cię zawołam.
Borys niechętnie wstał i udał się we wskazane miejsce. Wpatrzył się w sufit. Machinalnie, a może dlatego że był w kościele, przypomniał sobie, że może nie od rzeczy byłoby się pomodlić. Ukląkł. To znaczy spróbował, ale polska kościelna ławka skutecznie uniemożliwiła mu przyjęcie godnej pozycji modlitewnej. Zamarł przez chwilę z kolanami opartymi na klęczniku, a pośladkami na brzegu drewnianego siedziska. Fatalnie. Poczuł się jak dewotka. Wstał, wyszedł z ławki i ukląkł na zimnej posadzce.
Popatrzył na fresk w prezbiterium, potem na tabernakulum. Przypomniał sobie Tadeusza Kotarbińskiego: „do jakiego stopnia zaciemnienia musieli dojść ludzie, żeby chodzić w procesji za kawałkiem chleba”. Borys, od kiedy pierwszy raz odprawił mszę świętą – i nic nie poczuł - nie mógł się pozbyć wrażenia, że ktoś schował mu Pana Boga. Wcześniej, w piątej klasie podstawówki, kiedy zaczął służyć do mszy w kościele parafialnym, zajrzał raz za stary, przedsoborowy ołtarz i zobaczył, że to, co z przodu kapało złotem i zdobieniami, z tyłu było zbitą byle jak konstrukcją z dykty i lichego drewna nadgryzionego przez korniki, za którą zakrystian Bolek chował stare lichtarze, feretrony i inne przyrządy kościelne. Kilka lat temu Borys pomyślał, że wielu zatwardziałych komunistów mogło mieć podobne doświadczenia. Jeśli tak, to dlaczego akurat jemu „było dane”, dlaczego on miał zostać osobistym adwokatem Pana Boga wśród ludzi, którzy przeważnie nie chcieli słuchać? Czy On był pewien tego, co robi? Teraz, po tylu latach mieszania ludziom w głowach sloganami o solidarności narodowej i potrzebie wyrzeczeń dla budowy lepszej Polski, tamci poszli w biznesy. A on przyjechał z bogatego Zachodu, z dobrze urządzonego mieszkania w rzymskiej, luksusowej kamienicy, jakoby po to, by pobudzać i rozpalać polskie dusze wyjałowione konsumpcjonizmem. Śmiechu warte... Po jedenastu latach pisania raportów o postępach ewangelizacji w trzecim świecie... Problemy obywateli Senegalu i Surinamu były mu zdecydowanie bliższe niż kłopoty mieszkańców diecezji sokołowskiej. Zresztą, jednych i drugich łączyło przynajmniej to, że w przewidywalnej przyszłości raczej nie dojdą do przyzwoitych pieniędzy - pomyślał.
Nie wiedział, co robić z czasem, zaczął więc po łacinie odmawiać litanię loretańską, wyobrażając sobie, że stoi w swojej stalli w świętej Sabinie i jest kierownikiem chóru.
Kyrie eleison, Christe eleison. Christe audi nos...
Christe exaudi nos – odpowiedział w jego głowie cały chór zakonny. Rogier w pierwszej stalli, naprzeciwko niego niski grubas Michel i chudy Anglik Timothy. Potem Szkoci, bracia bliźniacy, Dunkey i Dunlop, mówiący niezrozumiałym dla nikogo włoskim. Nie wiedzieć czemu, przypomniało mu się jego rzymskie mieszkanie. I Anna Maria siedząca tyłem w jego głębokim fotelu, tak że widać tylko czubek jej głowy i kok z mysich, rzadkich włosów. W ogóle nic szczególnego, a włosy wprost beznadziejne... Niedługo pewnie będzie nosić perukę... Pater de coelis, Deus – wyrecytował cicho Borys. – Miserere nobis – odpowiedział chór.
Skrzypnęły drzwiczki konfesjonału.
- Co tam, śpisz, synku? Długo mam na ciebie czekać? – zaskrzeczał staruszek, który tymczasem przyodział się w wystrzępioną stułę, zarzuconą niedbale na ramiona, tak że z jednej strony wystawał koniec fioletowy, a z drugiej biały. Oba zresztą nie pierwszej czystości.
Nie był przyzwyczajony, żeby jakiś staruch tak go traktował. Szedł do konfesjonału nastawiony bojowo.
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus... Zamilkł.
- Na wieki wieków, amen. Słucham.
Milczenie.
- No, zapomniałeś? Ostatni raz byłem u spowiedzi...
- Rzecz w tym, że nie wiem, co to znaczy być dobrym księdzem – przerwał zniecierpliwiony Borys – a zrobili ze mnie biskupa...
Staruszek w konfesjonale zareagował nadspodziewanie spokojnie.
- Konferencja później... Teraz grzechy. Skup się. Wzbudź w sobie żal i przypomnij sobie psalm 130.
- „Jeśli zachowasz pamięć o grzechu, Panie, któż się ostoi? Ale Ty udzielasz przebaczenia” – wyrecytował Borys.
- Dalej.
- „Ty udzielasz przebaczenia... aby Ci służono z bojaźnią...”
- Aby Ci służono z bojaźnią – powtórzył powoli staruszek – pamiętaj, wyznajesz teraz grzechy komuś, kto zwraca ku tobie łagodne oblicze...
Borys spuścił oczy.