Ogryzek Aureliusza

Przezabawna, momentami sensacyjna historia gimnazjalisty, który... obalił rząd! Aurelisz Szypki - ksywka "Spidi" - po wizycie premiera w szkole w rodzinnych Ścichapękach zyskuje sławę najniegrzeczniejszego dziecka w Polsce. Uciekając przed dziennikarzami i gniewem rodziny, wyjeżdża na kilka dni do Warszawy pod opieką pani psycholog Matyldy Orchidei.


Pozornie troskliwa nieznajoma szybko okazuje się bezwzględną oszustką, która bezdusznie wykorzystuje do własnych celów popularność młodych podopiecznych. Za jej sprawą pobyt Aureliusza w stolicy przedłuża się w nieskończoność, a medialna sława, zamiast słabnąć, wzrasta. Jedynym ratunkiem dla czternastolatka jest ucieczka - ale jak to zrobić, będąc wciąż pod obstrzałem kamer?... Pokonać wroga jego własną bronią!

Książka wyróżniona w III edycji Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego Wydawnictwa TELBIT na powieść dla młodzieży.


Ogryzek Aureliusza - Marcin Fabjański
Seria: Ogólnopolski Konkurs Literacki Wydawnictwa TELBIT na powieść
dla młodzieży

Format: 125x195 mm; Liczba stron: 120; Oprawa: Miękka
ISBN: 978-83-62252-10-7; Cena det. brutto: 26,00 zł;
Wydawca: Wydawnictwo TELBIT, ww.telbit.pl



FRAGMENTY


Naprawdę nie mam nic przeciwko panu premierowi. Jest bardzo miły i tylko trochę łysy. Uśmiechał się, gdy przyjechał w czwartek z wizytą roboczą do naszej szkoły w Ścichapękach, która realizuje rządowy program dożywiania dzieci. Opowiadał, jakim był łobuziakiem w swoim wieku szkolnym, co mnie bardzo do niego zbliżyło.
Pani Magda od polskiego mówi, że za bardzo. A ja byłem tylko niezwykle z niego zadowolony. Jakbym miał prawa wyborcze, to na pewno bym na pana premiera głosował. Ale prawa wyborcze nabywa się z wiekiem, i to nie z moim.
To zadowolenie mnie rozluźniło. Znowu popuściłem hamulce, jak mówi tata, który jest mechanikiem samochodowym. Według niego, mam już taki charakter, że muszę jechać przez życie na ręcznym, bo inaczej natychmiast się stoczę.
Gdy całą klasą stanęliśmy przed szkołą do zdjęcia z panem premierem, to był pierwszy raz, kiedy zacząłem się staczać. Tylko niech mi nikt nie mówi, że to przeze mnie, na ręcznym czy nie! Wszystko przez tego pana z wielkim aparatem fotograficznym, z gazety "Tylko Prawda". Stałem akurat dokładnie za panem premierem i wystawałem mu sporo ponad głowę. Nie żebym był od niego wyższy albo ważniejszy, ale że pan premier siedział na ławce, którą przynieśliśmy z sali gimnastycznej. No i ten fotograf pokazał mi na migi, żebym zrobił panu premierowi rogi.
Nikt nam nie powiedział, że mamy nie pokazywać premierowi rogów. Zresztą, kto by nie skorzystał z takiej okazji? Wiedziałem, że pan premier się nie obrazi, bo przecież sam był łobuziakiem w swoim wieku szkolnym, czym się szczyci do dziś. Coś mi mówiło, że może upłynąć wiele lat, zanim znowu będę miał okazję pokazania rogów premierowi. Może nawet tyle, że stanie się to już niemożliwe - bo będę za stary na aktywnego łobuziaka. Będzie mi wypadało z rozrzewnieniem opowiadać o dawnych czynach, tak jak panu premierowi albo panu kombatantowi, co przyszedł do naszej szkoły w zeszłym tygodniu. A pokazywać coś takiego jak rogi - już nie.
Miałem rację, pan premier wcale się nie obraził. Nawet nie zauważył, że mu zrobiłem rogi, bo w końcu - premier czy nie - nie ma oczu z tyłu głowy. Uśmiechnął się jeszcze raz, pomachał nam, wsiadł do bardzo długiego samochodu i pojechał. Byłem niezwykle zadowolony, bo przepadła matematyka, świeciło słońce i skorzystałem z jedynej w życiu okazji, żeby pokazać premierowi rogi. Wszystko układało się jak najlepiej - aż do następnego dnia, kiedy w kiosku w Ścichapękach pojawiło się najnowsze wydanie gazety "Tylko Prawda".

**************************************************************************


Jeszcze jednego o mnie nie wiecie - prawie tak fatalnego jak to, że zawsze muszę jechać na ręcznym: nienawidzę występować publicznie. W naszej szkole w Ścichapękach wszyscy to wiedzą i nigdy nic nie recytuję na uroczystych akademiach ani w ogóle w nich raczej za bardzo nie występuję. Bo się zacinam albo mdleję. Nawet jak nasza klasa wystawia przedstawienia, to gram w nich role epizodyczne, czyli mało ważne. Ostatnio na przykład, gdy pokazywaliśmy scenki z życia pierwszych Piastów, grałem Niemca. Jak wiadomo, pierwsi Słowianie nazwali Niemców Niemcami dlatego, że nic nie mówili - a raczej oni nie rozumieli ich języka - czyli dla nich byli niemi. I właśnie taka była moja rola - niema. Wbiegłem na scenę, pomachałem rękoma i wybiegłem.
Właśnie teraz ten mój strach przed publicznymi wystąpieniami znowu się odezwał. Reflektory, gwizdy, pomidor, mikrofon przy ustach. Już prawie mdlałem. Bardzo niewiele brakowało.
- No więc - prowadzący powtórzył pytanie po raz drugi - jakiego koloru jabłek jest najwięcej w skrzyni?
Widownia gwizdała jak szalona. Spojrzałem w jej stronę. Mój wzrok natychmiast przyciągnęła postać z pierwszego rzędu.
Matylda. Pokazywała coś dłonią. Trzymała ją przy uchu. No jasne! - mam do niej zadzwonić. Odetchnąłem z ulgą. Ona musiała widzieć, jak komputer otwiera skrzynkę. Znała odpowiedź.
- Chcę wykorzystać koło ratunkowe i do kogoś zadzwonić - powiedziałem.
- Proszę bardzo - rzekł prowadzący - ale dużo ci to nie da. Telewidzowie nie widzieli zawartości skrzynki.
Potem odwrócił się w stronę widowni.
- Szanowni państwo. Aureliusz Szypki, zwany Spidim, chłopiec, który obalił rząd, nie okazał się najbystrzejszym uczestnikiem "Dzieciaka Tygodnia". Wie dobrze, jak pokazać rogi premierowi, ale gdy dostaje szansę, by zadzwonić po podpowiedź, nie wykorzystuje jej przez cały teleturniej. Robi to dopiero na koniec, w dogrywce, gdy wiadomo, że nic mu to nie da. Teraz wiemy, że nie trzeba mieć wysokiego ilorazu inteligencji, żeby obalić rząd.
Widownia wybuchła śmiechem.
Prowadzący zaprowadził mnie do stolika. Stał na nim wielki czerwony telefon.
- Dzwoń, jeśli chcesz. Zgodnie z regulaminem masz do tego prawo. Pamiętaj jednak, że jeśli osoba, do której dzwonisz, nie odbierze telefonu, tracisz koło ratunkowe - powiedział. I dorzucił: - Tak czy inaczej, będą to zmarnowane impulsy.
Wyciągnąłem z kieszeni kartkę z numerem komórki Matyldy. Ona była w studiu, musiała widzieć, jakich jabłek jest najwięcej w skrzyni. Zaraz ci pokażę, kto tu nie ma wysokiego ilorazu - pomyślałem.
W studiu zapanowała cisza.
Chwyciłem słuchawkę i zacząłem wystukiwać numer Matyldy. Pięć, zero, jeden…
I wtedy spadło na mnie nagłe olśnienie. Mam telefon! Trzymam w dłoni słuchawkę. A drugą ręką wystukuję numer...
To moja szansa. Mogę zadzwonić do Matyldy Cichej!
Z olśnieniami, przynajmniej moimi, już tak jest - błyszczą fantastycznie, ale tylko przez sekundę. Zaraz potem bledną, jak sztuczne ognie, które spadły na ziemię. Zastępują je wątpliwości.
A co, jeśli Matyldy Cichej nie ma w domu? A jeśli to nie ta Matylda, o którą chodzi? Patyczak znalazł dla mnie w końcu dwa numery, a Zuza zapamiętała tylko jeden.
Czy odtworzę z pamięci numer, który podała mi Zuza? Czy ona go dobrze zapamiętała? Co zrobię, gdy już przegram teleturniej?
W końcu myśl, że zaraz mogę dowiedzieć się, kto jest moją prawdziwą matką, zerwała mój ręczny, nawet jeśli wcześniej jako tako działał. Zero, dwa, dwa, osiem, dwa…
Reflektory padały tylko na mnie. Wszyscy usłyszą mój głos, każde moje słowo. Cały świat patrzy na mnie na ekranie telewizora. Mam na policzku kawałek pomidora.
Sygnał.
Drugi.
Trzeci.
Na widowni Matylda Orchidea trzyma komórkę przy uchu, potrząsa nią, nie słyszy, żeby ktoś do niej dzwonił.
Czwarty sygnał. A więc Matyldy Cichej nie ma w domu. Nie dowiem się, czy to moja matka... Poczułem nagle wielką ulgę. I tak nie wiedziałbym, co jej powiedzieć.
- Słucham - głos w słuchawce był jak piorun. - Słucham, Matylda Cicha.
To był głos Nieznajomej.
- To ja - powiedziałem zeschniętymi wargami i nic więcej nie mogłem już wykrztusić.
- Aureliuszu, znalazłeś mój numer - głos brzmiał radośnie.
Zrobiło mi się ciepło na sercu.
- Mamo - zwróciłem się do Nieznajomej.
- A więc domyśliłeś się! - krzyknęła z radością.
- Mamo, jakiego koloru jabłek jest najwięcej? - zapytałem.
Na sekundę zapadła cisza. Potem mama powiedziała:
- Jabłka są białe, synku.
- Mamo, zadzwonię później - szepnąłem i odłożyłem słuchawkę.
Reflektory wciąż oblewały mnie parzącym światłem. Cisza przeszywała moje ciało. Od strony Matyldy Orchidei płynął w moją stronę strumień nienawiści. Ale nie przeszkadzało mi to, ani trochę. Poczułem się nagle silny. I mądry. To drugie po raz pierwszy w życiu.
- Wiesz już, jakiego koloru jabłek jest w skrzyni najwięcej? - zapytał drwiąco prowadzący.
- Wiem - odpowiedziałem. - Najwięcej jest tam jabłek białych.
Widownia ryknęła śmiechem.
Prowadzący złapał się teatralnie za brzuch.
- Proszę państwa! - wrzeszczał. - Ta chwila przejdzie do historii "Dzieciaka Tygodnia"! Aureliusz "Spidi" Szypki, chłopiec, który obalił rząd, udowodnił, że nie jest mądrzejszy od szympansa. Jego zdaniem jabłka, które widział w skrzyni, są białe. Niech komputer odsłoni wieko!
Wieko skrzyni na środku studia opadło z hukiem. Oczom wszystkich na widowni, i pewnie oczom telewidzów, ukazała się gruba warstwa jabłek. Czerwonych było najwięcej. Zielonych trochę mniej.
- Spidi, te jabłka są twoim zdaniem białe? - zapytał kpiąco prowadzący.
Wreszcie to do mnie dotarło. Co ja powiedziałem? Że jabłka są białe! Mamo, jak mogłaś mi to zrobić?
Nagle w głowie znowu usłyszałem jej ciepły głos: "Jabłka są białe, synku". I znowu zrobiło mi się dobrze.
- Właśnie że są białe! - krzyknąłem do prowadzącego.
- Doprawdy? Spidi się upiera. A więc nie mam racji ani ja, ani widzowie w studiu, ani miliony telewidzów. To może niech ten spór rozstrzygnie komisja ekspertów. Panie profesorze - spiker zwrócił się do przewodniczącego komisji - czy czerwone i zielone jabłka w skrzyni, które wszyscy widzimy, są białe?
Profesor uśmiechnął się z pobłażaniem.
- Drogi chłopcze - powiedział do mnie, a w jego głosie usłyszałem wielką troskę - powinieneś chyba pójść do okulisty. Cierpisz prawdopodobnie na chorobę, która polega na tym, że nie odróżniasz kolorów. Te jabłka są w większości czerwone.
Ale we mnie wciąż brzmiał ciepły głos mamy. Nagle wszystko zrozumiałem.
- Wszystkie jabłka są białe - oznajmiłem stanowczo.
Podszedłem pewnym krokiem do skrzyni. Sięgnąłem po pierwszy z brzegu owoc. Jabłko pachniało sadem. Miało skórkę czerwoną jak keczup. Podniosłem je do ust, ugryzłem.
W jedzeniu jabłek mam dużą wprawę, jak wiecie, i po dwóch sekundach jego połówka tkwiła w moim brzuchu. Nie było, niestety, kwaśne, ale co tam. Pokazałem nadgryziony owoc do kamery.
- Proszę - powiedziałem. - W środku jest białe.

Komentarze
Polityka Prywatności