Dziewczyna z jego snów

Komisarza Brunettiego odwiedza ksiądz Antonin, znany mu jeszcze z dzieciństwa, zaniepokojony sytuacją pewnego młodego człowieka, na którego naiwności jakoby żeruje pazerny oszust podający się za kaznodzieję i przywódcę grupy religijnej. Jednak cała ta historia odchodzi w cień, gdy Brunetti wraz z inspektorem Vianello wyławiają z kanału zwłoki jedenastoletniej dziewczynki, prawdopodobnie złodziejki, jeśli sądzić po odnalezionych przy niej skradzionych przedmiotach. Ślady prowadzą do cygańskiego obozowiska.

Jednak zarówno tam, jak i w bogatym weneckim domu komisarzowi przyjdzie się zmagać z głęboko zakorzenionymi uprzedzeniami i z tajemnicami, których ludzie dochowują, aby chronić swoje dzieci, nawet całkiem niewinne. Jakby się bali, że spadnie na nie kara za grzechy innych. Czy ponowne spotkanie z padre Antoninem pomoże choć trochę ukoić zszarpane nerwy Brunettiego?

Jak podsumował recenzent „Evening Standard”: „Dziewczyna z jego snów stanowi trafną analizę więzi rodzinnych oraz w trzeźwy sposób ukazuje wady i zalety poprawności politycznej”.

Nota o autorze:

Urodzona w 1942 r. w Nowym Jorku  w rodzinie irlandzko-hiszpańskiej Donna Leon po raz pierwszy odwiedziła Włochy w roku 1965 będąc na studiach  i przez następne dziesięć lat przyjeżdżała tam regularnie, w międzyczasie pracując w USA, w Iranie, w Chinach i w Arabii Saudyjskiej jako nauczyciel angielskiego.  Sama Donna Leon  mówi o sobie, że jest kimś zupełnie  bez ambicji, że jedno,  czego zawsze chciała, to żeby w życiu było zabawnie i miło. Przez ponad 15 lat, jak mówi, nigdy nie mieszkała na tym samym kontynencie, ale dziewięć miesięcy spędzone w Arabii Saudyjskiej było dla niej tak strasznym doświadczeniem, że postanowiła przestać podróżować i osiedlić się w Wenecji. Znalazła pracę na uniwersytecie marylandzkim, który współpracował  z amerykańskimi bazami wojskowymi w Veneto (Wenecja Euganejska)  co pozwoliło jej mieszkać tam, żyć jak Włoszka, a pracować jak Angielka, czyli wykorzystując znajomość języka ojczystego.

Przypadek sprawił, że napisawszy książkę, która przeleżała półtora roku w szufladzie, wysłała ją  na konkurs do Japonii i zdobyła pierwszą nagrodę, co pociągnęło za sobą podpisanie kontraktu na następne dwie i w ten sposób w roku 1992 narodziła się seria powieści, których bohaterem jest komisarz Guido Brunetti.

Donna Leon lubi inteligencję, hojność, Jane Austen, psy, kantaty Bacha, lody, Nowy Jork, bez, pić kawę w łóżku i chodzić po górach,  nie lubi retorycznych pytań, różowego koloru, psychoanalizy, Hemingwaya, zdań,  które zaczynają się od „Jestem rodzajem osoby, która...” a także nie lubi, żeby ktoś jej mówił, co ma robić.

Lubi także (choć to chyba za mało powiedziane) muzykę klasyczną, zwłaszcza twórczość Haendla i dlatego od lat jest menadżerem orkiestry Il Complesso Barocco.

Fragment książki:

Wszyscy mieli śniadą cerę i ciemne oczy, wszyscy też nosili wełniane spodnie, swetry oraz ciemne marynarki. Część włożyła je na koszule. Podeszwy butów były grube i zdarte.

Steiner i jego kierowca przyjechali w mundurach, więc mężczyźni z obozowiska patrzyli na nich, choć od czasu do czasu posyłali zaciekawione spojrzenia Brunettiemu oraz inspektorowi Vianello. Głuchy odgłos z prawej strony sprawił, że komisarz się wzdrygnął. Spojrzał na chorążego i zauważył, że ten, odwracając się w stronę źródła hałasu, położył dłoń na kolbie swojego rewolweru.

Gdy podążył wzrokiem za spojrzeniem carabiniere, zobaczył dottoressę Pitteri. Stała z uśmieszkiem na ustach obok samochodu, z dłonią wciąż na klamce drzwi, które tak głośno zatrzasnęła.

— Nie chciałam pana wystraszyć, maresciallo — powiedziała, a jej uśmiech stał się zjadliwy. — Proszę mi wybaczyć.

Steiner przeniósł z powrotem wzrok na stojących przed nim mężczyzn. Jego ręka opadła do boku, lecz wcześniejsza odruchowa reakcja nie uszła ich uwagi. Dwaj z nich uśmiechnęli się nawet mimowolnie, choć nie do Steinera.

Dottoressa Pitteri odsunęła się od samochodu i podeszła do mężczyzn. Ci jednak niczym nie zdradzili się, że ją poznają, a tym bardziej, że cieszą się na jej widok. Przystanęła i powiedziała coś, czego Brunetti nie dosłyszał. Gdy żaden z mężczyzn nie zareagował, przemówiła nieco głośniej. Chociaż tym razem komisarz słyszał jej słowa, nie potrafił zrozumieć, co mówi. Stała na szeroko rozstawionych nogach i zauważył, jak grube ma łydki. Jej stopy wydawały się przytwierdzone do ziemi.

Kiedy obserwował tę scenę, jeden z mężczyzn, który stał na prawo od Pitteri, coś do niej powiedział. Odwróciła się doń i rzuciła kilka słów. Mężczyzna odpowiedział głośniej, na tyle głośno, by usłyszeli go policjanci:

Mów po włosku. Wtedy łatwiej cię zrozumieć.

Chociaż nie był najstarszy w tej grupie, mówił z władczą miną. I z wyraźnym akcentem, ale słyszeli, że język włoski nie sprawia mu żadnego kłopotu.

Komisarz miał wrażenie, że kobieta mocniej zaparła się nogami o rozkruszoną ziemię przed przyczepami. Jej ręce zwisały po bokach — torebkę zostawiła w samochodzie — i Brunetti spostrzegł, że zacisnęła dłonie w pięści. Usłyszał, jak mówi:

Chciałabym porozmawiać z Bogdanem Rocichem.

Twarz mężczyzny pozostała obojętna, lecz komisarz zauważył, że dwaj inni wymienili spojrzenia, a trzeci zerknął w bok na jej rozmówcę.

   Nie ma go tutaj — odparł mężczyzna.

   Jest jego samochód — powiedziała.

Popatrzył na spłowiałego od słońca niebieskiego mercedesa z dużym wgnieceniem w prawym błotniku.

   Nie ma go.

   Jest jego samochód — powtórzyła, jakby w ogóle się nie odezwał.

   Pojechał ze znajomym — pospieszył z wyjaśnieniem jeden z pozostałych mężczyzn i miał powiedzieć coś jeszcze, gdy przywódca grupy przerwał mu wściekłym spojrzeniem i zrobił dwa kroki w jej kierunku.

Pitteri zaimponowała Brunettiemu tym, że nie cofnęła się, nie wzdrygnęła: przeciwnie, jeszcze mocniej zaparła się o ziemię.

Mężczyzna stał teraz bliżej niż na wyciągnięcie ręki i chociaż nie był wysoki, wydawało się, że nad nią góruje.

   Czego od niego chcesz? — zapytał.

    Porozmawiać z nim — odparła spokojnie i rozprostowała palce zaciśnięte dotąd w pięści.

   Możesz porozmawiać ze mną. Jestem jego bratem.

    Signor Tanovic — powiedziała — nie jest pan jego bratem ani nawet kuzynem. — Głos miała spokojny, swobodny, jakby spotkali się w parku, żeby pogawędzić. — Przyjechałam porozmawiać z signorem Rocichem.

    Powiedziałem już, że go tu nie ma. — Twarz mężczyzny mogła być wykuta w kamieniu, tak obojętna pozostała podczas całej tej rozmowy.

    Może już wrócił — zasugerowała, proponując mu wyjście z sytuacji. — I nikt panu o tym nie powiedział.

Brunetti, z twarzą równie kamienną jak oblicze mężczyzny, przyglądał się, jak ten rozważa podsuniętą mu możliwość. Tanovic spojrzał na dottoressę Pitteri, po czym omiótł wzrokiem twarze stojących przed nim mężczyzn, dwóch w mundurach i dwóch w cywilu, w których wyraźnie wyczuwał policjantów.

Danis — rzekł, odwracając się do mężczyzny na lewym skrzydle szeregu. Brunetti zrozumiał z jego wypowiedzi tylko imię Bogdan.

Mężczyzna odszedł w milczeniu w stronę przyczepy ustawionej za niebieskim mercedesem. Jeden z pozostałych zapalił papierosa, a gdy człowiek, do którego Pitteri zwróciła się per „signor Tanovic”, nic nie powiedział, dwaj inni też zapalili. Nikt się nie odzywał.

Danis wszedł po schodkach przyczepy i uniósł rękę, lecz zanim zdążył zapukać, drzwi się otworzyły i stanął w nich mężczyzna, ubrany tak jak pozostali. Zamienił z Danisem kilka słów i obaj zeszli na dół. Drzwi pozostały otwarte i przebłysk czegoś jasnego za progiem sprawił, że komisarz nie spuszczał z przyczepy oczu. Tymczasem wszyscy inni przyglądali się, jak mężczyzna zbliża się do Tanovica i dottoressy.

Wewnątrz przyczepy panował mrok, ale Brunettiemu wydawało się, że dostrzegł przy drzwiach połowę ludzkiej postaci lub jej cień. Tak, dolna, jaśniejsza część tej postaci zakołysała się nieznacznie.

Zdawał sobie przy tym sprawę, że mężczyzna się do nich zbliżył, a potem zatrzymał nie przy dottoressie Pitteri, lecz przy mężczyźnie, który go wezwał i który teraz cofnął się o pół kroku. Komisarz słuchał, lecz mężczyźni rozmawiali ze sobą w języku zupełnie dla niego obcym. Spojrzał na moment w bok i zobaczył, że ich rozmowa przykuła uwagę wszystkich zebranych.

Zerknął z powrotem na przyczepę i w tym momencie na krawędzi drzwi ukazały się palce czyjejś dłoni, potem zaś tuż nad nią pojawiła się kobieca twarz. Nie widział jej wyraźnie, ale zobaczył dosyć, by zorientować się, że to staruszka, być może matka mężczyzny, który wyszedł z przyczepy, być może babcia Ariany.

Kobieta pochyliła się do przodu, próbując zobaczyć, co robi jej współlokator, i Brunetti znowu dostrzegł kołyszący się brzeg jej spódnicy.

Gdy wyglądało na to, że mężczyźni zakończyli rozmowę, dottoressa Pitteri powiedziała:

Dzień dobry, signor Rocich.

Brunetti podniósł wzrok na mężczyznę, który wyszedł z przyczepy.

Był niższy od pozostałych i bardziej krępy. Włosy miał równie gęste i czarne jak Steiner, tyle że dłuższe, proste, zaczesane do tyłu i posmarowane pomadą lub brylantyną. Jego ciemne oczy ginęły pod krzaczastymi czarnymi brwiami i nie sposób było ocenić, w jakim są kolorze. Rocich wyglądał na zamożniejszego od swych kompanów: jego broda była przystrzyżona, a buty czystsze, podobnie jak kołnierzyk koszuli, którą nosił pod swetrem.

Spojrzał na dottoressę Pitteri tak obojętnie, że trudno było powiedzieć, czy ją zna, czy w ogóle widział ją kiedykolwiek wcześniej.

   Czego chce? — zapytał w końcu.

   Chodzi o pańską córkę — odparła. — O Arianę.

   Co dziać się Ariana? — Mówiąc, nie odrywał od niej oczu.

   Niestety, muszę panu powiedzieć, signor Rocich, że pańska córka zginęła w wypadku.

Oczy mężczyzny powędrowały powoli w stronę przyczepy i gdy inni podążyli za jego spojrzeniem, kobieca postać cofnęła się, choć wciąż widać było cztery palce na krawędzi drzwi.

   Ona umrzeć? — zapytał. W reakcji na skinienie dottoressy dodał: — Jak? W ruch samochodowy?

   Nie. Utopiła się.

Jego mina wyraźnie świadczyła o tym, że nie zrozumiał słowa „utopiła”. Dottoressa Pitteri powtórzyła je nieco głośniej, po czym jeden z Romów coś mu wyjaśnił. Rocich spojrzał pod nogi, później na nią, a następnie na stojących za nim mężczyzn — najpierw z jednej, a potem z drugiej strony. Przez długi czas nikt nic nie mówił.

Chciałabym zawiadomić o tym pańską żonę — powiedziała w końcu Pitteri i ruszyła w kierunku przyczepy.

Ręka mężczyzny wystrzeliła niczym wąż. Chwycił dottoressę za ramię, zatrzymując ją na miejscu.

Ja nie chcieć — rzekł ściśniętym głosem, choć głośniej niż przedtem. — Ja powiedzieć — dodał i puścił jej rękę. Brunetti spostrzegł, że na rękawie kurtki pozostał odcisk jego dłoni. — Ona moja — oświadczył stanowczo, jakby chciał wykluczyć możliwość jakiejkolwiek dyskusji, i odwrócił się w stronę przyczepy. Żona czy córka? — zastanawiał się komisarz. Do której z nich bronił dostępu? Prawdopodobnie do obu, sądząc z tego, jak to zabrzmiało.

Rocich szedł dalej w kierunku przyczepy, potem jednak zawrócił, zatrzymał się przed dottoressą i powiedział agresywnym tonem:

    Skąd ja wiedzieć? Jak być pewny to Ariana?

Kobieta zwróciła się do Steinera:

    Myślę, że to pytanie do pana, maresciallo.

W chwili gdy to powiedziała, Brunetti dostrzegł spojrzenia wymienione przez stojących w szeregu mężczyzn. Zauważył, jak przenieśli wzrok na umundurowanego mężczyznę, do którego odezwała się Pitteri.

Komisarz wystąpił naprzód, wyciągając z kieszeni zdjęcia. Bez słowa wręczył je mężczyźnie. Ten otworzył kopertę i wyjąwszy z niej fotografie, spojrzał na wszystkie trzy, raz, a potem znowu. Wsunął je z powrotem do koperty i znowu ruszył w stronę przyczepy.

Dottoressa zbliżyła się do samochodu.

Myślę, że nasza praca tutaj dobiegła końca — powiedziała do policjantów. Nie racząc poczekać na ich zgodę lub sprzeciw, usiadła na tylnej kanapie i zatrzasnęła za sobą drzwi.

Przywódca Romów odwrócił się od nich w milczeniu i wszedł do swojej przyczepy. Pozostali się rozeszli.

No i? — rzekł komisarz, podchodząc do Steinera i ściszając głos, choć nikt nie mógł go już usłyszeć.

Zanim carabiniere zdążył odpowiedzieć, zza wciąż otwartych drzwi przyczepy Rocicha dobiegł piskliwy lament. Brunetti błyskawicznie spojrzał w tamtą stronę, po czym skierował wzrok ku kępie drzew na szczycie wzgórza za przyczepą. Głośny lament sprawił, że ptaki zerwały się do lotu i teraz krążyły całą chmarą nad kasztanami niczym drżąca ciemna aureola. Lament, wzmagający się i cichnący na przemian, nie ustawał nawet na chwilę. Spoglądając na gałęzie drzew, komisarz myślał o tym, jak Dante w siódmym kręgu ułamał gałązkę śliwy, by usłyszeć udręczony krzyk zamienionego w drzewo samobójcy, któremu przysporzył dodatkowych cierpień: „Nie maszli w tobie litości uczucia?”*.

W niemym porozumieniu mężczyźni odwrócili się w stronę samochodu. Steiner i kierowca zasiedli na fotelach z przodu, a Brunetti właśnie pochylał głowę, by usiąść z tyłu, gdy drzwi przyczepy otworzyły się z trzaskiem przypominającym wystrzał z pistoletu.

Kobieta, która wcześniej ukrywała się w środku, sfrunęła po schodkach przyczepy i zatrzymała się u ich stóp, jakby oślepiona nagłym światłem. W jednej ręce trzymała zmiętą kopertę, a w drugiej — delikatnie, jakby się bała je zniszczyć — trzy zdjęcia.

Brunetti widział kiedyś wykopane spod ziemi krety — wyglądały na równie zaskoczone blaskiem światła jak ona. Przez cały ten czas lamentowała. Nagle cisnęła kopertę na ziemię i osunęła się na kolana. Odrzuciła głowę do tyłu i zaczęła wyć, wolną dłonią rozdrapując sobie policzek. Komisarz, który znajdował się najbliżej, dostrzegł na nim krwawe ślady, jakby dźgała go czerwonymi kredkami.

Bez chwili namysłu podbiegł do niej i odciągnął jej rękę od twarzy. Kobieta zamachnęła się na niego drugą ręką, ale wtedy przypomniała sobie o fotografiach i znieruchomiała na chwilę, po czym splunęła nań raz i drugi, opryskując mu koszulę i spodnie.

— Wy zabić moje dziecko! — wrzasnęła. — Wy zabić moje dziecko. W wodzie, wy ją zabić. Moje dziecko.

Widząc jej wykrzywioną z wściekłości twarz, Brunetti zrozumiał, że ma do czynienia nie ze staruszką, lecz z młodą kobietą, którą postarzyło życie. Obydwa policzki zapadły się w miejscach brakujących zębów; dwa z pozostałych siekaczy były wyszczerbione. Włosy miała suche i wetknięte niedbale pod chustkę, a śniadą skórę — tłustą i szorstką.

Nagle u jego boku znalazła się dottoressa Pitteri; pochyliła się nad klęczącą kobietą i zaczęła raz po raz wypowiadać do niej kilka tych samych słów. Położyła dłoń na ręce Cyganki obok dłoni komisarza, po czym dała mu znak, żeby cofnął swoją.

Brunetti usłuchał i gdy tylko odsunął rękę, kobieta chyba trochę się uspokoiła. Przestała wrzeszczeć i pochyliła się, kładąc jedną dłoń na brzuchu, a drugą przyciskając zdjęcia bezpiecznie do boku. Wciąż wydawała z siebie jęki i mamrotała coś, czego nie mógł zrozumieć. Dottoressa Pitteri wyjęła z kieszeni kurtki chusteczkę i bez słowa przytknęła ją do policzka kobiety. Szlochy nie ustały, mamrotanie rów­nież. Odwróciła chusteczkę na drugą stronę i Brunetti ujrzał na niej smugi krwi.

Nagle czyjeś silne ręce chwyciły go za ramiona i odepchnęły na bok. Komisarz odwrócił się, przysiadając w pozycji obronnej, ale spostrzegł, że to ojciec dziewczynki. Wyprostował się i obserwował, jak Rocich podchodzi do kobiet, kładzie dłonie na ramionach dottoressy i właściwie podnosi ją z ziemi, po czym stawia metr dalej.

Potem schylił się nad lamentującą kobietą i coś do niej powiedział. Zignorowała go lub nie dosłyszała jego słów, bo nadal jęczała niczym zranione zwierzę. Rocich chwycił ją za ramię. Była taka chuda, że bez trudu podniósł ją z klęczek.

Nie dała po sobie poznać, że go widzi lub wie, co się z nią dzieje. Obrócił ją twarzą do przyczepy i pchnął mocno drugą ręką. Cyganka zatoczyła się do przodu i niemal tracąc równowagę, odruchowo rozpostarła ramiona, żeby się podeprzeć. Na oczach Brunettiego trzy fotografie opadły na ziemię. Rocich ruszył za kobietą, przy okazji, przypadkiem lub nie, wdeptując jedno zdjęcie w błoto. Pozostałe dwa leżały wierzchem do ziemi.

Obserwowali, jak kobieta, potykając się, wchodzi po schodkach do przyczepy. Mężczyzna wszedł za nią i zatrzasnął drzwi. I znowu na ten dźwięk ptaki poderwały się z gałęzi i fruwały teraz bezładnie, wypełniając powietrze piskiem jeszcze bardziej przenikliwym od krzyków Cyganki.

Brunetti pochylił się i podniósł zdjęcia. To, na które nadepnął Rocich, zgniecione pod ciężarem stopy, która wcisnęła błoto we wszystkie zagięcia, było nie do odratowania. Wsunął je do kieszeni marynarki. Podszedł do przyczepy i położył dwa ocalałe na górnym schodku, po czym wrócił do samochodu.

Do Wenecji jechali w milczeniu.

* Fragment Boskiej Komedii w przekładzie Antoniego Roberta Stanisławskiego.


Komentarze
Polityka Prywatności