Lecz zabije rzeka białego człowieka

W 1987 redakcja „L’Humanité” wysłała Patricka Bessona na Kongres Pisarzy przeciw Apartheidowi w Brazzaville, stolicy Konga. Zapewne ta właśnie podróż zainspirowała go do napisania powieści Lecz zabije rzeka białego człowieka, wydanej we Francji w roku 2009. Ten niezwykły, wielowątkowy dokument-fiction, przeradzający się w rodzaj fascynującej kroniki, rozgrywa się w oparach mrocznej magii i tajemnicy, na pograniczu cywilizacji europejskiej i odwiecznych kultur Czarnego Lądu.

Na pokładzie samolotu Paryż–Brazzaville Christophe, specjalista zatrudniony w wielkiej kompanii naftowej, w jednej z pasażerek rozpoznaje Blandine de Kergalec – emerytowanego oficera francuskich służb specjalnych. Pasjonujący się szpiegostwem Christophe śledzi jej poczynania w kongijskiej stolicy. Spotkanie Blandine z wysłannikiem z Rwandy zapoczątkowuje dramatyczny splot wydarzeń. W kolejnych rozdziałach śledzimy je z perspektywy różnych postaci. Zmienność punktu widzenia wprowadza atmosferę niepewności i niepokoju. Zarysowane w książce dzieje Afryki subsaharyjskiej – od czasów kolonialnych aż po masakry w Rwandzie – pozwalają lepiej zrozumieć szpiegowsko-rozrachunkowe działania bohaterów.

Nota o autorze:

Patrick Besson, dziennikarz, pisarz i publicysta francuski, urodził się w 1956 roku w rodzinie o korzeniach rosyjsko-żydowsko-chorwackich. Pierwszą powieść, Les Petits Maux d'amour, napisał mając 17 lat. Długoletni redaktor działu literatury w „Le Figaro”, współpracował m.in. z magazynem „VSD”, tygodnikiem „Le Point” i pismem satyrycznym „L’Idiot international”. Wydał kilkadziesiąt książek – głównie powieści, ale też zbiorów reportaży i wywiadów. Lubi prowokować kontrowersyjnymi poglądami politycznymi; bywał nazywany „urodzonym komunistą”. W książce Contre les calomniateurs de la Serbie poparł stanowisko Serbii w czasie wojny bałkańskiej, co spotkało się z ostrą polemiką ze strony środowiska dziennikarzy, pisarzy, artystów. Krytykowali go m.in. Michel Polac, Romain Goupil i Didier Daeninckx. Temu ostatniemu odpowiedział w powieściowym pamflecie Didier dénonce. Patrick Besson jest laureatem prestiżowych nagród: Akademii Francuskiej (za powieść Dara, 1985) i Renaudota (za powieść Les Barban, 1995); od roku 2000 zasiada w jury tej ostatniej nagrody. W roku 2009 ukazała się w Polsce jego powieść Moja bratowa Annabel (2007).

Fragment książki:

Być Tutsi: moje marzenie z dzieciństwa. By z jakimś Tutsim: moje urojenie nastolatki. Tutsi przewyższali nas wzrostem, a ojciec nam mówił - mojemu bratu Charles'owi, który zginął pięć dni temu w wypadku samochodowym w Ouenzé, mojemu drugiemu bratu Jean-Pierre'owi, uprowadzonemu tej nocy w obozie w Kintélé wraz z moim bratankiem Innocentem, i mnie, Angèle Rwabango - że nie warto żyć, jeśli się wciąż nie pniemy w górę. Bardziej ponętne niż nasze maczety wydawały mi się krowy Tutsich. Niczego nie rozcinały, tylko patrzyły na nas swymi podłużnymi oczami sułtańskich oblubienic. Rwanda: jedyny kraj frankofoński, gdzie „stare krówsko” nie jest obelgą, nawet dla kobiet. Zwłaszcza dla nich. Czuły sposób zwracania się to nie „kochanie”, lecz „moja jałóweczko”. Albo „moja ukochana jałóweczko”. Tutsyjscy pasterze, jak opowiadał czarownik z Gisenyi, nie tylko kopulują ze swymi ulubionymi krowami, lecz zapładniają je, stąd ludzki wygląd niektórych zwierząt prowadzanych przez nich z wyzywającym wdziękiem, tak że ma się jednakową ochotę ich ucałować albo zamordować. A może samych pasterzy urodziła krowa, która po nocach zadawała się wbrew naturze z jakimś Tutsim. Wyjaśniałoby to, dlaczego z taką wściekłością kroili ich na plasterki jak pieczeń wiosną 1994 roku moi bracia wraz z setkami tysięcy innych Hutu. Gdyby nie było aż tylu krów do zjedzenia w tak krótkim czasie, niewątpliwie wielu Tutsich skończyłoby na rożnie. Najmłodsi, kobiety, niemowlęta. Hutu jest rozdrażniony, bo od siedmiuset lat wędruje w górę i w dół po tysiącu wzgórz Rwandy, których w istocie jest dziesięć tysięcy, ale „kraj dziesięciu tysięcy wzgórz” to była zbyt długa nazwa do wymawiania dla niecierpliwych Europejczyków, obserwowanych z daleka przez rozbawionego Tutsiego, pokonującego szczyty na swoich długich niezmordowanych nogach, w oczekiwaniu na dzień, gdy pochylony nad ziemią Hutu zapłaci mu podatek, za który on kupi sobie następne krowy-kochanki. Tutsi ukrywa się przy jedzeniu, bo nie chce, by widziano go z otwartymi ustami - można by pomyśleć, że jest ludzki i przyjdzie mu do głowy coś powiedzieć do tego zwierzaka Hutu. Hutyjskie dziewczęta lubią Tutsich, ponieważ są oni równie męscy jak one, lecz zarazem dziewczęcy. Szczupli jak te anorektyczki, modelki, oglądane na kanale Fashion przez wszystkie małe, średnie i wielkie afrykańskie burżujki, mieszkające w domach wyposażonych w antenę satelitarną. Odznaczają się słodkim i wyrafinowanym okrucieństwem ślicznych flam, kierujących się tylko własnym interesem, bo ich uczucia są przesłonięte tymi, którymi są obdarzane. Czy panienki lekkiego prowadzenia nazywano flamami, zanim ukazała się powieść Zoli* (1880), zakazana w Rwandzie przez belgijski kler? Ulubieńcy Niemców, a potem Flamando-Niemców, Tutsi zachowujący się wyjątkowo lojalnie wobec białego okupanta bardzo ciężko przeżywali fakt, że europejscy demokraci traktują ich jak czarne owce. Ich ostatni król, Kigeri V, został aresztowany i wydalony z Rwandy we wrześniu 1961 roku. Następnego roku (1 lipca 1962), ogłoszono niepodległość Rwandy, co oznaczało emancypację Hutu. Ci z niewolników przeistoczyli się w wybrańców, Hutu bowiem z dawien dawna stanowili w kraju większość. Burmistrzowie, posłowie, ministrowie, prezydenci: zaczęło się wygodne życie uprzywilejowanych, trwające trzydzieści trzy lata (1961-1994). Tutsi odbywali karę zarówno w kraju, jak i poza jego granicami. Dumę schowali do kieszeni, co tylko ją spotęgowało. W 94 dali się masakrować, nie roniąc ani jednej łzy, nie wydając ani jednego krzyku, nawet dzieci, jakby nie widzieli, nie słyszeli, nie wyczuwali swoich morderców. U progu śmierci nadal ignorowali Hutu - zwyczaj odziedziczony po przodkach. Prowadząc wciąż politykę pojednania: w tym też wyrażała się ich pogarda. Tak jakby Hutu nie byli zdolni do zabijania Tutsich i jakby można było puścić ich wolno w rwandyjskich miasteczkach i wioskach, uwięziwszy ich przedtem z równie dziwacznych co niezrozumiałych powodów. Tutsi sprawujący władzę w Kigali wzięli sobie izraelskich doradców, aby ci nauczyli ich techniki zachowywania pamięci, ale szybko się z nimi pokłócą, nie będą bowiem za nic chcieli odgrzewać wspomnień o czasach, gdy byli poniewierani, bici, zabijani przez podrzędną grupę etniczną. Hutu musiał dowieść Tutsiemu swego rzeczywistego istnienia, knując ludobójstwo, które ten w końcu uzna za niebyłe, aby wymazać z Historii epokę, gdy na swoich wzgórzach nie miał pozycji dominującej.

Urodziłam się 13 czerwca 1943 roku w Gisenyi. Między górą Muhungwe (2 920 metrów n.p.m.) i jeziorem Kiwu. Jaką dziewczynką byłam? Brzydką i inteligentną. Żaden chłopiec nie prosił mnie, bym się z nim pobawiła na jego parceli, więc pozdawałam egzaminy, w przeciwieństwie do większości nielicznych hutyjskich dziewcząt uczęszczających do szkoły. Najlepszy stopień z religii. Ze względu na mój niezbyt pociągający wygląd Ojcowie Biali zaproponowali mi, bym wstąpiła do zakonu. Wolałam studiować medycynę. Powetowali sobie z moim bratem Jean-Pierre'em, urodzonym osiem lat po mnie, ale nie przez tę samą matkę, bo moja tymczasem umarła. Mój ojciec pracował jako kelner w luksusowych hotelach dla białych na brzegu jeziora. Pięciokilometrowa plaża przyciągała okolicznych kolonistów, kooperantów i wojskowych. Z Rwandy, a także z Konga Belgijskiego, Burundi, Ugandy. Pili jak dziurawe beczki, i tak samo dziurawe były ich serca. Przybyli do Afryki, by poczuć się bardziej Europejczykami. I zalewać się w trupa, znajdując sobie doskonałą wymówkę -walkę z malarią, dawniej zwaną zimnicą. Było wśród nich wielu Anglików, tych dryblasów, sztywnych, jakby połknęli kij, którym grzmocili swojego boya, kiedy five o'clock tea była zbyt mocno lub zbyt słabo zaparzona. Pewien Amerykanin, właściciel plantacji złocienia, zaprzyjaźnił się z tatą, a potem z całą naszą rodziną. Piętnował półniewolnictwo, w jakim od paru wieków kazali nam żyć Tutsi, wówczas najwięksi sprzymierzeńcy, a właściwie wspólnicy, naszych belgijskich panów. Był wzburzony widokiem tutsyjskich kobiet noszonych w lektykach zwanych tipoys przez hutyjską służbę. Pomimo tych ciepłych uczuć, jakimi darzył nasze udręczone plemię, zgwałcił mojego brata Jean-Pierre'a, i z pewnością tak samo postępował z chłopcami i dziewczynkami, których tradycyjnie wyznacza się do zbioru złocienia. Jest to praca delikatna, wymagająca zwinnych rączek. Dzieci zrywają sam kwiat, sta­rając się nie uszkodzić łodygi. Mają przymocowane wokół talii koszyczki. Napełniwszy je, przesypują zawartość do większych koszy. Jean-Pierre miał wtedy siedem lat. Amerykanin, w ramach przeprosin, zobowiązał się do opłacenia jego studiów. Mój ojciec się targował: bazungu - w Brazza na białego mówi się mundele - został zmuszony do opłacenia również moich, i to w pierwszej kolejności, ponieważ byłam starsza. Oczywiście, nie dobrał mu się do skóry kolonialny wymiar sprawiedliwości, do którego świetnie pasuje przymiotnik, za to znacznie gorzej rzeczownik.

Jezioro Kiwu to morze śródlądowe, umieszczone niczym srebrna taca wśród drzew Konga Belgijskiego, dzisiejszej DRK, i Rwandy. Ma sto kilometrów długości i leży na wysokości tysiąca czterystu metrów. Można się w nim kąpać, bo nie ma tam krokodyli ani hipopotamów. Lśniące i spokojne, budzi we mnie najwięcej wspomnień z dzieciństwa i lat dorastania. Widzę znów oczyma wyobraźni kąpiącego się w nim mojego młodszego brata Jean-Pierre'a, przed gwałtem i po nim. A także jeszcze młodszego brata, Charles'a, dokazującego u moich stóp, jego czarną główkę usianą kropelkami wody. Mimo że tacy mali, byli moimi dwiema największymi miłościami; niezdolnymi uznać mnie za brzydką. Nauczą się tego później, kiedy nie będę mogła znaleźć sobie męża. W końcu jednak znalazłam. Białego. W 2003 roku. Na sześćdziesiąte urodziny. Poznaliśmy się na wydziale medycyny w Brukseli w 1962 roku. Rwanda właśnie uzyskała niezależność, i ja też. W owym czasie Philippe uważał jak wszyscy, że jestem brzydka. On sam też nie był Apollem. Teraz jest jeszcze brzydszy ode mnie. Czujemy się szczęśliwi, zasypiając i budząc się razem. Nocą często trzymamy się za ręce. Kiedy dowiedzieliśmy się o śmierci Charles'a, Philippe koniecznie chciał towarzyszyć mi na pogrzebie. Podczas ceremonii na cmentarzu w Itatolo jakaś młoda Kongijka podeszła do mnie i zapytała, kim jest nieboszczyk. Półprzytomna z bólu i zaskoczona pytaniem, nie miałam na tyle przytomności umysłu, by ją obrugać za bezczelność, i powiedziałam: „Charles'a Rwabanga, z Gisenyi, w Rwandzie”. Ledwo mi podziękowawszy, dziewczyna pobiegła zakomunikować to wysokiemu białemu, trzymającemu za rękę dwoje czarnych dzieci. Na pewno bękarty, które mu urodziła Kongijka. Teraz się zastanawiam, czy te dwie dziwne postaci nie mają czegoś wspólnego z porwaniem następnej nocy Jean-Pierre'a i Innocenta.

Dwaj bracia przez całe życie pozostają dziećmi jeden dla drugiego. Dlatego, że znali się i żyli razem w wieku, gdy wszystko zapada głęboko w duszę. Nie jestem psychiatrą, ale wkrótce po ludobójstwie w 94 roku czytałam Freuda. Psycholodzy, psychoanalitycy i psychiatrzy niewiele się zajmowali tym wydarzeniem, dotyczącym ich przecież w najwyższym stopniu. Na próżno szukano wytłumaczenia, chociaż znajduje się ono w podświadomości, która, twierdzą, podobnie jak nasi czarownicy, nie ma dla nich tajemnic. W Itatolo chłopczyk przebrany za księdza prowadził innego chłopczyka ucharakteryzowanego na nieboszczyka. Odnosiło się wrażenie, że przerwą swą makabryczną zabawę, gdy zapadnie zmrok, i że wtedy powinni wrócić na rodzinną parcelę i zjeść wieczorny maniok. Tutsi nie lubią manioku, a Hutu owszem. Rodziny grzebią nas w ziemi, toteż ludzie marzący o nieśmiertelności, tacy jak artyści, wieją przed nimi gdzie pieprz rośnie. Ich trup jest wyeksponowany w ich dziele, które niebawem zacznie się rozkładać.

Jezioro Kiwu jest cztery razy większe od Genewskiego, ale dziesięć razy mniejsze od Tanganiki i dwadzieścia razy mniejsze od Wiktorii. Leży w Wielkim Rowie Afrykańskim. Urodziłam się w tym rowie, ciągnącym się na długości paru tysięcy kilometrów. Po zwycięstwie pod Bunyalungo, w 1865 roku, król Kigeri Rwabugiri zaanektował wyspę Ijwi, która w 1885 roku przeszła pod władzę Belgii. I pozostała przy Kongu po ogłoszeniu niepodległości Cza Cza, jak w słynnej piosence, która tak naprawdę nosi tytuł Niepodległość Cza Cza Cza. Jej autor, Joseph Kabasele, znany był pod przezwiskiem Wielki Kalle. To słowo „niepodległość” rozbrzmiewało dziesięć, sto razy dziennie w moich uszach nastolatki, tak że w końcu odniosłam je do siebie. Musiałam być, jak Kongo i Rwanda, niezależna.

Lud się boi, kiedy umiera monarcha, nawet jeśli był on niedobry. Mówi sobie, że następny będzie gorszy. Raz ujrzałam Rudahigwę Mutarę III, w 1956 roku, w Nianzie, gdy wyświetlano na świeżym powietrzu - w Rwandzie nigdy nie było sali kinowej - Kopalnie króla Salomona (Compton Bennett i Andrew Marton, 1950). Zawieźli mnie tam, razem z innymi grzecznymi i wyróżniającymi się dziewczynkami, wśród których byłam jedyną Hutu, Ojcowie Biali z Gisenyi. Pojechaliśmy furgonetką Renault, ofiarowaną misji przez pewną zamożną burżujkę, belgijską katoliczkę. Film pokazuje koniec panowania Mibambwego IV i początek rządów Musingiego Yuhiego V. Widać tam Tutsich z 1895 roku takich, jakimi byli w 1956: ubranych w suknie i noszących peruki. W ten sposób na ekranie, który na szerokim gościńcu ustawił technik z Metro-Goldwyn-Mayer, zatrudniony przez amerykański konsulat, zaprezentował się Rudahigwa. Królowa Rosalie nosiła powiewny różowy strój. Jedno i drugie miało ponad dwa metry wzrostu. W Kopalniach króla Salomona trudno odróżnić tutsyjskich mężczyzn od kobiet: wszycy tak samo ubrani, tak samo uczesani, tak samo zbudowani. Scena z filmu Ben-netta i Martona, która najbardziej utkwiła mi w pamięci, trwa zaledwie kilka sekund: tutsyjski dostojnik pali fajkę, a potem oddaje ją hutyjskiemu służącemu, który trzyma ją w obu dło­niach, dopóki Tutsi nie zechce ponownie się nią zaciągnąć i nie da Hutu znaku, by mu ją zwrócił. Punktem kulminacyjnym obrazu jest jednak taniec intore - intore: „wybraniec” w kinyarwanda - który przed kolonizacją był tańcem wojowników, a później, po kolonizacji, stał się namiastką tańca wojowników. Wśród oficjalnych gości rozpoznałam Rosamond Halsey Carr, amerykańską filantropkę z Mugongo. Opisuje ona tę scenę w swojej książce Land of a Thousand Hills. My Life in Rwanda. „Po jednej stronie ustawiono fotele dla gości. Po drugiej tłum Rwandyjczyków siedział, czekając z napiętą uwagą, aż zacznie się film”. Ja zaś siedziałam w tłumie Rwandyjczyków. Czekając aż zacznie się, a także skończy film o naszym upokorzeniu, naszym poddaństwie. Powstanie z 1959 roku, nadzwyczaj pomyślne, położy kres siedemsetletniej dominacji tutsyjskiej. Przez trzydzieści pięć następnych lat Hutu będą mogli chodzić do szkoły, zostawać lekarzami, ministrami, kapłanami. Tymczasem przy naszych granicach Tutsi, wściekli, zwierali szeregi, czego jeszcze nie nagłaśniały media. Organizowali nocne wypady, stąd ich przydomek iyenzi: karaluchy, choć oni sami nazywali siebie incotanyi: niezwyciężeni, na terytorium rwandyjskim. Akcje terrorystyczne. Pasterze stali się moskitami kłującymi bez wytchnienia tłustą hutyjską krowę, która nie chciała już chodzić na ich pasku.

* Chodzi o powieść Emila Zoli Nana. W tytule - zdrobnienie imienia Anna, obecnie nana oznacza dziewczynę, kobietę, kochankę, ale i pro­stytutkę.


Komentarze
Polityka Prywatności