To taki horror, nie horror. Trochę straszny, trochę śmieszny, wartki i dobrze zagrany. Wielbiciele klasyki będą zadowoleni. To oczywiście żadna rewolucja w świecie filmu, ale ponad półtorej godziny dobrej, solidnej rozrywki. Można ten film polubić, tak sa
Poznajcie Jerrego. Jest zabójczo przystojnym, szarmanckim mężczyzną, mieszkańcem przedmieść w Las Vegas. Pracuje w nocy, nie uprzykrza się sąsiadom. Jerry jest niemalże idealny. Niemalże, bo w zasadzie ma jeden mały sekret. Jest wampirem. Daleko mu do dobrotliwego Edwarda Cullena. Jerry morduje i to morduje bez umiaru. O jego prawdziwej naturze dowiaduje się sąsiad, nastoletni Charley Brewster. Postanawia ukatrupić Jerrego, tym bardziej, że jego własna matka widzi w nim obiekt romantycznych uniesień. Tylko czy do zabicia krwiopijcy wystarczą chwyty znane z Internetu i filmów?
Film Gillespiego to adaptacja klasyka horroru z 1985 roku, z unowocześnionymi dialogami i trochę lepszymi żartami. To taka trochę komedia a trochę horror, nie za bardzo krwawy, na tyle jednak sugestywny, że można się naprawdę przestraszyć. Od czasów zniewieściałego (przepraszam fanów) Edwarda Cullena, wampiry nie mają już okazji pokazać swojej prawdziwej i pierwotnej natury drapieżnika, dlatego z przyjemnością przyjmuję fakt nakręcenia takiego filmu. Plus dla Gillespiego, że postanowił nie nadużywać komputerowych efektów specjalnych, składając tym samym hołd klasyce lat 80tych, gdzie filmowcy mieli do dyspozycji jedynie własną wyobraźnię, dobrych scenografów i rekwizyty. I to widać także tutaj. Jeszcze większy plus dla Colina Farrella, który doskonale odnalazł się w roli Jerrego. Jest zabawny, szarmancki, a jednocześnie przerażający kiedy trzeba. Farrell jakoś nie był sobie w stanie do tej pory zaskarbić mojego serca. A tutaj proszę. Oddaję hołd jego talentowi, taki sam jaki składam kolejny raz przed Toni Collette, aktorce stale niedocenianej w stopniu równym jej aktorskim możliwościom. Wielkie brawa także dla Antona Yelchina, który chyba na dobre zakorzenił się już w Hollywood. Może nie jest równie rozkoszny jak w Star Treku, ale na pewno zapada w pamięć.
Tak samo zresztą jak w pamięć zapadnie sam film, przyjemnie realistyczny w natłoku komputerowo wygenerowanych pseudo filmowych opowieści. Gdyby nie ten obrzydliwy, przeżywający swoje pięć minut efekt 3D, można by pomyśleć, że oglądamy film z tych rozkosznych czasów, kiedy krew była wylewana na aktora z wiadra, napięcie osiągało się rekwizytami i za pomocą złowrogiej ciemności. Jakoś wtedy nie było takich komputerów, a i tak siedzieliśmy ściskając ze strachu poręcze kinowego fotela…