Piękne widowisko, wspaniałe kino i ta prawdziwa miłość, której historia towarzyszy nam już prawie dwóch stuleci. To taki piękny filmowy obraz, którego składniki tworzą fenomenalni aktorzy, wspaniała scenografia i perfekcyjne zdjęcia. Piękny film, piękna historia i estetyczne, choć może nie niezapomniane przeżycie.
Ale przyznać trzeba, że pewnie bardziej dla kobiet niż dla mężczyzn, bo to przecież dla nich są przede wszystkim opowieści o miłości. A tę znamy dobrze, bo przecież historia Jane Eyre towarzyszy nam już niemalże od dwóch stuleci. Osierocona jako dziecko, oddana na wychowanie niechętnej jej ciotki, Jane trafia w końcu do restrykcyjnej szkoły dla guwernantek. Po jej ukończeniu dostaję pracę jako nauczycielka małej Adele, wychowanki pana Rochestera. Zamieszkuje w ogromnej posiadłości i rozpoczyna codzienne życie, a między nią a Rochesterem zaczyna rodzić się nieśmiałe uczucie. W czasach w których przyszło im żyć, takie uczucie nie będzie jednak miało łatwej drogi do realizacji. Konwenanse, restrykcyjne wychowanie i potrzeba zachowania własnych wartości – to wszystko staje na drodze do spełnienia. Ale czy skazane jest na upadek?
To dwie godziny solidnie zrobionego kina, niemalże prawdziwie przenoszącego nas w epokę wiktoriańską. Świetnie się to ogląda, chociaż to niełatwe, wymagające nieustającej uwagi widowisko. Nie szkodzi, i tak ciężko jest oderwać oczy od ekranu. A przecież moda na kino kostiumowa trwa nieprzerwanie od kilku dobrych lat, z różnym, lepszym lub gorszym skutkiem. Sama Jane Eyre ekranizowana była już kilkukrotnie, tym bardziej ciężkim wyzwaniem jest zrobić nową ekranizację, która wyróżniłaby się na tle innych. Ale ta najnowsza wersja Jane Eyre może zapaść w pamięć i porwać widza. Wszystkimi, dużymi i małymi szczegółami.
Film Cary'ego Fukunaga dość wiernie trzyma się literackiego pierwowzoru, słusznie zakładając, że wielbiciele książki mogliby nie wybaczyć mu większych odstępstw. W każdych, najmniejszych nawet elementach widać fascynację reżysera epoką Jane i jego szacunek do kina kostiumowego. To nie jest nowa historia Jane Eyre, to historia znana już od dawna, jednak w nowym opakowaniu, na które patrzy się z fascynacją, ciekawością i niejednokrotnym wzruszeniem. Ogromna w tym rola doskonałych aktorów, przepięknych zdjęć i scenografii, która dopełnia klimatu niepowtarzalnego filmowego widowiska. Fenomenalna jest Mia Wasikowska – już dawno zauważona, ale tutaj eksponująca cały swój talent i możliwości. Ta twarz, ta mimika, te możliwości! To film ten aktorki, po której jest długo, długo nic a potem dopiero mamy całą resztę aktorów. Nie znaczy to jednak, że złych, po prostu mających mniejsze możliwości się wykazać. Wspaniały jest Michael Fassbender, idealny w roli Rochestera, męski, szalenie przystojny i, cóż, fizycznie doskonały. Wbrew zasłyszanym zarzutom, Fassenbender i Wasikowska dobrze wypadają razem na ekranie. Może nie ma eksplozji chemii, jest za to subtelność uczucia, wzajemna fascynacja i filmowa magia. Doskonała, jak zawsze jest Judie Dench, której pojawienie się na ekranie jest zawsze wydarzeniem i Jamie Bell, który już dawno nie jest tylko, utalentowanym małym chłopcem z „Billego Elliota” ale dorosłym, w pełni dojrzałym aktorsko mężczyzną. `
Nawet doskonali aktorzy nie daliby jednak rady stworzyć klimatu tej opowieści, gdyby nie przepiękne zdjęcia, autorstwa Adriano Goldmana i zapierająca dech w piersiach scenografia. Te przepiękne, magiczne ale bardzo surowe plenery sprawiają, że historia miłości Jane i Rochestera nabiera nowego wymiaru. To nie film, a widowisko, filmowy obraz. To świadectwo kobiety, która ponad wszystko stawiała siebie samą, własną godność, własne wartości i w ich imię, była gotowa odrzucić nawet prawdziwą miłość. Lubię ten feministyczny aspekt powieści na równi z tym uczuciowym. Film Fukunagi zachowuje je oba. I dlatego życzę mu jak najlepiej. Piękny film.