Jodi Picoult - Tam gdzie ty

Zoe Baxter przez dziesięć lat starała się o dziecko i po wielu zawirowaniach wygląda na to, że jej marzenie w końcu się spełni – jest w siódmym miesiącu ciąży. Ale nieszczęśliwy splot okoliczności prowadzi do koszmaru: traci dziecko, które zdążyła już pokochać, i rozpada się jej małżeństwo z Maxem. Zoe poświęca się pracy: jest muzykoterapeutą i pomaga pacjentom na oddziale oparzeń w szpitalu, a także chorym na Alzheimera i umierającym w hospicjum. Gdy Vanessa, szkolny pedagog, prosi ją o pomoc zbuntowanej nastolatce, ich znajomość przeradza się w przyjaźń, a następnie – ku zdumieniu Zoe – w miłość. I gdy Zoe zaczyna myśleć o ponownym założeniu rodziny, przypomina sobie o zarodkach zamrożonych w klinice in vitro.

Tymczasem Max szuka pociechy w kieliszku – by wreszcie znaleźć ją w kościele ewangelickim, którego charyzmatyczny pastor, Clive Lincoln, jest zagorzałym wrogiem homoseksualistów, stanowiących „zagrożenie” dla amerykańskich wartości rodzinnych. Jego misja zyskuje dla Maxa wymiar osobisty, kiedy Zoe i jej partnerka proszą go o zgodę na wychowanie jego nienarodzonego dziecka.

„Tam gdzie ty” porusza kwestię homoseksualizmu we współczesnym świecie oraz tego, jak medycyna reprodukcyjna wyprzedziła system prawny. Czy zarodki to ludzie czy własność? Przed jakim wyzwaniem stają pary homoseksualne w obliczu małżeństwa i adopcji? Co dzieje się wówczas gdy religia i orientacja seksualna – dwie kwestie rzekomo bez związku z prawem – wchodzą na salę sądową? I co najważniejsze: czym jest „tradycyjna rodzina” w dzisiejszym świecie? 3.jpg

Fragment:

ZOE

(…)

Kiedy rodzę dziecko, myślę, że któregoś dnia nie będę o tym pamiętać. Zapomnę, jak doktor Gelman mówi o mięśniakach macicy, które chciała usunąć przed zapłodnieniem – na co nie wyraziłam zgody, bo mi się spieszyło zajść w ciążę – włókniakach, które bardzo urosły. Zapomnę, jak mówi, że łożysko oddzieliło się od ścianki macicy. Nie poczuję, jak sprawdza mi szyjkę i mówi cicho, że mam rozwarcie na sześć centymetrów. Nie zauważę, że Max podłącza mój iPod i salę wypełniają dźwięki Beethovena, a pielęgniarki suną w zwolnionym tempie, milczące i nieswoje.

Nie będę pamiętać, jak odchodzą mi wody, ani krwi, którą nasiąka prześcieradło. I smutnych oczu anestezjologa, który mówi, że bardzo mu przykro, i przewraca mnie na bok, żeby podać epidural.

Zapomnę o utracie czucia w nogach i myśli, że to początek. Oraz pragnieniu, aby przestać odczuwać cokolwiek.

Zapomnę, jak po serii skurczów otworzę oczy i napotkam wzrok Maxa o twarzy wykrzywionej płaczem, jak moja.

Zapomnę, jak proszę Maxa o wyłączenie Beethovena. I jak wyciągam rękę, przewracam iPoda i zrzucam go na podłogę, gdzie rozbija się na kawałki.

Zapomnę ciszę, jaka potem zapadła.

Ktoś inny powie mi, że dziecko wyśliznęło się ze mnie jak ryba, a doktor Gelman powiedziała, że to chłopiec.

Ale jak to, pomyślę, choć nie będę później o tym pamiętać. Bertha miała być dziewczynką. I przemknie mi przez myśl, czy to aby jedyna pomyłka lekarki, czy może było ich więcej.

Zapomnę, jak pielęgniarki owiną go kocykiem i włożą mu na główkę maleńką czapkę z włóczki.

Zapomnę, jak go trzymam, jego główkę wielkości śliwki. Rysy oplecione żyłkami. Śliczny nosek, wydęte usteczka, gładką skórę i brwi, które nie zdążyły się zarysować. Pierś, kruchą jak u ptaka i nieruchomą. To, że prawie mieścił się w dłoni i ważył tyle co piórko.

Zapomnę, że aż do tamtej chwili nie wierzyłam, że to prawda.

We śnie cofam się o miesiąc. Minęła północ, leżymy z Maxem w łóżku. Nie śpisz?, pytam.

Nie. Rozmyślam.

O czym?

Potrząsa głową. O niczym.

Martwisz się, mówię.

Nie, odpowiada. Myślałem o oliwie z oliwek.

Oliwie z oliwek?

No. Z czego się ją robi?

Czy to podchwytliwe pytanie?, pytam. Z oliwek.

A olej kukurydziany? Z czego się go robi?

Z kukurydzy?

No dobra, odpowiada Max. A oliwkę dziecięcą?

Przez chwilę oboje milczymy. Potem wybuchamy śmiechem. Śmiejemy się tak, że łzy napływają mi do oczu. W ciemności sięgam po rękę Maxa, ale nie trafiam.

Kiedy się budzę, rolety w sali są zaciągnięte, ale drzwi otwarte na oścież. W pierwszej chwili nie wiem, gdzie się znajduję. Z korytarza dobiega hałas i widzę rodzinę – dziadków, dzieci, nastolatków – dryfujących na falach swojego śmiechu. Niosą kolorowe balony.

Zaczynam płakać.

Max siada obok mnie na łóżku. Niezdarnie otacza mnie ramieniem. Odgrywanie siostry miłosierdzia nie jest jego najmocniejszą stroną. Kiedyś w Boże Narodzenie rozchorowaliśmy się na grypę. W przerwach między napadami torsji przynosiłam mu z łazienki zimne kompresy.

– Zo – mruczy. – Jak się czujesz?

– A jak ci się zdaje? – Pluję jadem. Gniew aż we mnie kipi. Wypełnia przestrzeń zarezerwowaną dotąd dla dziecka. – Chcę go zobaczyć…

Max nieruchomieje.

– Ja, uhm…

– Zawołaj pielęgniarkę. – Głos dobiega z kąta, w którym siedzi mama. Oczy ma czerwone i podpuchnięte. – Słyszałeś, co powiedziała.

Max kiwa głową, wstaje i wychodzi z sali. Mama bierze mnie w ramiona.

– To niesprawiedliwe – wykrztuszam.

– Wiem, Zo. – Gładzi mnie po włosach, a ja przywieram do niej jak wówczas, kiedy miałam cztery lata i wyśmiewano mnie za piegi, albo piętnaście, gdy po raz pierwszy złamano mi serce. Dociera do mnie, że nigdy nie przytulę tak swojego dziecka, i płaczę jeszcze bardziej.

Pielęgniarka wchodzi do sali, za nią Max.

– Zobacz. – Podaje mi zdjęcie naszego synka. Wygląda, jakby spał. Ręce ma zwinięte w piąstki po obu stronach twarzy, dołeczek w brodzie.

Pod zdjęciem widnieją odciski dłoni i stopy, tak małe, że aż nierzeczywiste.

– Pani Baxter – mówi cicho pielęgniarka. – Przykro mi z powodu pani straty.

– Dlaczego pani szepcze? – pytam. – Dlaczego wszyscy szepczecie? I gdzie, do cholery, jest moje dziecko?

Jak na zawołanie wchodzi druga pielęgniarka, z moim synkiem na rękach. Jest ubrany, tonie w zbyt obszernych śpioszkach. Wyciągam ręce.

Przez jeden dzień pracowałam na oddziale intensywnej terapii noworodków. Grałam na gitarze wcześniakom i śpiewałam im – noworodki poddane muzykoterapii wykazują lepsze dotlenienie i przyspieszoną akcję serca, a według niektórych badań znacznie szybciej przybierają na wadze. Pracowałam z jedną matką, śpiewając po hiszpańsku dla jej dziecka, gdy do sali zajrzała pani z opieki społecznej i poprosiła mnie o pomoc.

– Dziś rano zmarło dziecko Rodriguezów – powiedziała. – Rodzina czeka na ostatnią kąpiel.

– Ostatnią kąpiel?

– To czasami pomaga – wyjaśniła kobieta. – Ale to liczna rodzina i przydałaby się pomoc.

Kiedy weszłam do prywatnej sali, gdzie czekała rodzina, wszystko stało się jasne. Matka siedziała na bujanym krześle z martwym noworodkiem w ramionach. Twarz miała jak wykutą z kamienia. Ojciec dziecka stał nad nią. Nie zabrakło też wujów, ciotek i dziadków, milczącego kontrapunktu bratanków i siostrzenic, biegających z piskiem wokół łóżka.

– Cześć – powiedziałam. – Mam na imię Zoe. Czy mogę wam coś zagrać? – Wskazuję na gitarę, przewieszoną na pasku przez plecy.

Gdy matka nie odpowiedziała, uklękłam naprzeciw niej.

– Miała pani śliczną córeczkę.

Nikt się nie odezwał, więc wzięłam gitarę i zaczęłam śpiewać – tę samą hiszpańską kołysankę, którą nuciłam przed chwilą:

Duérmete, mi niña

Duérmete, mi sol

Duérmete, pedazo

De mi corazón.

Rozpędzone dzieci zatrzymały się na chwilę. Dorośli utkwili we mnie wzrok. Znalazłam się w centrum uwagi; całą swą energię skupili na mnie zamiast na biednym dziecku. Gdy zjawiła się pielęgniarka, aby po raz ostatni wykąpać noworodka, wymknęłam się z sali, poszłam do administracji i powiedziałam, że rezygnuję.

Dziesiątki razy grałam przy łóżkach umierających dzieci; zawsze uważałam za przywilej, że muzyką niejako odprowadzam je na drugą stronę. Ale teraz było inaczej. Nie mogłam zgrywać Orfeusza, jeśli Max i ja tak usilnie staraliśmy się o dziecko.

Mój synek jest chłodny w dotyku. Kładę go sobie między nogami na szpitalnym łóżku i rozpinam niebieską piżamę, w którą ubrała go jakaś litościwa pielęgniarka. Kładę dłoń na jego piersi, ale nie czuję bicia serca.

Duérmete, mi niño, szepczę.

– Chciałaby pani trochę z nim pobyć? – pyta pielęgniarka, która go przyniosła.

Patrzę na nią.

– Mogę?

– Ile pani zechce – odpowiada. – No… – Nie kończy zdania.

– Gdzie leży?

– Słucham?

– Kiedy go tu nie ma. Gdzie leży? – Patrzę na pielęgniarkę. – W kostnicy?

– Nie. U nas.

Kłamie. Wiem, że kłamie. Gdyby leżał z innymi dziećmi, nie byłby lodowaty jak jesienny poranek.

– Chcę zobaczyć.

– Obawiam się, że nie możemy…

– Słyszała pani? – W głosie mamy pobrzmiewa władczy ton. – Zróbcie to, o co prosi.

Pielęgniarki patrzą po sobie. Jedna wychodzi na zewnątrz i wraca z wózkiem inwalidzkim. Pomagają mi zejść z łóżka i usiąść. Cały czas trzymam dziecko.

Max wiezie mnie korytarzem. Zza jakichś drzwi dobiega jęk rodzącej kobiety. Max przyspiesza kroku.

– Pani Baxter chce zobaczyć, gdzie leży jej syn – mówi pielęgniarka do koleżanki zza biurka, jakby to się rozumiało samo przez się. Prowadzi mnie za dyżurkę, obok regałów wypełnionych przyborami i stertami kocyków i pieluch. Za regałami stoi mała lodówka z nierdzewnej stali, podobna do tej, jaką miałam w akademiku.

Pielęgniarka otwiera lodówkę. Początkowo nie rozumiem, lecz zaglądam do środka i na widok białych ścian oraz pojedynczej półki doznaję olśnienia.

Mocniej przyciskam dziecko, ale jest tak małe, że prawie go nie czuję. Całkiem jakbym trzymała worek piór, oddech, życzenie. Niewiele myśląc, wstaję z wózka – byle tylko nie widzieć lodówki – i nagle nie mogę złapać tchu, świat wiruje przed oczami, a serce rozpada mi się na kawałki. Osuwam się na ziemię z myślą, że go nie upuszczę. Dobra matka nie zrobiłaby tego na pewno.

– Chce pani powiedzieć – mówię do doktor Gelman, mojej lekarz prowadzącej – że jestem chodzącą bombą zegarową.

Po tym jak zemdlałam, zostałam ocucona i opowiedziałam lekarzom o objawach, podano mi heparynę. Prześwietlenie wykazało skrzep w płucach – zator. Dowiaduję się od doktor Gelman, że badanie krwi ujawniło problemy z krzepnięciem. Czyli sytuacja może się powtórzyć.

– Niekoniecznie. Skoro już wiemy, że ma pani AT III, możemy zastosować kumadynę. To da się wyleczyć, Zoe.

Siedzę jak zaczarowana; jeden nieostrożny ruch, a skrzep powędruje do mózgu i nabawię się tętniaka. Doktor Gelman zapewnia, że po zastrzykach z heparyny to wykluczone.

Rozczarowanie ciąży mi kamieniem na sercu.

– Czemu dopiero teraz na to wpadliście? – pyta Max. – Przecież robiliście wszystkie badania.

Doktor Gelman przenosi na niego wzrok.

– Niedobór antytrombiny III nie ma z ciążą żadnego związku. Człowiek przychodzi z tym na świat, a trombofilia na ogół ujawnia się w młodym wieku. Często nie sposób jej zdiagnozować, dopóki coś nie nasili problemu. Na przykład złamana noga. Lub, jak w przypadku Zoe, skurcze i poród.

– Czyli ciąża nie ma tu nic do rzeczy – podchwytuję skwapliwie. – Więc teoretycznie jeszcze mogę mieć dziecko?

Zwleka z odpowiedzią.

– Jedno nie wyklucza drugiego – odpowiada. – Ale może porozmawiamy o tym za kilka tygodni?

Obie odwracamy głowy do drzwi, które zamykają się za Maxem.

Gdy zostaję wypisana ze szpitala, salowa wiezie mnie na wózku do windy, a Max idzie obok z moją walizką. Zauważam coś, na co nie zwróciłam uwagi przez dwa dni, które tu spędziłam – pojedynczy jaskier w małym, szklanym wazoniku przyczepionym do drzwi. Moich drzwi, żadnych innych na korytarzu. Domyślam się, że to znak dla pielęgniarek, które przychodzą pobrać krew, i reszty personelu. Znak, że w przeciwieństwie do pozostałych sal na porodówce tu nikt się nie cieszy. Bo tu wydarzyło się coś strasznego.

Kiedy czekamy na windę, przywożą inną kobietę. Trzyma w objęciach noworodka, a na poręczy wózka kołysze się balon z napisem „Gratulacje”. Jej mąż staje obok z naręczem kwiatów.

– Tatuś przyszedł? – grucha kobieta. – Pomachasz do tatusia?

Słychać dzwonek i winda się otwiera. Jest pusta, wystarczy miejsca na dwa wózki. Kobieta wjeżdża przodem, moja salowa rusza za nią.

Ale Max zastępuje nam drogę.

– Pojedziemy następną – mówi.

Wracamy ciężarówką Maxa, która pachnie ziemią i skoszoną trawą, chociaż w tyle nie ma żadnych narzędzi ani kosiarek. Zastanawiam się, kto pojechał na robotę. Max włącza radio i łapie stację muzyczną. To nie bagatela, przeważnie kłócimy się, co wybrać. Lubi słuchać audycji motoryzacyjnych i wiadomości… byle nie muzyki. Z kolei ja nie ujadę kilometra, żeby sobie nie pośpiewać z głośnikiem.

– W weekend ma być ładna pogoda – mówi. – Zapowiadają upał.

Wyglądam przez okno. Stoimy na czerwonym świetle, a obok nas matka z dwójką dzieci, które na tylnym siedzeniu zajadają herbatniki.

– Myślałem, że może moglibyśmy pojechać na plażę.

Max surfuje; jest koniec lata, normalnie właśnie tak spędziłby sobotę. Ale nic nie jest normalne.

– Może – odpowiadam.

– Myślałem – ciągnie Max – że to byłoby dobre miejsce na… wiesz. – Przełyka ślinę. – Prochy.

Nazwaliśmy synka Daniel i poprosiliśmy o kremację. Prochy wrócą w urnie w kształcie ceramicznego bucika z niebieską wstążką. Nie rozmawialiśmy jeszcze, co z nimi zrobimy, ale Max ma rację. Przecież nie postawię ich w kuchni. I nie zakopię w ogródku, tam, gdzie pochowaliśmy kanarka. Przynajmniej na plaży jest ładnie. Zresztą, cóż innego mi pozostaje? W końcu dziecko nie zostało poczęte w romantycznym miejscu, na przykład w Wenecji, żebym mogła puścić urnę z nurtem Padu, ani pod rozgwieżdżonym niebem Tanzanii, by wysypać jej zawartość na wiatr Serengeti, tylko w klinice z probówki. Przecież nie rozsypię prochów na korytarzu.

– Może – powtarzam, bo w tej chwili nie stać mnie na nic więcej.

Gdy stajemy pod domem, widzę samochód mamy. Posiedzi ze mną przez cały dzień, kiedy Max będzie w pracy. Pomaga mi wysiąść.

– Masz na coś ochotę, Zo? – pyta. – Napiłabyś się herbaty? Albo kakao? Może obejrzymy „Czystą krew”…

– Chcę się położyć – odpowiadam, a gdy oboje rzucają się w moją stronę, powstrzymuję ich ruchem ręki. Powoli idę korytarzem, przytrzymując się ściany. Ale zamiast do sypialni kieruję się do mniejszego pokoju po prawej stronie.

Jeszcze miesiąc temu służył jako mój prowizoryczny gabinet – miejsce, gdzie Alexa raz w tygodniu robiła mi rozliczenia. Potem, w ciągu jednego weekendu, Max i ja przemalowaliśmy ściany na jaskrawożółty kolor, po czym wstawiliśmy łóżeczko i stolik do przewijania, upolowane w komisie za całe czterdzieści dolców. Max dźwigał, a ja układałam książki, moje ulubione z dzieciństwa: „Tam, gdzie żyją dzikie stwory”, „Piesek brudasek” i „Czapki na sprzedaż”.

Ale teraz, kiedy otwieram drzwi, wstrzymuję oddech. Zamiast łóżeczka i stolika do przewijania widzę tylko stary stół kreślarski, który służy mi za biurko. Szumi podłączony komputer, obok w równym rządku stoją segregatory. Moje instrumenty – djembe, banjo, gitary i dzwonki – tkwią ustawione pod ścianą.

Jedynym świadectwem, że to mógł być pokój dziecięcy, są wciąż jaskrawo żółte ściany. W kolorze, jaki czujesz w sobie, kiedy się uśmiechasz.

Kładę się na dywaniku po środku i zwijam w kłębek. Z korytarza napływa głos Maxa.

- Zoe? Zo? Gdzie jesteś? - Słyszę, jak sprawdza w sypialni, potem w łazience. Wreszcie otwiera drzwi i mnie widzi. - Zoe - mówi. – Co się stało?

Rozglądam się po tym pokoju niedziecięcym i myślę o panu Dockerze, o tym, co znaczy uświadomić sobie swoje otoczenie. Jakby obudzić się z pięknego snu z nożem przystawionym do gardła.

- Wszystko - szepczę.

Max siada obok mnie.

- Musimy porozmawiać.

Nie patrzę na niego. Nawet nie siadam. Wpatruję się przed siebie, mam oczy na wysokości kaloryfera. Max zapomniał wyjąć zatyczki z gniazdek. Wciąż mają plastikowe osłonki, żeby nikomu nie stała się krzywda.

Za późno.

– Nie teraz – mówię.

Tracisz zęby, włosy, szansę. Tracisz pracę. Tracisz na wadze.

Tracisz pieniądze. Tracisz rozum.

Tracisz nadzieję, tracisz wiarę. Tracisz poczucie orientacji.

Tracisz kontakt ze znajomymi.

Tracisz głowę. Tracisz zmysły. Tracisz rachubę.

Tracisz dziecko, tak przynajmniej mówią.

Tyle że ja wiem dokładnie, gdzie ono jest.

Budzę się następnego dnia i piersi mam jak z kamienia. Nawet oddech sprawia mi ból. Dziecka nie ma, ale ciało chyba o tym nie wie. Pielęgniarki w szpitalu uprzedzały, że tak będzie. (…)


Komentarze
Polityka Prywatności