Ildrekka to niebezpieczne miasto. Jeśli brakuje ci sprytu i przezorności, marny twój los. Na szczęście Drothe nie musi się tym martwić. Od wielu, wielu lat jest członkiem Kamratów, zna na wylot każdy najciemniejszy zaułek miasta, a złodzieje i mordercy to jego codzienne towarzystwo. Pracując jako informator dla szefa przestępczej organizacji, Drothe natrafia na ślad śmiercionośnej intrygi. Ten, kto wejdzie w posiadanie prastarej magicznej księgi, zawładnie światem…
Douglas Hulick - absolwent historii na New Mexico State University. Mieszka w Minnesocie. Honor złodzieja to jego pierwsza powieść. Praca nad nią zajęła mu niemal dekadę. W przygotowaniu jest część druga - Przysięga stali (tyt. roboczy).
Douglas Hulick
Honor złodzieja
przeł. Łukasz Małecki
Czysta przyjemność… Koniecznie przeczytajcie tę książkę.
Brent Weeks
Już na samym początku czytelnik zostaje wrzucony w sam środek akcji.
I od tego momentu biegnie ona szybko dalej, bez żadnych przerw.
To nie jest typowa opowieść o bohaterach, o jakiej myślisz…
Ale jeśli lubisz książki Brenta Weeksa albo Scotta Lyncha, to ta także ci się spodoba.
NIE PRZEGAPCIE TEJ KSIĄŻKI!
"Fantasy Faction"
Rozdział drugi
Uniosłem świstek wyżej i odsunąłem go od twarzy, by złapać światło słońca padające zza mojej głowy. Miał szerokość palca serdecznego i był odrobinę dłuższy od dłoni. Precyzyjnie naniesione atramentem znaki - linie, kropki i dziwne zawijasy - biegły wzdłuż lewej krawędzi. Prawa była niezapisana. Symbole pystos i immus tkwiły między pozostałymi znakami, lecz wszystkie poza tymi dwoma przypominały raczej serię odcisków, które mogłyby zostawić na papierze owady.
- Wóz - rzucił Degan z prawej.
Znajdowaliśmy się na obrzeżach terytorium Nicco - a zatem także mojego terytorium - i podczas marszu wypatrywałem bratnich Kamratów. Jedną stroną ulicy szedł Krawiec ze zręcznymi dłońmi i sierpem - niewielkim, ostrym nożykiem do rozcinania kieszeni - a drugą Ogoniarz w powłóczystym czarnym płaszczu, który ułatwiał chowanie mieczy skradzionych zza pasów niefortunnych mężczyzn; naprzeciwko stał wiecznie mielący ozorem Bakałarz, który swoimi historyjkami zdobywał zaufanie słuchaczy i przygotowywał szwindle na tych bardziej nieświadomych, a pośród tłumu wałęsał się tuzin innych cwaniaczków. Wszędzie wokół siedzieli zaś Miaukacze, żebrzący z miskami w dłoniach i prezentujący udawane choroby przechodzącym obok Chlebodawcom. Paru Kamratów pozdrowiło mnie dyskretnym kiwnięciem głowy lub jakimś innym sygnałem, ale większość wolała pilnować własnego nosa, a ja brałem z nich przykład.
Degan odchrząknął.
-
Degan przemilczał wymownie moją odpowiedź.
- Dobra - rzuciłem - ja też nie wierzę w takie zbiegi okoliczności, ale to, co naprawdę mi tutaj nie pasuje...
- Chcesz powiedzieć, że coś tu do czegokolwiek pasuje?
- To, co n a prawd ę mi nie pasuje - podkreśliłem - to Athel. Dlaczego tak długo opierał się nożowi?
- Och - mruknął Degan - a więc o to ci chodzi.
- A o cóżby innego?
Polowanie na relikwie należało do najbardziej ryzykownych zajęć. Władza krzywo patrzyła na ludzi, którzy próbowali uszczuplić imperialną kolekcję świętych przedmiotów, nie wspominając już o ich sprzedawaniu, i nie cackała się z delikwentami złapanymi za rękę. Co prawda na liście najgorszych zbrodni kradzież relikwii figurowała niżej niż próba zamordowania imperatora, ale wyżej niż zbezczeszczenie imperialnej świątyni, a Kamraci, którzy trudnili się tym fachem, doskonale zdawali sobie sprawę z ryzyka.
Był to jeden z powodów, dla których starałem się omijać ten zakres działalności. Athel uczynił z niego prawdziwą sztukę. Sławę przyniosły mu opowieści o zwojach modlitewnych ukrytych we flakach na kiełbasę, oliwie unoszącej się na powierzchni wody święconej w kuchennych słojach i stule, którą nosił na głowie niczym turban. Spalił też jednak czterystuletni traktat na temat imperialnej boskości, nie chcąc pozwolić, żeby znaleźli go przy nim Braciszkowie Pokutnicy, imperialni tropiciele relikwii. Athel nie był człowiekiem skłonnym do kapitulacji w obliczu przeciwności losu, ale nie podejmował zbędnego ryzyka. Wiedział, jak powetować sobie straty, i właśnie dlatego wydawało mi się zupełnie niezrozumiałe, że tak długo walczył z Shattersem.
- Dlaczego Athel nie chciał sypać? - myślałem na głos. -
Jaki miał w tym cel?
- Pieniądze? - rzucił Degan.
Pokręciłem głową.
- Jasne, relikwia musiała być sporo warta - przytaknąłem - lecz Athel wiedział, że jest martwy już w chwili, gdy go złapałem. Dlaczego trzymał gębę na kłódkę, skoro zdawał sobie sprawę, że i tak nie nacieszy się tymi jastrzębiami?`
- Może był mściwy? - zasugerował Degan.
- Co masz na myśli?
- Dlaczego miałby ci cokolwiek mówić, jeśli wiedział, że go wykończysz? Zrozumiał, że tak czy inaczej się przekręci. Może chciał po raz ostatni przytrzeć ci nosa?
- Nie w jego stylu - stwierdziłem.
- Ludziom, którzy czują na gardle ostrze noża, styl szybko się zmienia, Drothe.
- Być może - odparłem - ale Shatters zrobił więcej niż trzeba, by złamać każdy popis zawziętości. Żaden człowiek o zdrowych zmysłach nie znosiłby dobrowolnie takiego cierpienia z tak małostkowego powodu.
- Owszem. Małostkowi ludzie.
Przypomniałem sobie, co pod sam koniec zobaczyłem w oku
Athela.
- Daleko mu było do tego - mruknąłem. Degan westchnął.
- No dobrze, a lojalność?
- U Kamrata? - zaśmiałem się głośno.
- Znałem jednego czy dwóch, którzy dotrzymywali słowa - odparł, spoglądając na mnie kątem oka. - Niektórym wchodzi to nawet w krew.
- Zazwyczaj ku ich własnej zgubie - rzuciłem sucho. Znów rozejrzałem się po ulicy, wyławiając wzrokiem kilku Kamratów. Czy którykolwiek z nich oparłby się nożowi dla jednego ze swych towarzyszy, nie wspominając już o jakimś lokalnym watażce? Czy którykolwiek wytrzymałby tak długo jak Athel?
Może kiedyś, za czasów Mrocznego Króla, kiedy na czele wszystkich Kamratów stał Isidor. Isidor kontrolował całe przestępcze imperium rozciągające się pod powierzchnią tego prawdziwego. Istniało mnóstwo przekazów o tym, jak nas stworzył i ukształtował, zamieniając bandę opryszków i ulicznych szefów w sprawnie funkcjonującą organizację. Nie było takich kradzieży, z których nie czerpałby zysków, miał dostęp do informacji na temat każdego szwindlu, a za oszustwa i zdrady zawsze ktoś musiał zapłacić. Kamraci nie żerują na innych Kamratach, stwierdził dobitnie Isidor, i przez krótki czas - zanim imperium zwróciło na niego czujny wzrok - rzeczywiście tak było.
Imperator Lucien, w owym czasie chorobliwie zazdrosny o swoje wpływy, nie potrafił znieść myśli, że jakiś człowiek obwołuje się suwerenem królestwa leżącego w granicach jego imperium, nawet jeśli było to królestwo wiecznego mroku. Jedyna władza płynęła z imperialnego tronu; wyniesienie kogokolwiek do roli pomniejszego autorytetu bez zgody imperatora stanowiło wyzwanie rzucone najwyższej władzy. To właśnie wówczas starzejąca się inkarnacja powołała do życia Białe Szarfy, aby odróżnić swoich osobistych łowców od przepasanej złotymi szarfami gwardii pałacowej oraz czarnych pasów legionistów. Białe Szarfy wylały się na ulice Ildrekki i dalej, ciągnąc legiony za sobą, a stosy martwych Kamratów piętrzyły się pod szubienicami niczym jabłka w jesiennym sadzie. Ci, dla których Biali nie znaleźli sznura, ginęli na ulicach. Wyrzynano całe rodziny, których członkowie należeli do Isidorowego imperium w imperium, samego Isidora przewleczono zaś przez miasto i zarżnięto jak owcę, upuszczając mu krew od wschodu do zachodu i od zachodu do wschodu słońca. Imperialna magia długo utrzymywała go przy życiu, by Kamraci zrozumieli wiadomość.
I zrozumieli. Choć minęło przeszło dwieście lat, wciąż byliśmy podzieleni. W miejsce króla pojawili się tymczasowi szefowie i dbające o własne interesy gangi, a wewnętrzne walki pomiędzy frakcjami stały się elementem szarej codzienności. Najbliżej osiągnięcia pozycji Isidora byli Szarzy Książęta, lecz nawet oni nie mogli się z nim równać zasięgiem działania. Ci na poły mityczni władcy kryminalnego świata zarządzali podziemnymi królestwami Kamratów, a każdy z nich miał swoich ludzi w dziesiątkach organizacji - ludzi, którzy składali im sprawozdania i manipulowali szwindlami na potrzeby własnych planów. Nikt nie wiedział, ile szwindli przeprowadzano na rozkaz Książąt ani jaki procent z każdego zysku dzielono między różne kiesy w taki sposób, by nikt nie wyszedł na tym zbyt dobrze, ale też by nikt nie wątpił, że Szarzy Książęta działają. Nie władali żadnym określonym terytorium i nie mieli swoich baz, a mimo to wszyscy znali ich imiona: Cień, Tańcząca Dama, Długoręki, Samotnica, Syn Kobziarza, Leniwe Oko oraz Herald - żywe legendy, których każdy Kamrat o zdrowych zmysłach unikał jak ognia.
Choć jednak nikt nie kwestionował ich geniuszu ani wpływów, wciąż byli tylko bladymi cieniami Isidora, tak jak my w taki czy inny sposób byliśmy ich nieostrym odbiciem. Wśród Kamratów nie istniała już duma ani scentralizowana władza. Nie potrafiłem sobie wyobrazić powodu, dla którego zwykły Kamrat wolałby wycierpieć to, co Athel, zamiast po prostu zacząć gadać. Za upór nie dostałby przecież udziału, a dziś wszystkim chodziło właśnie o to - o udziały. Cóż, najwyraźniej wszystkim oprócz Athela.
- W porządku - odezwałem się - nawet jeśli przyjąć, że Athel trzymał gębę na kłódkę z poczucia obowiązku, w co osobiście nie wierzę, to i tak wciąż pozostaje pytanie, k o m u był wierny. Działał w przemycie i sam był sobie szefem. Kto potrafiłby skłonić przemytnika, żeby znosił takie tortury?
- Ioclaudia?
Znów wracaliśmy do imienia, które dał nam Athel. Pokręciłem sfrustrowany głową.
- Może - rzuciłem - ale kim ona jest? Z pewnością nie żadnym arcymistrzem złodziei, bo któryś z nas już by o niej usłyszał.
- A kto powiedział, że ona musi być Kamratem? Nie da się wykluczyć, że Athel robił to z zupełnie innego powodu.
- Trzeba mieć diabelnie dobry powód, żeby całą noc opierać
się Shattersowi.
Przez kilka długich kroków Degan patrzył przed siebie zadumanym wzrokiem.
- Może Ioclaudia należała do rodziny - zasugerował.
- Athela? Chodzi ci o jego siostrę albo kogoś w tym rodzaju?
- Albo matkę, albo kochankę. Pokręciłem głową.
- Jakoś mi się to nie widzi.
- Dlaczego nie jestem zdziwiony. Ugryzłem się w język i wzruszyłem ramionami. Grubo się mylił, jeśli sądził, że tak łatwo dam się podpuścić. Skoro chciał poruszyć sprawę mojej siostry, to mógł po prostu głośno wypowiedzieć jej imię. Nie zamierzałem go wyręczać.
- Czy ja przypadkiem nie jestem ci winny śniadania? - zapytałem zamiast tego.
- Zmieniasz temat?
- Spłacam długi. Degan się uśmiechnął.
- To nawet lepiej. Przeprowadziłem w głowie szybką kalkulację.
- Dziś mamy dzień sokoła, a to oznacza, że muszę się zatrzymać przy straganie Mendrossa.
Degan spojrzał w niebo.
- Nie jest trochę za wcześnie na wizyty u znajomych?
- O jakieś osiem godzin - przyznałem - ale ostatnio doszedłem do wniosku, że raz na jakiś czas warto im złożyć niezapowiedzianą wizytę. Dzięki temu nigdy nie tracą czujności. A poza tym o tej porze jego owoce będą znacznie świeższe.
Dotarliśmy na plac Piątego Anioła w niespełna pół godziny. Znajdował się tu Bazar A'Riifa - labirynt straganów, namiotów i ludzkich ciał ściśnięty na powierzchni, która wydawała się o połowę za mała. Bazar A'Riifa był znany ze skromnych cen, jeszcze skromniejszej jakości towarów i wyśmienitego ulicznego
- A jeśli popełnił drobny błąd i ktoś go zauważył? - gdybał Mendross.
- Ludzie, którzy wykonują taką pracę, nie popełniają drobnych błędów - odparłem. - Pamiętaj, że wciąż mówimy o organizacji Nicco, każdy szpicel cwańszy od osła stanąłby na głowie, żeby wyciszyć tę sprawę. Do diabła, chociaż jestem informatorem Nicco, przechodzą mnie ciarki na samą myśl, że mógłby się o tym dowiedzieć.
Mendross zastanawiał się przez chwilę, po czym wzruszył ramionami.
- Znasz szczegóły lepiej ode mnie - powiedział.
Do cholery, jak mógłbym nie znać? Ale w jednym miał rację - nie mogłem zbyć tych pogłosek wzruszeniem ramion. Rozejrzawszy się po bazarze, podjąłem decyzję.
- Albo to nic groźnego, albo ktoś szykuje zasadzkę - powiedziałem i ugryzłem drugi kawałek pomarańczy. - Ktoś może skorzystać z zamieszania, by wyrównać stare rachunki. - Lub spróbować przejąć władzę. Chaos w szeregach organizacji stanowił wyśmienitą zasłonę dymną. - Rozpowiedz, gdzie się da, że to tylko rynsztokowe plotki. Jeśli ucichną, to świetnie. Jeśli nie, daj znać.
W głębi duszy modliłem się, by ucichły; w przeciwnym razie musiałbym wytropić tego, kto je rozpuścił, zanim dotrą do Nicco.
- Zobaczę, co da się zrobić.
Podczas gdy dojadałem śniadanie, Mendross relacjonował
mi pozostałe wieści. Zachowałem kilka z nich w pamięci, żeby później je przeanalizować, ale koniec końców większość po prostu zignorowałem. To był cholernie długi dzień.
Kiedy nie było już o czym gadać, ostentacyjnie wytarłem palce w ręcznik wiszący na ściance straganu.
- Pozdrów ode mnie Rizzę. - Podniosłem figę i zważyłem
ją w dłoni.
Na dźwięk imienia swojej żony Mendross skinął z zadowoleniem głową i cofnął się o krok. Cisnąłem w niego figą, ale pocisk minął cel o kilka cali.
- I niech ci się nie wydaje, że następnym razem wykpisz się połową ceny! - warknąłem podniesionym głosem, żeby usłyszeli mnie wszyscy wokół. Mendross zgarbił się i wymamrotał przeprosiny, a my z Deganem ruszyliśmy w drogę. Szedłem przez bazar z arogancko wypiętą piersią.
Gdy tylko znaleźliśmy się na ulicy, zwolniłem do powolnego, niemal ospałego kroku.
Degan ziewnął i podrapał się po brodzie.
- Masz coś jeszcze do zrobienia?
Spojrzałem w niebo. Słońce stało nieznośnie wysoko, od
świtu minęły już prawie cztery godziny. Oddałbym wszystko, by móc zaszyć się przed światłem, ale chciałem porozmawiać z jeszcze jednym człowiekiem, a teraz była na to najlepsza pora.
- Tak - rzuciłem. - Niestety mam.
- Potrzebujesz mojej pomocy?
- Nie.
- Świetnie, bo i tak bym nie poszedł.
- W zasadzie mógłbyś mi się przydać...
- Ciężka sprawa. - Nie czekając na odpowiedź, Degan wtopił się w tłum i ruszył do domu. Mógłbym przysiąc, że słyszę, jak wesoło pogwizduje. Drań.
Patrzyłem za nim jeszcze przez chwilę, po czym odwróciłem się w przeciwną stronę. Musiałem zasięgnąć języka w sprawie symboli na papierowym ruloniku.
Fragment powieści "Honor złodzieja" Douglasa Hulicka w przekładzie Łukasza Małeckiego. Wydawnictwo Literackie, 2012.