Kolejna z kilkunastu chyba już z wydanych u nas książek Jodie Picoult, doskonale udowadnia, że autorka już dawno wyrobiła sobie sposób na powieść i nie ma zamiaru od niego odchodzić. Ale nawet to, co bardzo dobre, wydane po raz kolejny w niemalże identycznej formule, może męczyć. Tym bardziej, że nagromadzenie nieszczęść serwowanych w tej najnowszej stanowi chyba kumulację wszystkich poprzednich.
Kolejny raz mamy tutaj „problem społeczny”, wybrany przez Picoult a potem przeanalizowany na wszystkie sposoby i rozłożony na najmniejsze z najmniejszych elementów. Tutaj tym problemem jest desperacka chęć posiadania dziecka, jaką czuje u siebie Zoe. Los zdaje się jednak stać jej na drodze, bo po kilku nieudanych próbach in vitro, Zoe rodzi wcześniaka, który niestety jest martwy. Kobieta chce próbować dalej, stanowczy sprzeciw stawia jednak jej mąż Max, który nie ma już siły stawać w szranki z naturą. Max odchodzi, żąda rozwodu. Zoe powoli podnosi się z dna, z pomocą Vanessy, u której niespodziewanie znajduje swoją przystań. Max szuka ukojenia w kościele. Nie prowadzą utrzymują ze sobą specjalnych kontaktów dopóki Zoe nie prosi Maxa o zgodę na wykorzystanie trzech embrionów, jakie zostały im po próbach o dziecko, a teraz znajdują się zamrożone w klinice. Na drodze do szczęścia spotykają się na światopoglądy: skrajnie konserwatywny, religijny, oraz liberalny, dający prawa wszystkim, niezależnie od tego, jaką reprezentują orientację seksualną.
Sam konflikt poglądów jest bez wątpienia bardzo ciekawy i warty uwagi, tak samo jak ciekawa jest cała książka. Szkoda tylko, że Picoult prowadzi akcję w taki sposób, że - mimo starań – od razu wiadomo, do jakiego końca prowadzi cała historia. Trudno jest w takiej sytuacji pozostać obiektywnym i nie daje rady także sama autorka, przedstawiająca jednoznacznie jedną stronę konfliktu, jako nieczysto grającą, sięgającą po tzw. brudne chwyty. Koniec jest oczywisty, nie znaczy to jednak, że nie przynosi przyjemności i nagrody za pokonanie tych kilkuset stron. A nagroda jest potrzebna, bo też ta książka bywa niełatwa, zbyt drobiazgowa, poruszająca niepotrzebne szczegóły, mające - jak mniemam – dodać całości efekt dramatyzmu. Ale skutkiem jest niestety przesyt. Być może gdyby Picoult zmieniła choć trochę ze schemat swojej powieści, zrezygnowała z wieloosobowego narratora, wtedy mielibyśmy poczucie czegoś nowego, dawno nie widzianego. A tymczasem jej najnowsza książka satysfakcjonuje. Ale na pewno nie porywa.
M.H.