Jestem w głębokim szoku, ale skierowanym w zupełnie innym kierunku. Moje porażenie nie wynika bowiem z faktu, że obejrzałam dzieło, ale raczej z tego, że Liam Neeson zgodził się zagrać w czymś tak okropnym. Nie da się tego oglądać bez zniesmaczenia, irytacji i oburzenia. Zero logiki czy realizmu, dramatycznie mało rozrywki. Nuda!
Podobno znawcy wilków już wypowiedzieli się w dramatycznym tonie na temat tego, jak pokazane są te zwierzęta w filmie Carnahana. Przypominają trochę krwiożercze zombie, atakujące bez reszty, bezmyślnie, byle tylko zabić. A przecież wilki to coś znacznie więcej niż tylko maszyny do zabijania! Ale do rzeczy. Gdzieś na Alasce rozbija się samolot przewożący do domu ludzi z platformy wiertniczej. Wśród ocalałych jest Ottway, specjalista od tropienia i zabijania dzikich zwierząt. To właśnie on namawia pozostałych przy życiu mężczyzn, aby pójść w stronę lasu. Być może tam znajda schronienie przed wilkami, całym stadem, które tropi ich bez wytchnienia i eliminuje w coraz to bardziej brutalny sposób.
A potem mamy już z górki. Pójdziesz za potrzebą, zje cię wilk. Jesteś ranny, zje cię wilk. Jesteś zmęczony i odstajesz od grupy – zje cię wilk. Jeśli już nie masz w ogóle siły, zostajesz nad rzeką, żeby w ładnej scenerii zjadł się wilk. W ten koszmarnie schematyczny a miejscami idiotyczny sposób pozbywamy się kolejnych bohaterów, a nam pozostaje jedynie obstawiać, czy ktoś przeżyje. Jest męcząco i obrzydliwie. Ale to nie wszystko. Całą tą, już ledwie strawną sieczkę serwowaną przez komputerowo wygenerowane bestie, Carnahan (reżyser i współautor scenariusza) postanowił zapakować jeszcze w naprawdę niestrawną filozofię bohatera z przeszłością. Stąd liczne wizje ukochanej kobiety, jakie doświadcza Ottway i jego teksty, jakie wygłasza co rusz do towarzyszy niedoli. Moim ulubionym jest monolog dotyczący tego, jak wygląda śmierć. Nie da się tego przeżywać, miejscami nie da nawet słuchać. W paru momentach trudno jest nie kibicować wilkom, może jakby się sprężyły i zjadły wszystkich od razu, my mielibyśmy chociaż kilkanaście minut krócej tego filmowego cierpienia.
Bo też całość dłuży się po prostu niemiłosiernie! Pozostaje mieć tylko nadzieję, że tak dobry aktor jak Liam Neeson zagrał w tym filmowym nieporozumieniu przez jakiś przegrany zakład, przez przypadek, w żadnym zaś wypadku umyślnie i z premedytacją. W udzielonym wywiadzie, twierdził, że na planie jadł wilcze mięso, żeby wczuć się w rolę. Nie pomogło. Nie da się w to zaangażować, nie da rady się przejąć, a jedyne pozytywne odczucie to uczucie ulgi, kiedy widać w końcu napisy końcowe. To prawdziwe przetrwanie. Tyle że dla widza, a nie dla aktorów.
Marta Czabała