Jestem pośrednikiem, a mój towar to informacja. Zdobywam ją w każdy możliwy sposób: opłacając donosicieli, podsłuchując, przekupując, szantażując, kradnąc i wrabiając… a także,
w nielicznych przypadkach, torturując — krótko mówiąc, robię wszystko, co konieczne, by dotrzeć do sedna. Właśnie to odróżnia Nosy od zwyczajnych plotkarzy — my nie tylko gromadzimy elementy układanki, ale również łączymy je w całość. (…) Praca Nosów to coś więcej niż nadstawianie uszu na ulicy; my przesiewamy i łączymy informacje, kojarząc ze sobą elementy, które przeoczyłaby większość Kamratów. My nie ustalamy, że coś się dzieje — my ustalamy, dlaczego się dzieje.
A później sprzedajemy tę wiedzę.
Ildrekka to niebezpieczne miasto. Jeśli brakuje ci sprytu
i przezorności, marny twój los. Na szczęście Drothe nie musi się tym martwić. Od wielu, wielu lat jest członkiem Kamratów, zna na wylot każdy najciemniejszy zaułek miasta, a złodzieje i mordercy to jego codzienne towarzystwo. Pracując jako informator dla szefa przestępczej organizacji, Drothe natrafia na ślad śmiercionośnej intrygi. Ten, kto wejdzie w posiadanie prastarej magicznej księgi, zawładnie światem…
„Czysta przyjemność… Koniecznie przeczytajcie tę książkę”
Brent Weeks
“Już na samym początku czytelnik zostaje wrzucony w sam środek akcji. I od tego momentu biegnie ona szybko dalej, bez żadnych przerw. To nie jest typowa opowieść o bohaterach, o jakiej myślisz… Ale jeśli lubisz książki Brenta Weeksa albo Scotta Lyncha, to ta także ci się spodoba. NIE PRZEGAPCIE TEJ KSIĄŻKI!”
W przygotowaniu II tom – Przysięga stali (tyt. roboczy).
Douglas Hulick
Honor złodzieja
przeł. Łukasz Małecki
Fragment:
Athel Roześmiana Gęba wcale się nie śmiał. Właściwie to w ogóle nie wyglądał zbyt dobrze. Po długiej nocy tortur ludzie już tak mają.
Ukląkłem przy nim. Był nagi. Jego ręce leżały związane na wieku beczki, a reszta ciała skulona za nią. Starałem się omijać wzrokiem krwawą miazgę, w którą ktoś zamienił jego dłonie i stopy.
— Athel — powiedziałem. Nic. Uderzyłem go lekko w spocony policzek. — Hej, Athel. — Pojedyncze mrugnięcie. Wsunąłem mu palce we włosy, zacisnąłem i uniosłem głowę, żeby dobrze mnie widział. Być może z mojej twarzy przebijało współczucie i litość, ale mówi się trudno. Nie zawsze muszę czerpać przyjemność ze swojej pracy. Ponownie wymówiłem głośno jego imię.
Otworzył oczy i zaczął wodzić wzrokiem po mrocznym pomieszczeniu. Czekałem, aż dostrzeże mnie w blasku płomienia świecy. W końcu dostrzegł.
— Drothe? — wymamrotał moje imię nieśpiesznie i chrapliwie. Migotliwe światło wyraźnie utrudniało mu skupienie wzroku.
— Roześmiana Gębo — odparłem — masz mi coś do powiedzenia?
— Cooo…? — Powieki zaczęły mu opadać.
Potrząsnąłem jego głową.
— Athel! — Otworzył raptownie ciemne oczy, z których biło rozgorączkowanie. Pochyliłem się i uchwyciłem jego spojrzenie, siłą woli próbując skupić na sobie jego uwagę.
— Gdzie jest relikwiarz? — zapytałem.
Athel zakrztusił się, przełykając ślinę.
— Już ci mówiłem, że niedługo będzie. Po prostu…
— Skoro ma być — przerwałem mu — to dlaczego musiałem cię gonić przez pół miasta? I ściągać z tego skifu, kiedy wypływał na zatokę? Coś mi się zdaje, że nie pogrywałeś ze mną uczciwie, Gębo.
Athel pokręcił głową, wyszarpując lekko włosy spomiędzy moich palców. Uśmiechnął się niemrawo.
— Przecież wiesz, że nie odważyłbym się wejść ci w drogę.
— Kiedy właśnie wszedłeś — odparłem. Postukałem w jeden z jego zmiażdżonych palców, sprawiając, że zachłysnął się powietrzem. Chciałem, by ból przypomniał mu, dlaczego zdecydował się sypać. — Pamiętasz jeszcze, co mi mówiłeś? Przez ciebie znalazłem się w niezręcznej sytuacji. Mam kupca i nie mam towaru. Cierpi na tym moja reputacja i jest mi z tego powodu przykro. Zostały nam dwa wyjścia: albo mi powiesz, gdzie znajdę ten relikwiarz, albo pozwolę moim ludziom, by jeszcze raz sprawdzili na tobie swoją siłę perswazji, a ja wrócę tu nieco później.
Widziałem, jak się zastanawia. Zaszkliły mu się oczy, a szczęka lekko zatrzęsła, kiedy rozważał moją propozycję. Gdyby Anioły miały dla niego choć odrobinę litości, pozwoliłyby mu wreszcie pęknąć. Przysiadłem obok tego, co z niego zostało i czekałem, licząc, że będziemy mogli to wreszcie skończyć.
Gdy jednak powrócił z miejsca, w które udał się w myślach, od razu zrozumiałem, że Anioły nie są dzisiaj po mojej stronie. Pomimo tego, przez co przeszedł, Athel wciąż miał w sobie dość siły, by zdobyć się na przeszywające spojrzenie. Nie powie.
Delikatnie położyłem mu głowę na beczce i wstałem.
— Muszę wiedzieć, komu to sprzedał — powiedziałem. — Potrzebuję nazwiska.
— Nic się nie martw, zaraz je dostaniesz — z ciemności magazynu głos doleciał.
W kręgu światła rzucanego przez świecę pojawił się Shatters, a wraz z nim jego dwaj pomocnicy. Jeden z nich niósł wiadro morskiej wody.
Katusznik był człowiekiem niskim, niższym nawet ode mnie. Miał szerokie ramiona, a głowa wydawała się łączyć bezpośrednio z tułowiem. Ręce, długie i ekspresyjne, mogłyby należeć do artysty, a gdy szedł, nieustannie strzelał palcami. Zatrzymał się obok mnie i rozciągnął usta w okrutnym, zachłannym uśmiechu.
— Już niedużo mu brakuje. Jeszcze trochę i będzie trajkotać jak pijana dziwka. — Naciągnął sobie z trzaskiem kciuk, żeby podkreślić swoje słowa.
Pomocnik z wiadrem wystąpił naprzód i wylał wodę na Athela. Przemytnik parsknął i zawył, gdy sól wżarła się w rany na zmasakrowanych rękach. Odwróciłem się, nie chcąc patrzeć, jak drugi pomocnik przebiera w narzędziach tortur, które na czas mojego przesłuchania zostały odsunięte na bok.
— Dajcie mi znać, jak go urobicie — wymamrotałem stłumionym głosem. — Czekam na zewnątrz. — Rechot Shattersa gonił mnie aż do drzwi pozamykanego na wszystkie cztery spusty magazynu. Wyszedłem na ulicę.
Zamrugałem z zaskoczeniem, gdy w oczy uderzyło mnie światło słońca. Już świtało? Przymknąwszy powieki, spojrzałem na miękki blask, który wydawał się oblewać każdą pojedynczą wieżę i każdy gmach imperialnego miasta. Ildrekka bardzo się starała, by wyglądać o tej porze spokojnie i błogo, ale mnie nie mogła oszukać — zbyt długo ją znałem. Będziesz się musiała bardziej postarać, stara przyjaciółko.
W drzwiach po drugiej stronie ulicy stał Brązowy Degan. Ruszyłem w jego stronę.
— Coś nowego? — zapytał.
— Nie od poprzedniej wizyty. — Wskazałem ręką wschodzące słońce. — Kiedy wstało?
— Niedawno. — Ziewnął. — Ile jeszcze?
Czułem, że muszę ziewnąć w odpowiedzi. Jak ja tego nie znosiłem…
— Do diabła, sam chciałbym wiedzieć.
Degan zaburczał i zmienił pozycję w drzwiach. O połowę ode mnie wyższy, z jasnymi włosami i cerą, szerokimi ramionami i smukłą sylwetką, wydawał się w pojedynkę wypełniać całe przejście. Wrażenie to zawdzięczał po części strojowi — fałdzistemu, długiemu płaszczowi z zielonego płótna, spod którego wystawał dumnie miedziany dublet, pasującym do kompletu bryczesom z pełnym lejem i kapeluszowi o rozłożystym rondzie — lecz w równej mierze zawdzięczał je po prostu sobie. Roztaczał aurę swobody, pewności siebie i kompetencji, która sprawiała, że ludzie potrafili omijać go szerokim łukiem nawet w zatłoczonych alejkach. Zdobiony brązem miecz przy pasie — symbol członka Zakonu Deganów, zrzeszenia najemników starszego od samego miasta — dopełniał całości. Wystarczyło powiedzieć, że nikt nie wstępował do tego doborowego bractwa mieczy do wynajęcia, jeśli nie zapracował sobie na to swoją reputacją.
Prześliznąwszy się obok Degana, usiadłem na stopniu i wygrzebałem dwa ziarna aramu z sakiewki na szyi. Były nieduże, owalne — wielkości mojej największej kostki u dłoni — i spieczone na ciemny brąz. Potarłem nimi o dłonie, żeby wchłonęły część potu. W powietrzu rozszedł się ostry, gryzący zapach z delikatną nutą cynamonu, ziemi i dymu. Wystarczyła sama woń, by mój puls przyspieszył.
— Śniadanie — odezwał się Degan.
Podniosłem głowę.
— Że co?
— Mówię, że wisisz mi śniadanie.
— Czyżby?
Degan obdarzył mnie drwiącym spojrzeniem i wyliczył na palcach do trzech.
— Ach — rzuciłem. — Cóż, wygląda na to, że uczciwie na nie zapracowałeś.
Parsknął. Kiedy wreszcie wytropiłem Athela Roześmianą Gębą, byli z nim trzej mężczyźni — trzej świetnie zbudowani mężczyźni. Dla mnie stanowili barierę nie do przejścia, dla Degana zaledwie uciążliwą przeszkodę. Gdyby nie on, nie wydostałbym się z placu, a Athel wciąż szczerzyłby gębę.
— Dzięki — wymamrotałem słowo, które zbyt rzadko kierowałem do mojego przyjaciela, ale on nie był zbyt łasy na wyrazy wdzięczności. Przemierzaliśmy razem ulice zbyt długo, by przywiązywać wagę do takich gestów.
Wzruszył ramionami.
— To była długa noc. Musiałem jakoś zabić czas.
Uśmiechnąłem się i uniosłem ziarna aramu do ust. W tej samej chwili z magazynu doleciał krzyk. Rozejrzeliśmy się z Deganem po ulicy, ale w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby usłyszeć Athela — a w każdym razie nikogo, kto czułby potrzebę zbadania, skąd pochodził hałas. Od ciszy, która zapadła zaraz potem, przeszły mnie ciarki. Odruchowo przegryzłem ziarna, choć zamierzałem potrzymać je w ustach, by nacieszyć się przyspieszaniem pulsu w przyjemnym oczekiwaniu. Moje usta wypełnił dymny, słodko-gorzki smak. Przeżułem i połknąłem, gotowy na uderzenie.
Przyszło szybko, jak zwykle po całych ziarnach. W jednej chwili byłem wykończony i śpiący, a już w następnej zalała mnie fala ożywienia. Pustkę puchnącą w mojej głowie od kilku dobrych godzin zastąpiło wrażenie czujności. Poczułem, jak ulatuje ze mnie najgorsze napięcie. Mięśnie pleców rozluźniły się, ciśnienie narastające między oczami zelżało. Zmęczenie nadal było obecne — wiedziałem, że w najbliższym czasie na pewno nie będę uganiać się za nikim po mieście — ale nie czułem się już jak wyżęta szmata.
Wyprostowałem się, rozciągając obolałe ramiona. Mój umysł znów pracował, puls był równomierny, a wzrok odzyskał ostrość.
Potrząsnąłem wiszącą na szyi sakiewką, zanim wsunąłem ją pod koszulę. Zostało tylko kilka ziaren. Wkrótce będę musiał uzupełnić zapasy.
Przyjęliśmy jak najwygodniejsze pozycje, uzbrajając się w cierpliwość. Parę razy miałem wrażenie, że znów słyszę Athela, ale miasto budziło się powoli do życia i krzyki sprawiały wrażenie znacznie cichszych, więc nie mogłem być pewien.
Jeden z pomocników Shattersa przyszedł po mnie w chwili, gdy efekt ziaren zaczynał ustępować. Zanim dotarłem do magazynu i stanąłem przed Katusznikiem, przypływ adrenaliny minął, wprawiając mnie w nieszczególnie serdeczny nastrój.
— No i? — zapytałem.
Shatters spłukiwał dłonie i ramiona w wielkim wiadrze stojącym na skrzyni.
— Mam imię.
— Jakie imię?
Kiwnął głową na wiadro.
— Zdumiewające, jakie to przyjemne uczucie. Szczególnie po tak długiej nocy. Można się nieźle spocić, pracując tyle czasu nad klientem. — Łypnął na mnie kątem oka. — Dzięki temu człowiek zaczyna doceniać proste przyjemności, kapujesz?
Nie odpowiedziałem. Miałem pewne podejrzenia, dokąd zmierza ten wywód, ale wolałem, by Katusznik przeszedł do sedna bez mojej pomocy.
— Jak jastrzębie — stwierdził. — Jastrzębie są bardzo proste.
— Czyżby?
Kiwnął głową.
— Kiedy czegoś potrzebujesz, dajesz człowiekowi garść jastrzębi i dostajesz coś w zamian. A im więcej chcesz, tym więcej musisz zapłacić.
Przytaknąłem. Tak jak sądziłem, Shatters próbował mnie oskubać.
— Rzeczywiście, całkiem proste — stwierdziłem — tyle że my już ustaliliśmy cenę.
Shatters nachylił się w zadumie nad wiadrem. Zauważyłem, że woda ma lekko rudawy odcień.
— Klient opierał się dłużej, niż sądziłem. Można by pomyśleć, że jak coś trwa dłużej, niż powinno, to jest warte większej zapłaty. Żaden człowiek nie opierałby się tak długo z czystej przekory. — Przeciągnął palcem po powierzchni wody. — Jeśli chcesz usłyszeć, co miał mi do powiedzenia, musisz dorzucić jeszcze parę jastrzębi.
— Albo?
— Albo Athel nigdy już niczego i nikomu nie powie, a ja odejdę z imieniem.
— Rozumiem.
Shatters wyszczerzył się w uśmiechu.
— Cwany z ciebie koleżka. — Nachylił się, by przemyć twarz.
— Cwany — przytaknąłem, kładąc mu rękę na szyi i wpychając głowę pod wodę. Zaparłem się, żeby mi nie uciekł, drugą ręką przytrzymując wiadro.
Z reguły nie mam nic przeciwko renegocjacji cen — do diabła, to nieodłączona część interesów z ludźmi takimi jak Shatters. Każdy Kamrat nieustannie szuka okazji, żeby napchać sobie kabzę jastrzębiami, ale istnieją na to dwa sposoby: właściwy i niewłaściwy. Właściwy zakłada odrobinę wzajemnego szacunku i chęć osiągnięcia kompromisu, niewłaściwy sprowadza się zaś do żądania większej kwoty, „bo inaczej…” A ja nie znoszę szantażu, chyba że sam jestem stroną dyktującą warunki.
Nawet z głową pod wodą Shatters był hałaśliwy, w związku z czym już po chwili zjawili się jego pomocnicy. Rzuciłem im krótkie, ostre spojrzenie.
— Pierwszy, który kiwnie palcem, gryzie ziemię — syknąłem. Obaj zatrzymali się w pół kroku, rozerwani pomiędzy strachem o własne życie i powinnością obrony mistrza. Spojrzeli na mnie, na Shattersa i w końcu na siebie.
Wiedziałem, że ich mam — wystarczyło, że się zawahali.
— Spływać — rzuciłem, ale oni nawet nie drgnęli. Odwróciłem głowę od Shattersa, który młócił rękoma powietrze, i spojrzałem na większego mężczyznę. — No co jest, chłopaki, chyba nie gadam do jakichś parszywych konusów? Nie wiecie, kim jestem? Spływać, powiedziałem!
Większy mężczyzna zwiesił łeb i odwrócił się. Mniejszy wyglądał na niezdecydowanego. Ocenił dzielący nas dystans, analizując sytuację.
— No chodź, chłoptasiu. Pokaż, na co cię stać.
Uciekł.
Opór Shattersa zaczynał powoli słabnąć. Wyciągnąłem mu głowę z wiadra, żeby zaczerpnął powietrza, po czym wepchnąłem z powrotem pod wodę. Chwila przerwy i powtórka. Pod koniec czwartego nurkowania puściłem i cofnąłem się o krok.
Shatters przewrócił się z wiadrem na głowie, wylewając wodę na siebie i na podłogę. Nie wstawał, kaszląc ostro, a jego ciało trzęsło się z wysiłku. Kiedy zaczął wymiotować wodą i żółcią, przyklęknąłem obok i zabrałem mu sztylet.
— Imię — powiedziałem, kiedy opanował torsje.
Shatters splunął.
— Wal się — warknął.
— Nie znam takiego imienia. — Wepchnąłem mu nogą twarz w rzygowiny i przy okazji rozbiłem nos o podłogę. — Spróbujmy jeszcze raz.
Zakrztusił się, usiłując podnieść głowę. Pozwoliłem mu, ale dopiero po chwili.
— Ioclaudia — parsknął. — Imię brzmi Ioclaudia.
Zmarszczyłem brwi. To było stare imię, takie, którego z pewnością nie znałem z ulicy.
— Kto to? — zapytałem.
Shattersa dopadł kolejny atak kaszlu. Szturchnąłem go czubkiem buta.
— Ta Ioclaudia, kto to taki?
— Nie wiem. Athel nie chciał powiedzieć.
— Co ją łączyło z Athelem? Była jego klientką?
— Nie wiem. Może.
— Gdzie mogę ją znaleźć?
Shatters pokręcił głową.
— A co z relikwiarzem? — drążyłem. — Powiedział ci, co się z nim stało?
— Powiedział tylko, że musiał dokonać jakiejś wymiany. — Shatters podniósł się na ręce i kolana. Ramiona mu drżały, ale z każdą chwilą odzyskiwał siły. — Zabrzmiało to tak, jakby sprawa wyszła niespodziewanie.
— I załatwił ją moim relikwiarzem?
Shatters przytaknął.
Athel, ty przeklęty sukinsynu.
— Na co go zamienił?
— Do cholery, a skąd mam to wiedzieć? — W głosie Shattersa znów pojawiła się wściekłość. — Niech cię szlag, ty mały gnoju — parsknął, podnosząc na mnie wzrok. — Wiesz, co ci za to zrobią moi bracia?
Przytknąłem mu do policzka jego własny sztylet. Zamarł, wpatrując się w stal. Klinga była tak ostra, że pojawiła się na niej strużka krwi, choć nawet nie próbowałem wywierać nacisku.
— Niech ci nawet nie przychodzi do głowy, żeby zamieniać to w prywatne porachunki — ostrzegłem go. — Próbowałeś oskubać mnie do czysta, a ja złapałem cię za rękę. Interesy to interesy, nic więcej. Sprawa zamknięta. — Opuściłem sztylet, pozwalając, by na chwilę zawisnął przy jego szyi. — A jeśli mimo wszystko wmieszasz w tę sprawę swoich bratnich Katuszników, sprawisz przykrość nie tylko mnie — Nicco też nie będzie zadowolony. Jestem pewien, że jego nie chciałbyś zdenerwować.
Shatters zbladł na dźwięk imienia mojego mocodawcy. Nicodemus Alludrus słynął z wybuchów porywczości, dotkliwych szczególnie wówczas, gdy ktoś próbował nabić go w butelkę. Oszukiwanie mnie nie było równoznaczne z oszukiwaniem Nicco, ale bywały sytuacje, gdy granica dzieląca nasze osobiste interesy zaczynała się rozmywać. Choć nie była to jedna z nich, nie zamierzałem informować o tym Shattersa.
— Rozumiemy się? — zapytałem. Shatters kiwnął głową najdelikatniej, jak umiał, czując obecność ostrza przy swojej szyi.
— Świetnie. — Cofnąłem sztylet i odwróciłem się, zostawiając Shattersa na podłodze. Podczas gdy on zbierał się do kupy, ja podszedłem do Athela.
Jeśli miałem jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, czy słusznie postąpiłem, traktując Shattersa w tak brutalny sposób, to pierzchły one na widok miazgi do niedawna będącej Roześmianą Gębą. Tym razem Katusznik i jego ludzie nie ograniczyli się wyłącznie do rąk i nóg przemytnika — znalezienie choćby skrawka ciała, który nie byłyby rozerwany, pocięty czy okaleczony w taki lub inny sposób, graniczyło niemalże z cudem. Bolało od samego patrzenia, a na domiar złego Athel był przytomny… i spoglądał w moją stronę.
Przełknąłem żółć, ale nie ze względu na Athela. Po prostu nie chciałem dawać satysfakcji Shattersowi. Odetchnąwszy głęboko, przeciągnąłem dłonią po wąsie i bródce, po czym przestąpiłem nad beczką.
Athel oddychał nierówno i chrapliwie. Jedno oko miał zapuchnięte, ale drugim wodził za mną, gdy zmierzałem w jego stronę. Spodziewałem się, że ujrzę w nim blask nienawiści, gniewu bądź szaleństwa; wszystko, lecz nie to, co ujrzałem — spokój. I to nie ów fałszywy rodzaj wyciszenia, który pojawia się po potężnym szoku, i nie bierność skrajnego wyczerpania, lecz milczącą, opanowaną swobodę. Czułem, jak przechodzą mnie ciarki.
Gdy nasz wzrok się spotkał, zrozumiałem, że Athel Roześmiana Gęba jest już właściwie martwy. Nie dało się zrobić nic więcej, by zmusić go do gadania, a on przed śmiercią nie zamierzał niczego nam wyjawić. Fakt, że wymsknęło mu się imię Ioclaudia, był prawdopodobnie dziełem przypadku lub czymś w rodzaju podarunku, ale Athel nie zamierzał dopuścić, by sytuacja się powtórzyła — tyle potrafiłem wyczytać z jego oczu.
Przyklęknąłem, starając się nie zamoczyć kolan w krwi rozlanej na podłodze. Poruszył nieśpiesznie sprawną powieką, a ja dopiero po chwili zrozumiałem, że puszcza do mnie oko.
Sięgając po broń, zorientowałem się, że wciąż ściskam w dłoni sztylet Shattersa. Athel podążył za moim wzrokiem, po czym przeniósł spojrzenie pojedynczego oka z powrotem na moją twarz. Gęba mu się śmiała, gdy podrzynałem mu gardło.
Fragment książki Douglasa Hulicka „Honor złodzieja”. Przeł. Łukasz Małecki. Wydawnictwo Literackie, 2012.