Nie czytałam powieści Nory Roberts od lat, a to wielka szkoda, bo może wyłapałabym moment, kiedy z autorki ckliwych, ociekających lukrem romansów, zrobiła się pierwszorzędną pisarką. Nie ma już stron przepełnionych jedynie opisami kolejnych uniesień miłosnych. Jest akcja! Sensowna! I co z tego, że wszystko musi zakończyć się happy endem?
Bo chyba dla happy endu i dla chwili zapomnienia sięgamy właśnie po takie książki. Ta jest przyjemnym zapomnieniem od codzienności i historią, która może zapewnić naprawdę lepszy humor. Miasteczko Boonsboro, mała, zżyta ze sobą społeczność. Trzej bracia remontują miejscowy hotel. Do miasteczka wraca Clare Brewster, która po tragicznej śmierci męża chce, wraz z trzema synami od nowa zacząć swoje życie. Beckett, jeden z braci darzy ją szczególnym uczuciem, które rośnie w nim jeszcze od czasów kiedy oboje mieli po kilkanaście lat.
Lubię tę książkę i to z wielu powodów. Lubię ją, bo nie jest nachalnym, nieznośnym romansidłem jakich za dużo, a jedynie (a może „aż”) powieścią z wątkiem romansowym. Lubię ją bo nie ocieka lukrem, nie jest nachalna, zupełnie nie ckliwa, nie przerysowana. Jeszcze bardziej lubię ją za sensownie zarysowaną fabułę, rzeczywistą, na tyle przypominającą codzienne życie, że z powodzeniem można się utożsamić z kolejnymi bohaterami i wydarzeniami. W końcu Nora Roberts zdecydowanie odcięła się od przesadzonych pseudo romansowych historyjek i postawiła na żywą akcję, żywe postaci i prawdziwą opowieść. I to napisaną zwyczajnym, ludzkim językiem, pozbawionym kolokwializmów, irytujących metafor czy przenośni. Czyta się to świetnie, z porządną dawką zainteresowania. I chociaż wiemy, że przecież wszystko nieuchronnie prowadzi do happy endu, i tak z przyjemnością sięgniemy po książkę, której przeczytanie da nam chwilę wytchnienia i zapomnienia od codzienności. Taka jest właśnie rola książek Roberts i dokładnie dlatego, miliony czytelniczek od lat kupują jej powieści. I ja zrobię dokładnie tak samo. Po następną grzecznie ustawię się w księgarni. Znając literacką płodność pisarki, nie przyjdzie mi długo czekać.
Marta Czabała