To bez wątpienia imponujące widowisko, zrobione za pomocą najlepszego sprzętu i najlepszych efektów specjalnych. Gorzej jest już od strony scenariusza, miejscami bezlitośnie wprost schematycznego, niemalże jakby zapożyczonego z innych filmów. Ale przecież na filmy science-fiction chodzimy raczej dla aspektu wizualnego, dlatego uznam, że „John Carter” jest filmem raczej udanym, nawet jeśli miejscami zdecydowanie zbyt długim i męczącym.
I niestety stworzony w tym nieszczęsnym 3D, zupełnie niepotrzebnym kiedy film i tak zrobiony jest z niemałym rozmachem. Tytułowy John Carter to żołnierz wojny secesyjnej, wypalony pracą, na dodatek zdruzgotany brakiem bliskich mu osób. Któregoś dnia, całkiem przypadkiem John zostaje przeniesiony do nieznanego mu miejsca, gdzie miejscowa ludność wcale nie przypomina znanego mu homo sapiens, a i ona patrzy na niego jak na swoistą anomalię. Jako iż drogi do domu nie widać, John musi odnaleźć się w miejscu, które też toczy swoją wojnę. Tak właśnie żołnierz amerykański staje się częścią wielkiego zbrojnego konfliktu. Na Marsie.
Gdzie, a jakże, nie zabraknie pięknej księżniczki, chętnej do obdarzenia swoimi wdziękami każdego, kto tylko wyzwoli ją z konieczności poddania się reżimowi najeźdźcy i wymuszonemu małżeństwu. Brzmi znajomo? Oglądaliśmy już takie motywy po wielokroć, zawsze takie same, czasami tylko opakowane w mniej efektowną wizualnie otoczkę. Te efekty w filmie Andrew Stantona są bez wątpienia gratką dla miłośników s-f, ale też i samego kina. Nie ma co ukrywać, ten gatunek lubi rozmach i przepych. I te efekty spokojnie rekompensują niedostatki w scenariuszu. Bo kto przecież nie wie, jak skończy się cała ta opowieść? Ogląda się to spokojnie, bez specjalnego przejęcia, z poczuciem mile spędzonego czasu. Aktorzy robią co mogą, chociaż scenariusz nie wymaga od nich zbyt wiele, więc i okazji do wykazania się brak. Ale co najmniej dobrze jest bez wątpienia. Trochę to tylko wszystko za długie, z powodzeniem można by całość skrócić o co najmniej pół godziny. Na deser, po obejrzeniu, polecałabym wyszukać jeszcze inną, zrobioną w 2009 roku przez słynną wytwórnię Asylum ekranizację tej samej historii o tytule „Księżniczka z Marsa”. Oglądając to dzieło można jeszcze bardziej docenić tą bardziej współczesną wersję. Taką co od rewolucji filmowej jest daleka, ale obejrzeć ją można z powodzeniem.
Marta Czabała