Z każdego bodajże reklamującego film plakatu wyziera do nas Rihanna, która właśnie przed kamerą postanowiła rozwijać swoje talenty. Nie mam nic przeciwko słynnej dzisiaj Barbadosce, ale ten film to coś znacznie więcej niż ona. To dwie godziny bezsensownej, ale jakże zabawnej rozrywki. Dla wielbicieli gatunki gratka jakich mało.
Bardzo trudno jest się pozbyć wrażenia, że to niemalże pastisz gatunku bądź hołd składany filmom o inwazjach kosmitów. Ale cóż, być może po „Dniu Niepodległości” wszystko wydaje się już być tylko kopią. Ale do rzeczy. Zaczyna się mało obiecująco, bo też wielkim dziwnym, troszkę rozwleczonym konfliktem braci, na tle zresztą zawodowym, czyli dumny z kraju żołnierz, kontra wieczny chłopiec bumelant. W wyniku awantury ów bumelant wstępuje do marynarki wojennej, gdzie może nie sprawdza się w wojskowym drylu czy demonstrowanym patriotyzmie, poznaje za to miłość swojego życia, nota bene córkę admirała. Wojskowa tradycja jest święta, należy więc admirała poprosić o rękę ukochanej, a tatuś do łatwych nie należy. Chwila zostaje jednak odsunięta w czasie, bo oto na ziemi pojawiają się kosmici, świetnie zorganizowani i śmiertelni, którzy chcą zniszczyć rasę ludzką. A co tak dobrze robi na małą inwazję niż opór ze strony amerykańskiej marynarki?
No dobrze, w gruncie rzeczy amerykańskiej i japońskiej, bo japońskie wojsko też ma swoją rolę w zwalczaniu wielkiego złego kosmity (nota bene lądującego w okolicach Pearl Harbor). Ale w gruncie rzeczy, z innych filmów wiadomo, że całość zależeć będzie od jednostki, a w tym wypadku jednostek. Będzie więc nasz bumelant, przechodzący w związku z inwazją (czy ktoś miał wątpliwości?) swoiste katharsis. Będzie weteran wojenny, pozbawiony na służbie nóg, który będzie musiał zrozumieć, że to nie od nóg zależy jego efektywność. Będzie srogi admirał i żołnierze, którzy najpierw zginą a potem będą dumni. No dobrze, prawie. Mam szczerą nadzieję, że te przykłady bohaterów są zamierzenie przekoloryzowane, bo tylko wtedy patrzy się na nie z rozrzewnieniem. Inaczej całość byłaby bezsensowną głupotą, a ja za bardzo lubię takie filmy, żeby dać sobie wmówić, że to po prostu idiotyczna sieczka z kosmitami. Pamiętajmy, że mamy do czynienia z adaptacją jednej z najbardziej klasycznych gier na świecie. Kto nie grał w życiu statki?
Ta fascynacja najbardziej klasyczną z klasycznych i szlachetnych gier widoczna jest w scenografii, poza tym jednak film Petera Berga przypomina klasyczny film o inwazji kosmitów, mało wyrafinowany, nastawiony przede wszystkim na efektowne sekwencje walk i zbrojnych konfliktów. Ale czy ktokolwiek ma mu to za złe? Efekty specjalne są zaiste pierwszorzędne, doskonale zmontowane, świetnie rozrysowane przez grafików. Dzieje się dużo, ciągle, a po rozciągniętym wstępie akcja nie odpuszcza już ani na chwilę. Doceniam humorystyczne zakończenie konfliktu zbrojnego, doceniam bawiących się swoimi rolami aktorów (nie tylko Rihannę, chociaż ona zupełnie nie razi), doceniam też dobrą zabawę, jaką film bez wątpienia zapewnia. A że patos amerykański leje się z każdej sceny? Że wszystko jest okropnie przewidywalne i łatwe do wydedukowania? A czy jest ktoś, kto czegoś takiego nie oczekiwał? Być może filmowe Berga daleko jest do „Dnia Niepodległości”, ale ten wyznaczył pewne niedoścignione standardy. Ja osobiście wyszłam z kina całkowicie usatysfakcjonowana.
Marta Czabała