Chociaż wciąż nie mogę wyjść ze zdumienia, że po tak niewielkiej ilości czasu znowu oglądamy początki Spider-Mana, rozumiem, dlaczego ten film zbiera tyle pozytywnych recenzji. Ma w sobie wszystko to, czego brakowało poprzedniej wersji, tak aby naprawdę stać się adaptacją komiksu. Tylko to nieszczęsne 3D można by tak sobie odpuścić.
Samej historii nie trzeba chyba nikomu specjalnie przytaczać. Peter Parker, tutaj jeszcze uczeń liceum, nosi łatkę dziwaka. Nic dziwnego, jak na taki wiek nosi w sobie zbyt dużo negatywnych emocji. Porzucony przez rodziców u wujostwa, nigdy tak naprawdę nie dowiedział się co stało się z jego matką i ojcem. Kiedy przypadkowo gryzie go pająk, Peter staje się człowiekiem obdarzonym nieprawdopodobnymi umiejętnościami. Tak właśnie rodzi się Spider – Man, młody bohater, obdarzony poczuciem odpowiedzialności za swoje miasto i poczuciem winy, bo jest częściowo odpowiedzialny za to co się w tym mieście dzieje.
Lubię tego Spider – Mana, nawet jeśli nakręcony został w tym okropnym, całkowicie niezrozumiałym 3D. Lubię go, bo nie udaje tego czym nie jest. A jest absolutnie uroczym filmem przygodowym, pełnym uproszczeń, ale jednak stricte rozrywkowym. Wizualnie to film perfekcyjny, przepełniony najlepszymi efektami specjalnymi. Może miejscami trochę zbyt komputerowymi, w gruncie rzeczy jednak takimi, jakie w filmach o super bohaterach być powinny.
No i aktorzy! Andrew Garfield ma w sobie dokładnie to, czego nie miał Spider-man Toby’ego Maguaiera. Pomijając fakt, że jest po prostu lepszym aktorem, ma jednak taką zawadiackość, naturalność, twarz pełną emocji. To właśnie jego Spider-man pokazuje w sobie chłopca, mężczyznę i wojownika. To on w pełni oddaje naturę młodziutkiego chłopaka z zadaniem ratowania świata. I chociaż ma już trzy przysłowiowe dychy na karki, wcale na to nie wygląda. To jego Spider-Man jest tym idealnym i prawdziwym. Brawo!
Oczywiście, jak to w takich filmach bywa, nie zabraknie też kilku ciekawych nazwisk. Rozkoszna, znacznie lepsza niż Kirsten Dunst, Emma Stone. Jest Rhys Ifas, Denis Leary, Martin Sheen, Sally Field. Wszyscy ważni, chociaż może nie aż tak bardzo jak dwójka głównych bohaterów. Troszkę nieporadnych, emocjonalnie wzruszających, strasznie sympatycznych. Czy jednak oglądacie film dla nich, dla efektów specjalnych czy też może dla fantastycznej muzyki geniusza Jamesa Hornera; i tak znajdzie się powód żeby całość zobaczyć. I polubić, bo już wiadomo, że będzie kontynuacja. Rozkoszny przygodowy film. Dla każdego.
Marta Czabała