Dennisa Lehane’y nie trzeba już chwalić. Nie trzeba go też specjalnie rekomendować. Bo chyba nie ma już nikogo kto czyta książki i nie wie, że to pierwszorzędny autor kryminałów, a każda jego powieść jest przygodą dla czytelnika. To zaszczyt móc je czytać.
Tak samo jak i tę najnowszą (u nas, nie w chronologii życia bohaterów) książkę, „Modlitwy o deszcz”. Po feralnej sprawie zaginięcia małej Amandy, drogi Angie i Patricka rozchodzą się, zarówno na gruncie prywatnym jak i zawodowym. Klientką Patricka zostaje Karen, ofiara prześladowcy. Wraz z nieodzownym Bubbą, sprawa zostaje szybko załatwiona. Kiedy jednak Karen dzwoni ponownie, Patrick zapomina oddzwonić. Dlatego ma poważne wyrzuty sumienia, kiedy odkrywa, że kobieta popełniła samobójstwo. Wiedziony instynktem, rozpoczyna śledztwo, odtwarzając kroki Karen prowadzące do dnia, kiedy ta odebrała sobie życie.
A my odtwarzamy je wraz z nim, po kolei odkrywając karty misternie utkanej układanki. Lehane niespiesznie prowadzi nas przez całą akcję, pozwalając sobie na pauzy, wypełniając je faktami z życia swoich bohaterów. Trudno jest mieć mu to za złe, bo nudy nie ma a bohaterów zdążyliśmy już polubić i chętnie dowiadujemy się co u nich słychać. Na pierwszy plan wychodzi definitywnie w końcu Bubba, który już dawno na taką uwagę zasługiwał. Lehane zręcznie balansuje pomiędzy wątkami kryminalnymi a obyczajowymi, nie zaburzając jednak proporcji. Umie prowadzić i te wolniejsze sceny i te bardziej (w sensie dosłownym i przysłowiowym) wybuchowe. Jego historie zawsze mają logiczny tor, wynikające z siebie wątki. Nie ma w nic irracjonalnego, nie ma nic co być w nich nie powinno. Nie czyta się tego przysłowiowym piorunem, tym bardziej, że stron jest niemalże 500. Ale każdą kolejną stronę celebruje się nabożnie, ciesząc się, że takie książki dotarły na nasz rynek. Gratka.
M.D.