Robić Bourne’a bez Bourne’a to szaleństwo? Okazuje się, że wcale nie takie duże, bo są zdolni do napisania sensownego scenariusza i są też tacy, którzy z łatwością przejmą pałeczkę od samego Matta Damona. I choć akcji jest zdecydowanie mniej niż w tych poprzednich filmach, całość wypada zdecydowanie na plus. Zostaje chęć na więcej.
W kolejnej części dowiadujemy się znacznie więcej o tajnym projekcie Treadstone, na przykład to, że właśnie jest zamykany. Swoją zasługę miał też w tym sam zaginiony agent Bourne, który naraził organizację na straty. Ale takich jak on było więcej. Dlatego teraz kolejni agenci są eliminowani, tak samo zresztą jak pracownicy naukowi zajmujący się medyczną stroną całości. Nie udaje się tylko wyeliminować jednego agenta Aarona Crossa (Renner), który ratuje przed niechybną śmiercią panią doktor Martę Shearing. Ich śladem podąża cała organizacja pod wodzą nieustępliwego Eric Byera.
A potem? Wiadomo. Można się więc spodziewać kilku niezłych pościgów, wymykania się wrogowi, nawet wtedy kiedy ta ucieczka wydaje się niemożliwa. Można oczekiwać zauroczenia pomiędzy parą głównych bohaterów. Lubię ich znacznie bardziej niż tych z czasów Damona. Nie ma co ukrywać, Renner i Weisz są znacznie lepszymi aktorami niż mogliśmy w serii oglądać dotychczas. A jeśli jeszcze mamy do tego dołożonego Edwarda Nortona, wtedy szczęście aktorskie może być całkowite.
Może być (i jest) przewidywalnie, bo ci co serię lubią, i tak na film pójdą, chłonąc sensowne efekty specjalne, w miarę wartką akcję i zapowiedź na część (części?) kolejną. Bo, że ta powstanie nie mam wątpliwości. I pewnie warto będzie na nią pójść.
Marta Czabała