Dzień dobry, Irene - Studentnews.pl recenzuje

Jeśli ktoś kocha Sherlocka Holmesa, chciałby czytać o nim bez końca. Co robić, kiedy przeczytało się już wszystko, co Conan Doyle napisał? Można samemu napisać książkę, której akcja rozgrywa się w tym samym świecie albo do niego nawiązuje. Tak powstają rozmaite, mniej lub bardziej udane sherlockiana.

Irene Adler wymyślona przez Conana Doyle zyskała status jedynej kobiety, którą podziwiał Sherlock Holmes. Wiele osób najchętniej ożeniłoby wielkiego detektywa z piękną śpiewaczką i na pewno takie książki i opowiadania także istnieją. Carole Nelson Douglas na szczęście zachowała napięcie między dwójką tych bohaterów. W „Dzień dobry, Irene”, drugiej książce z cyklu o pięknej pani detektyw, Sherlock Holmes pojawia się raczej jako osoba postronna, wizytująca; patron opowieści.

Irene Adler u Carole Nelson Douglas jest kobiecą wersją Sherlocka – prowadzi dochodzenia, rozwikłuje zagadki; używa swojej inteligencji i przebiera się jak szalona. Ma też swojego doktora Watsona, czyli Nell Huxleigh, która prowadzi pamiętniki i co chwilę powtarza „nie wypada”, „tak nie można”. W przeciwieństwie do Sherlocka znalazła swoją miłość, jest szczęśliwą żoną Godfreya Nortona. W „Dzień dobry, Irene” musi rozwikłać zagadkę tajemniczych topielców z charakterystycznymi tatuażami.

W książce Douglas więcej jest akcji niż dedukcji. Za dużo też przypadków, Irene ma wręcz kosmiczne szczęście do znajdowania kolejnych mokrych nieszczęśników z tatuażami. W efekcie niewiele ma to wspólnego z precyzyjnymi opowieściami Conana Doyle’a, ale dla miłośników awanturniczo-detektywistycznych powieści zapewne wystarczy. Może być nawet za dużo. Cytując Nell Huxleigh:  – „Nie! – zaprotestowałam. – Nie pozwolę dorzucać do tego bigosu jeszcze klątwy. Tatuaże, wosk do pieczęci i Sherlock Holmes to dosyć nonsensów na raz.”

2.jpg

Problemem jest też język tej opowieści. Nie wiem, czy to kwestia autora czy tłumacza, ale czytanie takich zdań jak „zrozumienie zaczęło świtać na burzliwym niebie jej ślicznych granatowych oczu” czy „rzeczony zwierz leżał u mych stóp, bawiąc się jak mały kociak kłębkiem bawełnianych nici, z których chciałam wyszydełkować przedmiot użytku domowego, zarówno przydatny, jak i piękny” przypomina trochę jazdę po wyboistej drodze. W miarę lektury udaje się nad tym przejść do porządku dziennego, trochę tak jak dzieje się z nieudanym dubbingiem, gdy przez pomyłkę trafimy nie na ten seans Harry’ego Pottera, na który planowaliśmy – po dwudziestu minutach przestaje się go słyszeć.

Magdalena Rachwald


Komentarze
Polityka Prywatności