Czas obcych władców

Początek 1943 roku. Na froncie wschodnim wojska hitlerowskie wspiera frankistowska Błękitna Dywizja złożona z hiszpańskich ochotników, którzy widzą w tej walce antykomunistyczną krucjatę. Pewnego dnia na skutej lodem rzece Sławiance zostają odnalezione zwłoki młodego żołnierza. Na piersi ofiara ma wyryte nożem słowa: „Pamiętaj, Bóg na ciebie patrzy”, pochodzące z dziecięcej modlitwy. Wszystko wskazuje na to, że morderca ukrywa się w szeregach dywizji. Śledztwo w tej sprawie zostaje powierzone Arturowi Andrade, byłemu inspektorowi policji, zdegradowanemu do stopnia szeregowca za popełnioną w przeszłości zbrodnię.


Dochodzenie staje się wędrówką w labiryncie wzajemnych podejrzeń i zależności. Ukazuje żołnierzy dywizji jako ludzi podzielonych, nękanych wspomnieniami niedawnej wojny domowej i przeczuwających bliską klęskę. Potworny mróz i widok zaśnieżonych pustkowi Rosji wpływa demoralizująco na przybyszów ze słonecznej Hiszpanii, prowadząc ich na skraj paranoi.
Arturo wpada na trop nielegalnego hazardu, w którym stawką jest ludzkie życie; inne ślady wiodą go ku masońskim obrzędom. Co gorsza, wkrótce się okazuje, że morderca nie zamierza poprzestać na jednej ofierze i realizuje jakiś sobie tylko znany przerażający plan. Co nim powoduje? Zemsta? Chęć wyrównania porachunków z przyszłości? Frustracja polityczna? Szaleństwo wywołane okrucieństwem wojny? A może jakiś ponury sekret?
W 2011 roku powieść została zekranizowana. Film w reżyserii Gerarda Herrero, zatytułowany Mroźna cisza, pokazał w Polsce kanał Ale Kino+.

Nota o autorze:
Ignacio del Valle urodził się w Oviedo w 1971 roku, mieszka w Madrycie. Jest autorem siedmiu powieści, za które otrzymał kilka ważnych nagród literackich. Stale współpracuje z dziennikiem "El Comercio" z Gijón, prowadzi też sekcję kulturalną w radiu Onda Cero.





Fragment książki:
Nadzorujący rzeźników weterynarz w randze porucznika miał właśnie zatwierdzić ubój następnego konia, kiedy do izby wszedł dziarskim krokiem starszy kapral, tak barczysty i muskularny, że wyglądał, jakby w każdej ręce dźwigał wiadro wody. Zasalutował, powiedział coś do oficera, po czym wręczył mu rozkaz na piśmie. Weterynarz kiwnął głową i zmarszczywszy brwi, rozejrzał się wokół, szukając kogoś wzrokiem wśród zajętych pracą ludzi o twarzach ukrytych pod kapturami białych fartuchów, które chroniły mundury przed zabrudzeniem. Zniecierpliwiony, zastosował sposób najprostszy i najbardziej skuteczny:
- Arturo Andrade! - ryknął tubalnym głosem.
Kilku żołnierzy się obejrzało, ale nikt nie zareagował. Nie otrzymawszy odpowiedzi, oficer powtórzył nazwisko jeszcze parę razy. Wreszcie jedna z pochylonych nad końskim trupem postaci, szturchnięta w bok przez kolegę, ściągnęła kaptur i spojrzała bezmyślnie na porucznika. Ów zmierzył groźnym wzrokiem wysokiego mężczyznę lat około trzydziestu pięciu, o dziobatej, popstrzonej przez ospę twarzy, intensywnie błękitnych oczach i wyglądzie rozbitka.
- Co z tobą? Oprzytomniej, nie słyszysz, jak cię wołam?
Arturo odruchowo stanął na baczność.
- Melduję się na rozkaz, panie poruczniku.
- Czekają na ciebie w kwaterze głównej. Pojedziesz z kapralem.
Roztargnienie Artura ustąpiło miejsca autentycznemu osłupieniu.
- W kwaterze głównej?
Oficer kiwnął głową, dając do zrozumienia, że uważa rozmowę za skończoną. Oddał dokument kapralowi i odwrócił się zirytowany do grupki podwładnych, którzy korzystając z okazji, zrobili sobie przerwę.
- Pospieszcie się, dzisiaj trzeba skończyć.
Arturo odmaszerował, żeby przebrać się w czysty mundur i wziąć broń, po czym ruszył za herkulesowym kapralem. Patrząc na przesłaniające horyzont barczyste plecy, zastanawiał się, po co go wezwali. W głowie, zagłuszając się nawzajem, kotłowały mu się setki domysłów, lecz dwa zaniepokoiły go szczególnie: pewien drobny incydent z przemytem papierosów i alkoholu oraz niewczesna ciekawość okazana podczas pamiętnego epizodu na rzece. Jedno i drugie nie wróżyło nic dobrego. Nigdy nie wiadomo, za co można trafić pod sąd. Na zewnątrz, pod zamulonym niebem, upstrzony kępami zagajników, powitał ich śnieżny pejzaż Miestielewa - siedziby in-tendentury arsenału i służb sanitarnych Błękitnej Dywizji na froncie leningradzkim. Położony przy linii kolejowej plac, zabudowany barakami, warsztatami, magazynami i schronami, sprawiał wrażenie pandemonium żołnierzy, koni, armat, ciężarówek, traktorów, ambulansów, przyczep... Swoją nazwę Miestielewo wzięło od pobliskiej wioski - skupiska chat przycupniętych wzdłuż drogi na niewielkim wybrzuszeniu terenu, w otoczeniu spichlerzy, pustych wiat, spiczastych stogów i żurawi studziennych. Za nimi, w pewnym oddaleniu, stał poczerniały drewniany wiatrak o wielkich, nagich skrzydłach. Osada, jak tyle innych w Rosji, była żywym świadectwem tego, że na owej ziemi niewiele się zmieniło od średniowiecza.
Arturo zadygotał z zimna i wciągnął nosem powietrze dziwnie rześkie, pachnące ozonem - nie tyle z powodu śniegu, ile z samej swojej natury, jakby powstało z innych, tutejszych składników. Kapral podjechał odrapanym, poobijanym peugeotem, zarekwirowanym gdzieś w Belgii lub Francji i przemalowanym później na szarozielony kolor. Idąc do samochodu, Arturo usłyszał metaliczny dźwięk przypominający zgrzyt kotwicznego łańcucha. Nawet nie zdążył się obejrzeć. Poczuł silne uderzenie i już leżał na ziemi, osłaniając twarz przed wyszczerzonymi wściekle kłami. Wszystko działo się tak szybko, że w jego mózgu zaszedł proces odwrotny: miał wrażenie, iż porusza się w zwolnionym tempie, jak nurek. Cudem ochronił szyję i siłą paniki przeturlał się po śniegu, umykając spod rozwartej paszczy ogromnego wilczura, który po nieudanym ataku wyładowywał złość na zdobycznym strzępie buta. Kapral zareagował natychmiast. Kilkoma potężnymi kopniakami odpędził bestię, a potem chwycił Artura pod pachy i pomógł mu wstać. Stanąwszy na lewej stopie, żołnierz poczuł ostry ból w kostce. Z czołem mokrym od potu, wciąż jeszcze roztrzęsiony, wrócił do baraku. Mozolnie rozplątując sznurówki, bał się, że zobaczy rozszarpaną łydkę lub co najmniej żywe mięso, ale po zdjęciu buta stwierdził z ulgą, iż rana nie jest głęboka, więc gangrena raczej mu nie grozi. Kilka siniaków i dużo strachu. Nic poważnego. Odczekał chwilę, żeby całkiem dojść do siebie.
- No i po bucie - westchnął kapral.
- Żadna strata, były już mocno znoszone.
- Ale do lazaretu i tak się musimy zgłosić.
- Nie warto, panie kapralu, tylko się najadłem strachu. Nie rozumiem, jak ktoś mógł spuścić z łańcucha taką bestię.
Arturo wstał, wciąż z lekka oszołomiony, i ostrożnie postawił stopę na podłodze. Kiedy upewnił się, że może chodzić, ruszyli z powrotem do samochodu. Poszukał hełmu zgubionego w trakcie szamotaniny, włożył go i podszedł do psa, który czekał spokojnie, powarkując cicho, lecz groźnie; uniesione wargi odsłaniały jedyne argumenty, jakie miały znaczenie w jego świecie. W każdym świecie, pomyślał Arturo. Przez kilka chwil mierzyli się spojrzeniem. Dziwne, ale nie czuł nienawiści - ten pies nie był ani zły, ani dobry, był po prostu sobą. Kapral uznał optymistycznie, że flaszka jest do połowy pełna:
- Jeszcze jedno ogniwo i przymierzałbyś drewnianą jesionkę.
Arturo obejrzał łańcuch przymocowany do wbitego w śnieg kołka, upewniając się, że stoi w bezpiecznej odległości. W tym momencie zza węgła pobliskiego baraku wyszedł niemiecki żołnierz, jeden z tych, którzy poruszają się, jakby ktoś ich pociągał za sznurki. W ręku trzymał zawinięte w szary papier ochłapy mięsa i kości. Arturo ruszył ku niemu z zaciśniętymi pięściami i mnąc w ustach przekleństwa, warknął kilka słów w jego ojczystym języku. Doszło do ostrej wymiany zdań, podczas której Niemiec zachowywał się z chłodną arogancją. Kapral, który nie znał niemieckiego, wodził oczami od jednego do drugiego, kręcąc głową, podobnie jak siedzący już teraz spokojnie wilczur. Nie rozumiał słów, pojął jednak ich ogólny sens, a widząc, na co się zanosi, postanowił interweniować. Wepchnął się pomiędzy nich i korzystając z tego, że był wyższy stopniem, zwrócił się do Niemca: mówił z uśmiechem, powoli, jakby wiedział, że pruski mózg nie zniósłby nadmiernego wysiłku.
- Ty sukinsynu, ty frajerze, ty cwelu jebany, ty idioto... Paniczyku pieprzony... Pierdol się, kurwa twoja mać...
Perorował tak dobrą chwilę, a spłoszony grenadier na każdą obelgę odpowiadał: ja. Potulniał w oczach. Dobrnąwszy do końca słownika, kapral przytknął niemal nos do twarzy Niemca, bacząc jednak, by nie przekroczyć granic jawnej prowokacji.
- Ku pamięci, mięci kupę?
Niemiec, sądząc widocznie, że tak się po hiszpańsku mówi "zrozumiano", odparł skwapliwie:
- Ja, ja, mein Obergefreiter. Menczy kupę.
- Chuj ci w dupę.
Kapral triumfalnym gestem zdjął z głowy wyimaginowany kapelusz toreadora, skłonił się głęboko i odwrócił na pięcie. Arturo, idąc posłusznie za nim, z trudem zachowywał powagę. Niemiec zwęszył okazję do zaczepki, więc choć wiedział, że musi ustąpić, jeszcze się im odgrażał na pożegnanie. Arturo obejrzał się i cofnął o krok, lecz tamten odpowiedział na wyzwanie ironicznym uśmieszkiem i poklepał psa niczym wyścigowego konia, który właśnie wygrał wielkie derby.
Kapral przywołał Artura i zaprowadził go do samochodu.
- Nie daj się podpuścić gnojkom! Zakute łby! - stwierdził. - Ależ ty, kurwa, szwargoczesz po ichniemu... Co ci powiedział?
- Że trzymają tu psa z powodu partyzantów, podobno jest tak wytresowany, że czuje ich z daleka.
- A przy okazji chcą zapolować na nas... Dla nich Hiszpan to trochę więcej niż świnia, a trochę mniej niż małpa. Ale ja się nikomu nie dam poniewierać, jakem Aparicio Tárrega.
Arturo nie bez uciechy przypomniał sobie niemieckie skargi na iberyjski luz: rozpięte kurtki, ręce w kieszeniach, dymiące pety w ustach... "Można wygonić Hiszpana z Hiszpanii, ale Hiszpanii z Hiszpana nigdy" - pomyślał.

Komentarze
Polityka Prywatności