Gangster Squad. Pogromcy mafii

1

Wstrząsająca historia zbrodni i tajemnic, zemsty i heroizmu w Mieście Aniołów. Od 1 lutego także w kinach! W 1946 roku Komenda Policji Los Angeles wypowiedziała bezwzględną wojnę światu zorganizowanej przestępczości. W skład elitarnej jednostki weszło ośmiu mężczyzn, którzy otrzymali rozkaz: pozbyć się znanego bossa mafii Mickey’ego Cohena… za wszelką cenę.


Paul Lieberman

Gangster Squad. Pogromcy mafii

Wstrząsająca historia zbrodni i tajemnic, zemsty i heroizmu w Mieście Aniołów. Od 1 lutego także w kinach!

W 1946 roku Komenda Policji Los Angeles wypowiedziała bezwzględną wojnę światu zorganizowanej przestępczości. W skład elitarnej jednostki weszło ośmiu mężczyzn, którzy otrzymali rozkaz: pozbyć się znanego bossa mafii Mickey'ego Cohena… za wszelką cenę.

Książka powstała na podstawie cyklu artykułów opublikowanych na łamach "Los Angeles Times" przez wielokrotnie nagradzanego dziennikarza Paula Liebermana. Jego opis prawdziwych wydarzeń stał się kanwą dla znakomitego filmu, w którym wystąpili Josh Brolin, Ryan Gosling, Sean Penn, Nick Nolte i Emma Stone.


Paul Lieberman - wieloletni współpracownik "Los Angeles Times" i "Atlanta Journal-Constitution". Laureat wielu prestiżowych nagród, współlaureat Nagrody Pulitzera. Mieszka wraz z żoną w Westchester County.

GANGSTER SQUAD. POGROMCY MAFII

Paul Lieberman

Fragment

Prolog

Futerał na skrzypce pod łóżkiem

- Dzwonił Willie Burns – powiedziała Connie O’Mara, kiedy jej mąż Jack wrócił do domu.

– Czego chciał?

– Żebyś wrócił na komendę.

– Okej, szefie.

W Los Angeles było chłodne, jesienne popołudnie, więc sierżant John J. O’Mara wyciągnął z szafy płaszcz i zdjął fedorę[1] z wieszaka za prowadzącymi do ogrodu drzwiami mieszkania (wynajmowali je, od kiedy wrócił z wojny). Na jego piersi, w kaburze na szelkach, spoczywał rewolwer.

Ich stary plymouth stał zaparkowany naprzeciw katolickiego kościoła św. Anzelma, którego proboszcz wrobił O’Marę w zbieranie na tacę podczas mszy, uważając, że młody irlandzki sierżant idealnie nada się do tej czynności. Odpowiedzią było spojrzenie niebieskich oczu.

Mieszkanie O’Marów znajdowało się zaledwie trzy mile od komendy policji Los Angeles przy 77 ulicy, na skraju dzielnicy Watts, więc podczas jazdy Jack nie miał zbyt wiele czasu na zastanawianie się, dlaczego porucznik Burns wzywa go po godzinach. O’Mara był podpadnięty, ponieważ przyskrzynił szajkę złodziei, wśród których znajdował się nastoletni syn komendanta policji. Niektórzy starzy wyjadacze uważali, że Jack powinien pozwolić, aby dokumentacja sprawy znikła bez śladu. Nie pozwolił.

Kiedy dotarł na komendę, w pomieszczeniu wydziału znajdowało się osiemnastu mężczyzn. Niektórzy z nich byli ogromni; Jack nigdy w życiu nie widział większych gliniarzy. Nie, nie chodziło o tamto. Większość zgromadzonych, podobnie jak O’Mara, nosiła płaszcze i kapelusze. Porucznik Willie Burns opuścił rondo swojego nisko na oczy, wzorem czarnych charakterów.

Czekał na końcu sali. Twardy, niski facet, który wcześniej służył jako artylerzysta w marines. Na początku swojej kariery w policji został postrzelony. Stał za ławką, na której leżał maszynowy thompson.

– Dostaliśmy polecenie utworzenia jednostki specjalnej – powiedział, zabawiając się rozkładaniem i składaniem broni. Robił to absolutnie bez wysiłku.

Tak właśnie wówczas to nazwał: jednostka specjalna. Później, przed sądem, zeznawał: „Moim głównym obowiązkiem było rozprawienie się z gangsterskimi porachunkami i utrzymanie niektórych twardzieli pod kontrolą”. Teraz jednak podał osiemnastu mężczyznom konkrety: jeśli się do niego przyłączą, ich celem staną się między innymi Benjamin „Bugsy” Siegel, playboy i były członek nowojorskiego gangu Murder Inc., czy Jack Dragna, sycylijski importer bananów, który cichcem zarządzał w Los Angeles nielegalnym hazardem i powiązanymi z nim interesami. Większość policjantów nawet o nim nie słyszała, choć pociągał za wszystkie sznurki zorganizowanej przestępczości w mieście.

Kojarzyła natomiast kolejne nazwisko, choćby dlatego że Mickey Cohen rok wcześniej zabił grubego bukmachera. Można było powiedzieć, że facet jest człowiekiem stąd. Urodzony w Brook­lynie jako Meyer Harris Cohen, w dzieciństwie przeniósł się z matką na Zachód, dorastając w Boyle Heights, dzielnicy biedy w Los Angeles. Najpierw jako gazeciarz walczył o narożniki ulic, później, mierząc zaledwie metr sześćdziesiąt pięć, boksował za kasę w wadze muszej. Mickey był drobnym mężczyzną, który wkrótce się przekonał, że broń może uczynić go potężniejszym. Z boksu wszedł płynnie w branżę gry w kości i napadów rabunkowych na kasyna w okolicach Cleveland i Chicago, aż w końcu ten „żydowski dzieciak” zwrócił uwagę starej mafii Capone’a. Poradzono mu, aby przeniósł się na Zachód, przyuczył do rzemiosła u noszącego kaszmirowe garnitury Bena Siegela i być może pomógł mięśniakom Bugsy’ego w usunięciu z Los Angeles drugorzędnych graczy. Mickey nie cieszył się w nowym środowisku uznaniem aż do tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego, kiedy to do jego słabo zakamuflowanego salonu hazardu, urządzonego w sklepie z farbami w Santa Monica, wparował studziesięciokilogramowy Maxie Shaman. Mickey twierdził, że Maxie zjawił się tam z czterdziestkąpiątką znalezioną później przy jego ciele, a on sam, nie mając wyboru, strzelił do napakowanego bukmachera z trzydziestkiósemki, którą trzymał w biurku.

Jakiś czas później siedem strzałów na jednej z ulic w Beverly Hills dostał inny bukmacher, Paulie Gibbons. W tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym przyszła kolej na dwóch chicagowskich bandziorów: Benniego „Ciepłe Kluchy” Gamsona i George’a Levinsona, o których podwójnej egzekucji prasa krzyczała nagłówkiem: HAZARDOWA WOJNA GANGÓW! Władze Los Angeles uznały, że ta kropla przepełniła czarę.

Oto dlaczego porucznik Willie Burns spotkał się w październiku tego roku z osiemnastką wybrańców.

– To będzie wasze narzędzie pracy – oznajmił, podnosząc thompsona i wsuwając na miejsce okrągły, pięćdziesięciostrzałowy magazynek.

Propozycja była następująca: nadal figurują na listach dyżurów w swoich dotychczasowych posterunkach, podczas gdy tak naprawdę miejscem ich pracy są dwa stare, zardzewiałe fordy. Nie dokonują aresztowań. Jeśli trzeba kogoś zatrzymać, dzwonią do wydziału zabójstw, rabunkowego albo do obyczajówki. Wykonują „inne roboty”, jak to określił komendant C.B. Horrall. Do dyspozycji mają gotówkę, fundusz tajnych służb przeznaczony na opłacanie informatorów rozpracowujących Bugsy’ego, Dragnę czy Mickeya Cohena. Nie dostaną biura. Spotkania będą się odbywać na ulicach, parkingach i wzgórzach. Przestaną istnieć.

Burns dał im tydzień na zastanowienie się i przemyślenie kilku rad udzielonych przez starego porucznika z „siedemdziesiątki siódemki”, który stwierdził, że robota w podobnej jednostce robi wrażenie na przełożonych i na dodatek może uczynić z człowieka bohatera.

– Albo pomaga skończyć gdzieś w San Pedro, we mgle – dodał.

Sierżant Jack O’Mara zapalił fajkę.

– Cokolwiek zdecydujecie, nie pakujcie się w żadne tarapaty – przestrzegał stary wyga.

Po tygodniu wróciło zaledwie siedmiu. Łącznie z Burnsem jednostka specjalna składała się więc z ośmiu ludzi. Jednym z nich był O’Mara, który musiał wytłumaczyć żonie, co znajduje się w stylowym futerale na skrzypce pod łóżkiem.

SIERŻANT GERARD „JERRY” WOOTERS dołączył do nich później. Nie służył do mszy, nie palił fajki, wolał cygara i papierosy, które zawsze zwisały mu z kącika ust. Był chudy, kościsty i zawsze dopinał swego. Ot, syn wędrownego poszukiwacza złota, który przybył do Kalifornii popychany marzeniem o szybkiej fortunie, ale przez większość czasu klepał biedę. Jerry próbował uniknąć wojny, ale mu się nie udało; na Pacyfiku został postrzelony i wylądował samotnie na dryfującym pontonie. Wiedział, że jeśli pierwsi znajdą go Japończycy, będzie martwy, lecz trafił na swoich i skończyło się na medalach. Po powrocie do domu zachował zdjęcia z atrakcyjnymi, pomagającymi mu w powrocie do zdrowia pielęgniarkami… Jako policjant bywał hardy i opryskliwy, zarówno w stosunku do bandziorów, jak i przełożonych. Już w swojej pierwszej sprawie w wydziale gangsterskim poprowadził dochodzenie, które na zawsze zmieniło reguły obowiązujące w policji w Los Angeles.

Sierżanci Jerry Wooters i Jack O’Mara nie mieli ze sobą nic wspólnego. Poza obsesją na punkcie Mickeya Cohena.

W końcu Jack postanowił zastawić na winnego morderstwa Cohena pułapkę i pokonać go jego własną bronią, podczas gdy Wooters zawarł tymczasem sojusz z rywalem Mickeya, potężnym Jackiem „Gorylem” Whalenem. Mężczyzną, który szczycił się tym, że nie potrzebuje broni (wystarczały mu pięści), i marzył o karierze w Hollywood.

Żaden nie powiedział drugiemu o tym, co zrobił.

PRZEZ DZIESIĘĆ LAT, jakie minęły od potwierdzenia przez FBI J. Edgara Hoovera istnienia mafii w Mieście Aniołów, wydział podjął wszelkie środki, żeby z życia Mickeya Cohena i jego kumpli uczynić piekło. Jego członkowie ostrzeliwali samochody gangsterów i zabierali przyjezdnych bandziorów na pogawędki do Mulholland Drive, strasząc ich i odsyłając do domu. Pod pretekstem likwidacji termitów i montażu telefonów założyli pluskwy w telewizorze i przy łóżku kochanki Mickeya (pal licho nakazy!). Zneutralizowali też niewygodną dziennikarkę i wyświadczyli kilka poufnych przysług Jackowi Webbowi, który chwalił miejską policję w swoim telewizyjnym show. Kradli gangsterom pistolety i notesy z adresami, zamiast czekoladek zostawiając im na poduszkach anonimowe wiadomości.

Pojawiały się sygnały o zamknięciu jednostki – jakieś pozwy, sprawy sądowe, jeden czy dwaj sceptyczni szefowie policji – ale lata pięćdziesiąte dało się przetrwać. To właśnie wtedy jeden z procesów oparł się o stanowy sąd najwyższy, a członek wydziału, Jerry Wooters, trochę zbyt lekkomyślnie podszedł do swych obowiązków podczas pamiętnej nocy w Valley. Kula, którą dostał między oczy, oznaczała koniec żywota jednostki specjalnej, podobnie zresztą jak pewnej ery w historii Los Angeles.

Jednostka działała w czasach i miejscach, w których prawda chowała się po kątach, a sprawiedliwość, zamiast w marmurowych budynkach sądów, wymierzano na ulicach. To właśnie było ich Los Angeles, słoneczne miasto pełne palm i pomysłów na życie, które przez sto lat udawało, że zło przychodzi doń z daleka…



[1] Fason miękkiego kapelusza z rondem i załamaniem wzdłuż główki, popularny na początku XX wieku (przyp. tłum.).


Komentarze
Polityka Prywatności