Jestem trochę zła na tę książkę, bo nie porwała mnie tak, jak powinna. Jako zagorzała miłośniczka gatunku science – fiction powinnam siedzieć nad nią bez przerwy, aż do samego końca. A tak, mam parę „ale”. Małe szkoda.
Bo chociaż sama historia nie jest jakoś szczególnie wyjątkowa, zasługuje na uwagę. Ile razy mieliśmy już wybrańców z obcej cywilizacji na Ziemi? Ile razy musieli walczyć ze złym najeźdźcą, niechcący angażując w swój konflikt także Ziemian? Od czasów kiedy takie historie trafiły na ekran, bohaterowie znacznie odmłodnieli. Tutaj też nie mają więcej niż kilkanaście lat. Są jedynymi, którzy przeżyli najazd na rodzimą planetę Lorien. Zanim jednak stawią czoła wspólnemu wrogowi, muszą jeszcze odnaleźć siebie nawzajem. A to nie jest wcale łatwe.
To swoista kontynuacja opowieści „Jestem numerem cztery”, znanej w Polsce przede wszystkim dzięki hollywoodzkiemu filmowi. I chociaż sama historia jest doskonałym materiałem na porywającą opowieść science – fiction, mam jednak parę zażaleń. Książka ma okropnie nierówne tempo. Jej większą część zajmują wzajemne poszukiwania głównych bohaterów, rozproszonych po całym świecie. Jest trochę za wolno, za mało się dzieje, nawet jeśli tytułowa dziewiątka musi co rusz staczać walkę ze swoim wrogiem. Całość ma dwóch narratorów, którzy zaznaczeni są w książce różną czcionką, trochę męczącą dla oczu. Czy nie wystarczyłoby, żeby pisać, kto w danym momencie opowiada całość historii? Większą część książki składa się z relacji wzajemnych poszukiwań. Trochę to za wolne, trochę za bardzo chaotyczne. Dopiero w ostatniej 1/3, książka nabiera tempa. I wtedy staje się niesamowicie wciągająca, nieprawdopodobnie ciekawa, taka jak powinna być opowieść z takim potencjałem. Akcja pędzi jak rozpędzony pociąg, a bohaterowie w końcu nabierają charakteru. Tej ostatniej części po prostu nie da się odłożyć. Jeśli coś może zachęcić do czytania kolejnych części tej sagi, to właśnie te ostatnie kilkadziesiąt stron. Ja chętnie przeczytam. Mam nadzieję, że inni też nie zniechęcili się nierównym początkiem.
Marta Czabała