Szlachcic w opałach, czyli wrażym zakusom Bryi kres położym, mosterdzieju.
Otrzymałem do recenzji książkę Jacka Piekary pod tytułem „Szubienicznik”. Jest to utwór z popularnego w Polsce nurtu powieści historycznych pisanych przez autorów science-fiction i fantasy. Nie ma w tym nic złego, chociaż czasem zastanawiam się, co takiego jest w historii, że zainteresowała akurat tych pisarzy, których spotykało się na zjazdach Fandomu. W tym nurcie mieszczą się powieści Jacka Komudy, niektóre powieści Andrzeja Pilipiuka i K. T. Lewandowskiego, mieści się też Jacek Piekara.
Nie wiem, ile książka czerpie z science-fiction, ale wiem za to, że nie byłoby jej bez Sienkiewicza. Czy to dobrze? Zależy dla kogo. Henryk Sienkiewicz był autorem specyficznego języka literackiego, podobno mało przypominającego autentyczną polską mowę XVII wieku, ale tym językiem posługiwał się po mistrzowsku. Jeśli jednak Sienkiewicz jest Dumasem polskiej powieści przygodowej, to Piekara nie jest nawet polskim de Kockiem. Podczas lektury po raz kolejny przekonałem się, że dla wielu współczesnych naśladowców powieści XIX-wiecznej (bo tak trzeba zaklasyfikować ten nurt prozy) im dłuższe są zdania i im bardziej naszpikowane łaciną, tym lepsza książka. W powieści „Szubienicznik” zdania są długie w stopniu niezrównanym, łaciny jest więcej niż w salezjańskim liceum, a intryga wlecze się z rozdziału na rozdział jak kulawy Tatarzyn przez wydmy.
Jakkolwiek zasadniczo powieść Piekary jest utworem stylizowanym na XIX-wieczny, to jednak zawiera też elementy powieści o sto lat wcześniejszej. Jest to mianowicie powieść szkatułkowa. Wyjaśniam na wszelki wypadek: powieści szkatułkowe to były powieści-koszmarki, którymi pasjonują się dziś badacze literatury odpowiedniego okresu, natomiast współcześni czytelnicy jakby mniej. U Piekary kryją się trzy opowieści drugiego poziomu, a w jednej z nich w dodatku spróbowano zawrzeć poziom trzeci, ale autor szybko zrezygnował, prawdopodobnie sam znudzony. Nie rozwodząc się nadmiernie wspomnę tylko, że pierwsze sto stron książki poświęcone jest przedstawieniu postaci, pojawia się też tam jedna brama i jakieś drzwi. Resztę miejsca zajmują rozwlekłe facecje, łacina w dużych dawkach, wino, ogromne (jak to w dawnej Polsce) posiłki oraz raz na czas dziewki. Wszystko pisane tak wysiloną staropolszczyzną, toporną i bez wdzięku, że zacząłem podejrzewać, że chodzi o krwawą satyrę na tak zwane dawne dobre czasy. Okres, w którym bez przerwy tak mówiono, faktycznie musiał być koszmarny. W drugiej setce stronic zaczęła się wreszcie zarysowywać jakaś intryga, której szczegóły serwują czytelnikom trzy kolejne postacie, deklamując swoje kawałki powieści szkatułkowej. Ich gadanina jest rozwlekła do imentu, w dodatku ciągle przerywana dygresjami rezolutnego pana Zaremby, który chyba jest bohaterem powieści, chociaż mało się wybijającym. Dygresje p. Zaremby przy okazji reprezentują również humor. Autor nie zna litości i na przykład, gdy panu Jackowi (mowa tu o bohaterze) kończą się facecje, to i tak jeden z opowiadających zasypia, tak, zasypia w trakcie snucia swojego kawałka. Zmusi to oczywiście autora do dodania kolejnego rozdziału, a czytelników do zwiększenia wysiłków. Jeśli idzie o te wysiłki, to z czasem przeszedłem na czytanie co trzeciej strony. Co zaskakujące, nie traciłem w ten sposób zupełnie nic z akcji utworu, a jednocześnie lektura wyzbyła się części swego uroku robót interwencyjnych przy łopacie.
Żeby nie przedłużać: gdy wszystkie trzy opowieści zostaną mozolnie i z licznymi przerwami opowiedziane i nastąpi długo wyczekiwana zaskakująca scena finałowa, czytelnik zorientuje się, że jest to finał udawany, bowiem ostatnie zdanie książki brzmi „koniec tomu pierwszego”. W tym momencie zrobiłem się naprawdę zły. Ja tę książkę przeczytałem między innymi dlatego, że hojny jeśli idzie o słowa, a skąpiący w zakresie akcji autor umieścił w niej coś w rodzaju zagadki kryminalnej, wątłej i występującej zupełnie pojedynczo, ale jednak. Przedzierałem się przez dzieło Jacka Piekary, bo byłem umiarkowanie ciekaw, o co w tym wszystkim chodzi. Autor uznał jednak, że koncept jest tak wysokiej klasy, że nie można go tak od razu zmarnować i odwlókł wyjaśnienie do następnej, a może i następnej książki. Każdy szanujący się polski autor sienkiewiczal-fiction musi mieć na koncie przynajmniej trylogię. Nobles obliż, omne trinum perfectum a Boh trojcu lubit. Ja jednak w tym miejscu mówię: pas. Trylogia czy nie, będę musiał poradzić sobie bez wiedzy o dalszych kolejach losu zawadiackiego pana Zaremby, gościnnego pana Ligęzy, pijanego pana Komarnickiego, grzecznego pana Broniewskiego, podejrzanego pana Rokickiego i wielu innych panów. Żeby jednak nie być stratnym, wymyśliłem na własny użytek ciąg dalszy powieści, którym chętnie podzielę się z czytelnikami. Otóż przewiduję, że w drugim tomie pan Rokicki okaże się nomen-omen diabłem, a w trzecim zabierze część obecnych do piekła. Które okaże się miejscem zaskakująco nieciekawym, a jego lokatorzy będą wygłaszać długie przemowy, jeszcze bardziej naszpikowane łaciną niż wypowiedzi bohaterów pozytywnych. Świetny koncept. Ale to już raczej beze mnie, panie bracie. Rezygnuję z pańskiego chrzczonego węgrzyna, biorę psa, kapelusz i idę napić się whisky.
Alek Rachwald