Mecz o wszystko

Mecz o wszystko

Początek lat siedemdziesiątych XX wieku. Amerykańscy żołnierze walczą w Wietnamie, ale wciąż są jeszcze żywe wspomnienia okrucieństw drugiej wojny światowej i Holokaustu. Atmosferę zagrożenia potęguje nieustający wyścig zbrojeń. Wydaje się jednak, że Gary Harkness jest jak najdalej od tych ponurych spraw. Z pewnością nie może uchodzić za szczególnie wybitnego studenta małej uczelni w północnym Teksasie, za to stanowi jedną z podpór tamtejszej drużyny futbolu amerykańskiego.

Czas spędza na wyczerpujących treningach, które są zaledwie wstępem do prawdziwie morderczych meczów, a w wolnych chwilach wdaje się w prymitywne zabawy i przepychanki z kolegami. Ale zdarza się też, że osiłki z drużyny toczą między sobą całkiem poważne rozmowy, które nieraz przekształcają się w filozoficzne czy nawet metafizyczne dysputy. Pojawia się także dziewczyna. Pulchna Myna Corbett, zbuntowana przeciw stylowi życia swej bogatej rodziny, ucieka w świat tak zwanych zwykłych ludzi i zaczytuje się w powieściach science fiction mongolskiego dysydenta. Gary ma jednak pewną obsesję, która go niepokoi – jest nią wojna atomowa. Zna wszystkie książki na ten temat dostępne w uczelnianej bibliotece, a jego głowę wypełniają obrazy rozległych zniszczeń, przerażające statystyki, wizje cierpień i śmierci setek tysięcy ludzi

Mecz o wszystko to druga z kolei – po debiutanckiej Americana – powieść dobrze znanego polskim czytelnikom Dona DeLillo. Po raz pierwszy została wydana w 1972 roku i nie dość, że świetnie oddaje klimat tamtych czasów, to jeszcze ani odrobinę się nie zestarzała. Wręcz przeciwnie – zachwyca świeżością stylu i wyczuciem językowego absurdu. Sugestywne opisy treningów i meczów, ostro nakreślone sylwetki graczy, trenerów, działaczy i promotorów, niezwykłe dialogi, ewoluujące od półsłówek do solennych rozważań – wszystko to daje przedsmak literackiej wirtuozerii, jaką pisarz osiągnie w swoich późniejszych dziełach.

Nota o autorze:

Don DeLillo - urodzony 20 listopada 1936 r., pisarz amerykański. Obok Thomasa Pynchona i Johna Bartha, jeden z czołowych przedstawicieli amerykańskiego postmodernizmu, pisze głównie powieści, ale też eseje, opowiadania i sztuki teatralne. Urodził się i wychował na nowojorskim Bronksie w rodzinie włoskich imigrantów (do pochodzenia pisarza odnoszą się wątki w Podziemiach).

W roku 1999 DeLillo, jako pierwszy Amerykanin, otrzymał Jerusalem Prize, nagrodę przyznawaną pisarzom, „którzy w swojej twórczości zajmują się tematem wolności jednostki w społeczeństwie”. (Otrzymali ją tacy pisarze jak Milan Kundera, Mario Vargas Llosa, V.S. Naipaul, Graham Greene, Simone de Beauvoir czy Jorge Luis Borges.)

Jego powieści traktują o stanie społeczeństwa amerykańskiego, pokazują procesy jakim podlega jednostka we współczesnym świecie (np. Biały Szum, Players, Mao II). W powieści Libra podjął się rekonstrukcji biografii Lee Harveya Oswalda, domniemanego sprawcy śmierci prezydenta Johna Fitzgeralda Kennedy'ego. Biorąc pod uwagę biegłość w operowaniu materią historyczną przy tworzeniu świata przedstawionego, powieść tę porównuje się do dzieł Thomasa Pynchona. DeLillo nieobce są też problemy dotyczące ery informacji, paranoiczna otoczka rzeczywistości staje się zjawiskiem centralnym dla wielu jego powieści (Podziemia, Pies Łańcuchowy, Nazwy).

Przez krytyka literackiego Harolda Blooma zaliczony został do czwórki wielkich amerykańskich powieściopisarzy naszych czasów, obok Thomasa Pynchona, Philipa Rotha oraz Cormaca McCarthy'ego.

Amerykańscy pisarze młodego pokolenia (tacy jak Bret Easton Ellis, Jonathan Franzen and David Foster Wallace) powołują sie na DeLillo jako na źródło inspiracji. James Ellroy wspomina, że Libra była jednym z bodźców do napisania przez niego tryptyku Underworld USA - jeszcze bardziej szczegółowego opisu zdarzeń, które mogły doprowadzić do  śmierci Kennedy'ego.

Fragment książki:

Wiele godzin poźniej, kiedy już obaj przegapiliśmy kolację, Bloomberg przetoczył się na plecy. Udało mu się to bez zdejmowania rąk z karku. Używał łokci jako dźwigni i hamulców, jak podwozia przy lądowaniu. Przypominało to rodzaj zadania: obrócić własne ciało o sto osiemdziesiąt stopni, nie zmieniając wzajemnego układu poszczególnych części. W końcu ułożył się i zapatrzył w sufit. Siedziałem na swoim łożku, oparty plecami o ścianę. Usytuowanie ciał może się wydawać nieistotne, ale byłem przekonany, że jest ogromnie ważne, gdzie każdy z nas się uplasował i w którą stronę patrzy. Słowa nadają ciału pozycję,  ona zaś z czasem zaczyna dyktować zdarzenia. Słońce stopniowo się zniżało, a ja usiłowałem objaśnić Bloombergowi tę koncepcję.

– Historia jest winą – powiedział.

– Jest też usytuowaniem ciał. To, co ludzie mówią, ma znaczenie tylko dopoty, dopóki język ustawia ludzkie masy albo pewną liczbę doniosłych obiektów w istotnych korelacjach. Potem staje się prawie matematyczny. Od tej chwili o wszystkim decydują usytuowania, a język jest jakby historycznym różniczkowaniem. Z tego, co my dwaj dzisiaj jeszcze powiemy, niewiele pozostanie. Zapamiętamy tylko, gdzie siedzieliśmy, w którą stronę mieliśmy zwrócone stopy, pod jakim kątem stykały się nasze rzeczywistości. Jeżeli dzisiejszy wieczór ma jakąkolwiek wagę, bierze się ona z naszego wzajemnego usytuowania, z relatywnych uplasowań, tego rodzaju spraw. Milion pielgrzymów stoi przodem do Mekki. Pomyśl, jaka w tym moc. A teraz wszyscy się obracają. I kłaniają. I modlą się. Historia to kąt styku rożnych rzeczywistości.

– Historia jest winą. Głównie winą.

– Co ty tu właściwie robisz, Anatol?

– Odżydzam się.

– Tak też mi się zdawało. Obecność Anatola w Logos ma jakiś duchowy sens, pomyślałem. To musi być trudne zadanie. Nic dziwnego, że jesteś taki spięty.

– Wcale nie jestem spięty.

– Nawet nie zszedłeś dzisiaj na kolację. Jesteś taki spięty, że nie możesz jeść. To całkiem oczywiste.

– Probuję stracić na wadze – wyjaśnił Bloomberg. – Jestem jak most. W czasie upałów się rozszerzam. Creed chce, żebym zbił wagę do stu trzydziestu siedmiu kilo.

– A ile teraz ważysz?

– Rowne sto pięćdziesiąt.

– Nie wypacasz sadła, kiedy ćwiczymy bieg w miejscu, pad na brzuch, przewrót na wznak, podskok i znowu bieg w miejscu albo się przepychamy?

– Przy takiej pogodzie się rozszerzam.

– Powiedz, Anatol, co się robi, żeby się odżydzić?

– Jedzie się gdzieś, gdzie nie ma Żydów. Potem modyfikuje się swoj sposób mówienia. Eliminuje wielkomiejskie słownictwo. Pytającą intonację. Całą tę ludową mądrość. Melodyjny zaśpiew. Szyk przestawny. Przejmuje się zupełnie inne słownictwo i frazeologię. Następnie przekształca się własny umysł w bezlitosny instrument. Uczy się odrzucać pewne kategorie rozumowania.

– Dlaczego już nie chcesz być Żydem?

– Mam dość tego wiecznego poczucia winy. Przytłaczającego bagażu historii.

– A na czym ta wina polega?

– Na tym, że jesteśmy niewinnymi ofiarami.

– Zmieńmy temat.

– Oraz przedrostek i końcówkę – powiedział Bloomberg.

Miał wciąż tę samą minę subtelnego melancholika, zajętego przeżywaniem uporczywych zim gdzieś na połnocnym krańcu skali kompasu. Pomyślałem, że zima jest chyba jego porą, tak jak była moją, i wcale mnie nie dziwiło, że obaj wylądowaliśmy w Logos. Już wtedy, długo przed nadejściem pierwszych śniegów, wyczuwało się coś zimowego, przeciwstawne pory roku niemal przeplecione, wrażenie krótkotrwałości, jeden kolor, wiele z zimowej czystości i ciszy, sprzyjające warunki, żeby rozum wziął górę.

– Anatol, myślisz czasem o tym, żeby przejść na zawodowstwo?

– Brak mi szybkości. Nie jestem dość szybki w nogach. Tweego ciągle mi truje, że nogi mnie gubią. Mówi, że jakbym szybciej biegał, tobym asekurował najlepiej w całym kraju.

– Ja bym chciał grać zawodowo – powiedziałem. – To by było coś niesamowitego.

– Masz szansę, Gary.

– Jestem za wolny. I nigdy nie będę miał dosyć krzepy, żeby raz za razem wchodzić w przepychankę, dwadzieścia albo i trzydzieści razy w jednym meczu. I jestem za mało zwrotny. Zawodowiec musi mieć przyspieszenie. Ale swoją drogą byłoby niesamowicie, jakby mi się udało. Już sama ta myśl jest niesamowita.

– W wielkich miastach są Żydzi – powiedział Bloomberg.

Przez otwarte okno wpadał lekki powiew. Mówiliśmy bardzo wolno, prawie jak pijani. Słowa zdawały się wzbijać ku sufitowi w lekkim, słodkim powietrzu. Wymawiane zdania były jakby nie całkiem nasze. Chwilami mnie zaskakiwały, chociaż nie mówiliśmy niczego nadzwyczajnego. Może te wszystkie wrażenia brały się z głodu.

– Jak to jest, kiedy się waży sto pięćdziesiąt kilo?

– Jakby się było przegadanym akapitem.

– Powinni ci dać większe łóżko.

– Nie potrzebuję większego. W ogóle wszystko mi się tu podoba i świetnie się układa. Cieszę się, że tu przyjechałem. To był dobry pomysł. Dowód inteligencji. A łóżko jest w sam raz.

– Cisza ci nie przeszkadza?

– Jaka cisza? – zdziwił się.

– No, wiesz. Ten wielki hałas na dworze.

– Czyli nad pustynią. Ten warkot.

– Cisza. Wielki metaliczny zgiełk.

– Nie przeszkadza mi.

– A mnie tak – powiedziałem.

Rozmowa sprawiała mi kolosalną frajdę. Byłem pijany głodem. Z języka spływała mi mądrość za mądrością. Nasze słowa unosiły się w półmroku rozjaśnianym słabą księżycową poświatą – nieważkie zdania, wyglansowane spokojną, niezachwianie pewną wiedzą stuleci. Pragnąłem, żeby rozwijały się tematy, odwieczne kwestie na miarę dyskutantów antycznego formatu, dotychczas nierozwiązane zagadki, wielkie krwawe ochłapy, które moglibyśmy rozszarpać zębami mastyfów. Nie zadowoliłbym się niczym, co byłoby wyprane z romantyzmu. Chłodnego zdystansowania wymagały jedynie takie dziedziny jak astrofizyka, mechanika kwantowa, wszelkie pedantyczne zagadnienia, tak subtelne we własnym załamanym świetle, że umysły naszego pokroju raczej by się poddały w obliczu ich pruderyjnej maszynerii. W naukach wymiernych nie było żadnej wulgarności ani śmieszności – niczego, co można by opić albo opłakać wzorem Rosjan, ktorzy przed stu laty w powieściach brodatych tytanów żłopali wodę i rozpaczliwie wątpili w Boga. Bloomberg i ja potrzebowaliśmy mężczyzn, umasowionej świadomości, wielkich wulgarnych armii, bezmyślnie szarżujących po rowninach. Anatol ważył sto pięćdziesiąt kilo. Już choćby to miało wymiar historyczny. Jego waga budziła we mnie głęboki szacunek. Była afirmacją brawurowych możliwości, drzemiących w gatunku ludzkim; przekraczała granice legend i wracała poprzez mgłę w urocze szaleństwo historii. Ważyć sto pięćdziesiąt kilo. Coż to była za nabożna wulgarność! Wydawała się celem godnym kandydatów na świętych i biczowników. Nowa asceza. Wszelkie wizyjne sposobności, jakich nastręcza post. Żywić się roślinami i zwierzętami zrodzonymi z ziemi. Rozszerzać się i tarzać. Istnym skarbem wydawał mi się ogrom Bloomberga, bezkształtność, czysta wulgarna rozkosz i to jego uczucie, że jest przegadaną prozą. Było to poniekąd przeciwieństwo śmierci.

– Nogi zachowują właściwości z chwili narodzin – powiedział Bloomberg. – Czyli albo są szybkie, albo powolne, i nic się na to nie poradzi. Tweego o tym wie. Ale i tak ciągle mi truje.

– Tweego to pół człowiek, pół świnia. Wszyscy asystenci Creeda są świniowaci, ale on jest pod tym względem niezrownany. Stuprocentowy półwieprz. Tweego, Vern Feck i Hauptfuhrer. Mitologia wolała przemilczeć ten gatunek.

– Ale ja jednak w pewien sposob szanuję Tweego. On myśli w jednym kierunku: prosto przed siebie. Tylko celuje i strzela. Ma nieubłagany umysł. Ja to szanuję. Moim zdaniem to wybitnie wspołczesna cecha, typowa dla projektantów systemow, doradców do spraw zarządzania i strategów nuklearnych. Podstawą jest tu fantastyczna monotematyczność. Coś, co szczerze szanuję.

– Wszystko zależy od kątów – powiedziałem. – Od kąta zderzenia wielkich mas. I od tego, pod jakim kątem wystrzeliwuje się rakiety. Od kąta trafienia tępych narzędzi w konkretną powierzchnię. Rozważ nasze wzajemne rozmieszczenie.

– Mów, mów. Słucham.

– Weź pod uwagę usytuowanie. Jak się ma stopa do biodra. Kolano do ucha. Kąty wewnątrz kątow. Wzajemne relacje. Kąt padania. Kąt odbicia. Oczywiście ta moja koncepcja jest dopiero w powijakach.

– Dokąd chodzisz myśleć, Gary?

– Ostatnio sporo przebywam na pustyni. Można tam rozwijać różne teorie. W słonecznym żarze oczyszcza się aparat myślący. A propos. Czemu jesteś taki biały, Anatol? Wahałem się, czy cię spytać.

– W miarę możności unikam słońca, bo nie lubię, jak mi złazi skora. Nienawidzę tego całego procesu. Zadowolmy się stwierdzeniem, że mam nienaturalnie wyrazistą świadomość gadzich antecedensów.

– A ja właśnie lubię, jak mi złazi – odparłem. – Lubię sięgać ręką za plecy i ściągać sobie płat skory. Albo żeby ktoś mi ją ściągał. Robiła mi to jedna dziewczyna w Coral Gables. Pomału ściągała mi skorę z plecow. Była Żydówką.

– Wydawała przy tym jakieś dźwięki?

– Odgłosy. Wydawała odgłosy.

Bloomberg lekko zmienił pozycję.

– Jestem głodny – powiedział. – Na kolację była kura. Pieczona kura z warzywami i chlebem kukurydzianym. A na deser placek brzoskwiniowy.

– Daj sobie spokoj z dietą, Anatol. Jakbyś zszedł do stu trzydziestu siedmiu kilo, byłby z ciebie lepszy zawodnik. Za to przy stu pięćdziesięciu z hakiem byłbyś większym człowiekiem.

– Możliwe, ale nieprawdopodobne. Swoją definicję prawdopodobieństwa opieram na założeniu, że dana liczba w danym wzorze wyraża szansę wystąpienia określonego uporządkowanego zbioru zdarzeń, przy czym liczbą tą może być stosunek liczby elementow współrzędnych, które dadzą nam ten zbiór zdarzeń, do całkowitej liczby elementów uważanych za możliwe.

– Z góry się cieszę na kolejną taką rozmowę, kapelanie.

Przy Logos College działały dwie szkoły oficerów rezerwy – wojsk lądowych i lotnictwa. Nie zapisałem się do żadnej, ale przyjęto mnie do tej drugiej jako wolnego słuchacza. Geopolityka – godzina w tygodniu. Historia sił powietrznych – godzina w tygodniu. Aspekty nowoczesnej sztuki wojennej – godzina w tygodniu.


Komentarze
Polityka Prywatności