Książka utrzymana w konwencji popularnych zbiorów opowiadań: „11 cięć”, „13 ran” i „15 blizn”. Siedemnastu autorów polskich i zagranicznych, specjalizujących się w tworzeniu opowieści z dreszczykiem, po raz kolejny zaskoczy Was i przerazi. Będzie dziwnie i groteskowo. Mrocznie i klimatycznie. Sennie i chłodno. A przede wszystkim – strasznie.
Prezentujemy jedno z najstarszych opowiadań Grahama Mastertona, jeden z najdziwniejszych tekstów prekursora bizarro, Carltona Mellicka III, najpopularniejszą, sfilmowaną przez Tima Burtona nowelkę Washingtona Irvinga, najnowszy kawałek Roberta Cichowlasa i niesamowity tekst mistrza krótkiej formy, Morta Castle'a.
A to jeszcze nie wszystko, więc... czytajcie i bójcie się!
Patronat medialny: grahammasterton.blox.pl, Dzika banda, Horror Online
Tytuł: 17 szram
Autor: zbiorowy
Premiera: 29 października 2013
ISBN: 978-83-7674-276-2
Stron: 384
Cena:34,90 zł
Wydawnictwo Replika
Fragment opowiadania Rozpruwacz F. Paula Wilsona
Zachowałem furię.
Rozpacz pozwoliłem im pochować z Jessicą. Otulała ją w trumnie, służyła za posłanie i poduszkę, na której Jessica oparła głowę. Zostanie tam, by chronić ją przed zimnem, wilgocią, robakiem zdobywcą.
Ale furię zachowałem. Karmiłem ją. Ostrzyłem, dopóki nie stała się czysta, twarda i ostra. Dostatecznie ostra, by pewnego dnia przeciąć mrok pokrywający moją duszę.
Martha stała po drugiej stronie grobu wspierana przez matkę, ojca i dwóch braci – dziadków i wujków Jessie. Ja stałem sam po swojej stronie. Przyszło kilku kolegów z pracy, stali z tyłu, ale tak naprawdę nie byli tam ze mną. Byłem sam w każdym możliwym znaczeniu tego słowa.
Wbijałem wzrok w maleńką trumnę, która pozostała zamknięta podczas czuwania i mszy z powodu okaleczeń ciałka spoczywającego w niej. Patrzyłem, jak powoli znika pod powiększającą się mieszaniną kolorów, gdy szlochający żałobnicy po kolei rzucali na nią kwiaty. Jessica, moja Jessica. Miała dopiero pięć lat i wypruł jej flaki jakiś plugawy, parszywy, śmierdzący, zawszony…
– Drań!
Chrapliwy głos sprawił, że oderwałem spojrzenie od trumny. Znałem ten głos. Och, jak dobrze znałem ten głos. Podniosłem głowę i napotkałem przepełniony nienawiścią wzrok Marthy. Jej twarz była blada i ściągnięta, policzki czarne od eyelinera, który spłynął razem ze łzami. Blond włosy zasłaniał czarny kapelusz i woalka.
– To twoja wina! Nie żyje przez ciebie! Była u ciebie tylko co drugi weekend i mimo to nie mogłeś poświęcić jej dość uwagi! To ty powinieneś tam leżeć!
– Spokojnie, Martha – powiedział cicho jeden z jej braci. – Tylko jeszcze bardziej się zdenerwujesz.
Ale widziałem to też w jego oczach – w oczach wszystkich. Wszyscy się z nią zgadzali. Nawet ja się z nią zgadzałem.
– Nie! – krzyknęła, odtrącając dłoń brata i wskazując na mnie. – Byłeś beznadziejnym mężem i jeszcze gorszym ojcem. A teraz Jessie nie żyje przez ciebie! Przez ciebie!
Zaniosła się niekontrolowanym szlochem i została odprowadzona przez rodziców i braci. W zażenowaniu reszta żałobników zaczęła się rozchodzić, zostawiając mnie samego z moją martwą Jessie. Samego z moją furią. Samego z moją winą.
Nie byłem najlepszym ojcem na świecie. Ale kto potrafi nim być? Albo nie dajesz im dość miłości, albo przesadnie je rozpieszczasz. Nie możesz wygrać. Przyznaję jednak, że zbyt wiele razy coś wydawało mi się ważniejsze, niż bycie z Jessie, jakaś umowa, jakiś rachunek, który wymagał natychmiastowej uwagi, więc Jessie mogła poczekać. Później jej to wynagrodzę – tak brzmiała obietnica. Nadrobię to za tydzień. Ale nie będzie żadnego później. Żadnych kolejnych tygodni dla Jessiki Santos. Nie będzie żadnego nadrabiania uścisków, zabaw i zapewnień o miłości.
Gdyby tylko…
Gdybym tylko nie zostawił jej samej przy krawężniku, żeby kupić te przeklęte lody.
Oglądaliśmy fajerwerki z okazji Czwartego Lipca na nadbrzeżnej promenadzie. Jessie była podekscytowana i zafascynowana jasnymi światłami rozbłyskującymi i wybuchającymi na niebie. Chciała lody, a ja – rozwiedziony tata, który niezbyt często widuje swoje dziecko – nie potrafiłem odmówić. Zaprowadziłem ją więc do wózka z lodami niedaleko wejścia do Crosby’s Marina. Z końca kolejki nie widziała fajerwerków, więc pozwoliłem jej stanąć przy krawężniku, gdy ja czekałem na lody. Patrzyła w niebo, a ja patrzyłem na nią przez cały czas, gdy stałem w kolejce. Nie martwiłem się, że ktoś ją porwie – taka myśl nigdy nie zaświtała mi w głowie. Nie chciałem tylko, żeby weszła na ulicę, chcąc mieć lepszy widok. Spuściłem ją z oka jedynie, gdy składałem zamówienie i płaciłem sprzedawcy.
Kiedy się odwróciłem z lodami w obu dłoniach, Jessie zniknęła.
Nikt nic nie widział. Przez dwa dni policja i horda ochotników przeczesywała całe Monroe i większość północnej części hrabstwa Nassau. Znaleźli ją – to co z niej zostało – na skraju bagna starego Haskinsa.
Cały czas trwa obława na mordercę, ale z każdym mijającym dniem trop staje się coraz zimniejszy.
I teraz stałem przy grobie mojej Jessiki w nieprzyzwoicie jasnym słońcu, pocąc się w czarnym garniturze, rozpamiętywałem swoją winę i pielęgnowałem nienawiść, modląc się o dzień, w którym złapią to ścierwo, które wypruło flaki mojej Jessice. Powtórzyłem złożoną już wcześniej przysięgę – typ nie doczeka procesu. Znajdę sposób, żeby się do niego dostać, kiedy wyjdzie za kaucją albo nawet gdy będzie siedział w więzieniu, jeśli będzie taka potrzeba, i zrobię mu to samo, co on zrobił mojej Jessice. A potem niech spróbują znaleźć sędziego, który mnie skaże.
Po tym, jak wszyscy inni już sobie poszli, po raz ostatni pożegnałem się z Jessie. Chciałem jej postawić ogromny posąg anioła, ale Wysokie Dęby nie zezwalały na tego typu rzeczy. Musi jej wystarczyć mała płyta. To nie w porządku.
Gdy odwróciłem się, by odejść, zauważyłem mężczyznę opierającego się o drzewo jakieś trzydzieści metrów dalej. Obserwował mnie. Zacząłem schodzić po trawiastym zboczu, a on poszedł za mną. Nasze drogi spotkały się przy moim samochodzie.
– Pan Santos? – zapytał.
Spojrzałem na niego. Był sporym mężczyzną, co najmniej sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, czterdzieści kilka lat, ze sto dziesięć kilogramów, większość wokół talii. Miał na sobie białą koszulę i wymiętoszony szary garnitur. Przerzedzone brązowe włosy były wilgotne od potu. Patrzyłem na niego, ale się nie odezwałem. Jeśli to kolejny reporter…
– Gerald Caskie, FBI. Możemy chwilę porozmawiać?
– Znaleźliście go? – powiedziałem, zamierając w oczekiwaniu. Podszedłem bliżej i złapałem go za marynarkę. – Macie go?
Wyszarpnął marynarkę z moich zaciśniętych pięści.
– Możemy porozmawiać w moim samochodzie. Tam jest chłodniej.
Poszedłem za nim jakieś czterdzieści pięć metrów krętą asfaltową ścieżką do miejsca, gdzie w cieniu jednego z gigantycznych cmentarnych drzew stał nierzucający się w oczy dwudrzwiowy ford sedan. Silnik był włączony. Caskie wskazał siedzenie pasażera. Usiadłem. Klimatyzacja była rozkręcona na maksa. Można było zamarznąć.
– Tak lepiej – stwierdził, przestawiając jeden z wywietrzników, żeby dmuchał mu prosto w twarz.
– W porządku – powiedziałem, nie mogąc dłużej powstrzymać zniecierpliwienia. – Jesteśmy w samochodzie. Niech pan mówi: macie go?
Popatrzył na mnie brązowymi oczami basseta.
– To, co panu powiem, jest do pana prywatnej wiadomości, rozumiemy się?
– Co pan…?
– Rozumiemy się? Nie wolno panu nigdy ujawnić tego, co teraz powiem. Obieca mi pan, że ta informacja nigdy nie opuści tego samochodu?
– Nie. Najpierw muszę wiedzieć, o co chodzi.
Poprawił się na fotelu i wrzucił bieg.
– Nie ma mowy. Odwiozę pana do samochodu.
– Nie, proszę poczekać. W porządku. Obiecuję. Ale dość już tych gier.
Z powrotem wrzucił luz.
– To nie gra, panie Santos. Mogę stracić pracę, mogą nawet wnieść przeciwko mnie zarzuty karne za to, co panu powiem. A jeśli puści pan farbę, zaprzeczę, że kiedykolwiek się spotkaliśmy.
– O co chodzi, do diabła?
– Wiemy, kto zabił pańską córkę.
Te słowa były jak cios w brzuch. Zrobiło mi się aż niedobrze z ulgi.
– Macie go? Aresztowaliście go?
– Nie. I nie zrobimy tego. Nie przez jakiś czas.
Chwilę zajęło, zanim ta informacja do mnie dotarła, prawdopodobnie dlatego, że mój umysł nie chciał jej zaakceptować. Ale kiedy to nastąpiło, byłem gotowy rzucić się facetowi do gardła. Jednak powstrzymałem wściekłość. Nie chciałem odpowiadać za pobicie agenta federalnego. Przynajmniej jeszcze nie.
– Lepiej niech pan to wytłumaczy – powiedziałem głosem odrobinę głośniejszym niż szept.
– Morderca jest obecnie chronionym świadkiem w niezmiernie ważnym procesie federalnym. Nie można go tknąć, dopóki nie zostaną złożone wszystkie zeznania i nie zapadnie wyrok skazujący.
– Dlaczego nie, do cholery? Śmierć mojej córki nie ma nic wspólnego z waszym procesem!
– Morderca to psychol, to oczywiste. Proszę pomyśleć, jak oskarżenie o zabicie dziecka wpłynie na zeznania. Przysięgli je odrzucą. Musimy poczekać.
– Jak długo?
– Mniej niż rok, jeśli przegramy sprawę. Jeśli uzyskamy wyrok skazujący, będziemy musieli przeczekać apelacje. To potrwa z pięć lat, może dłużej.
W samochodzie było zimno, ale poczułem, jak przejmuje mnie inny rodzaj chłodu.
– Kto to jest?
– Nie ma mowy. Nie mogę panu powiedzieć.
Nie mogłem się powtrzymać, rzuciłem mu się do gardła.
– Mów, do cholery!
Odepchnął mnie. Był ode mnie sporo potężniejszy – jestem tylko księgowym wagi koguciej, niecałe pięćdziesiąt pięć kilogramów.
– Łapy precz, Santos! Nie ma mowy, żebym podał ci nazwisko. Za kilka godzin będzie we wszystkich gazetach.
Zgarbiłem się. Zapadłem w sobie. Odwróciłem się i przycisnąłem czoło do zimnej szyby. Myślałem, że zacznę płakać, ale nie. Wszystkie moje łzy wylałem nad Jessie.
– Dlaczego pan mi to wszystko mówi, skoro nie poda mi pan nazwiska?
– Ponieważ wiem, że pan cierpi – powiedział łagodnym głosem. – Widziałem w telewizji, co pan zrobił temu reporterowi.
Jasne. Ten reporter. Mel Padner. Mój powód do chwały. Kiedy wyszedłem z kostnicy po zidentyfikowaniu pokiereszowanego ciała Jessiki, zostałem powitany przez tłum kamer i reporterów. Większość zachowywała przyzwoity dystans, ale nie Padner. Podsunął mi pod nos mikrofon i zapytał, co czuję w związku ze śmiercią córki. Zanim mnie od niego odciągnęli, wepchnąłem mu ten mikrofon prawie do gardła. Jego stacja nie puściła tego nagrania, ale wszystkie pozostałe tak, w tym CNN. Wciąż dostawałem listy i telegramy, w których ludzie pisali, że powinienem był wsadzić mu ten mikrofon w tyłek.
– I to ma mi poprawić nastrój? – zapytałem Caskiego.
– Wydawało mi się, że tak. Ponieważ w innym wypadku mijałyby tygodnie, a potem miesiące bez odnalezienia mordercy, a pan pogrążałby się w coraz głębszej depresji. Wiem, że ze mną by tak było. Sam mam córkę i gdyby spotkało ją coś podobnego do… no, gdyby spotkało ją coś złego, tak właśnie bym się czuł. Pomyślałem, że to zapewni panu trochę spokoju ducha. Że będzie pan w stanie jakoś lepiej to znieść, wiedząc, że w pewnym sensie mamy już mordercę pod kluczem i że, mówię to jak jeden ojciec drugiemu, sprawiedliwości stanie się zadość.
Popatrzyłem na niego. To chyba wiele mówi o naszych czasach, że przyzwoitość kogoś obcego tak nas szokuje.
– Dzięki – powiedziałem. – Może to faktycznie pomoże, później, kiedy już będę miał szansę to przemyśleć. Teraz myślę tylko o tym, że chciałbym wziąć największy, najostrzejszy nóż do mięsa, jaki uda mi się znaleźć, i pokroić tego typa jak hamburgera.
Podniósł prawą rękę zaciśniętą w pięść i kciukiem wyciągniętym w górę.
– Doskonale to rozumiem, panie Santos.
– Proszę mi mówić Pete.
– Gerry. I gdyby rząd tak ogromnie nie potrzebował tych zeznań, może kusiłoby mnie, żeby samemu się tym zająć.
Podaliśmy sobie ręce, a potem wysiadłem z samochodu i obszedłem go, podchodząc od strony kierowcy. Caskie opuścił szybę.
– Jeszcze raz dziękuję – rzuciłem. – Nie musiałeś tego robić.
– Musiałem.
– Na pewno nie podasz mi jego nazwiska?
Uśmiechnął się.
– Chcemy wsadzić za kratki prawdziwych drani. Ale nie martw się. Kiedy tylko zakończymy postępowanie sądowe, sprawiedliwości stanie się zadość. – Znowu uniósł do góry kciuk. – Dopilnujemy, żeby dostała to, na co zasłużyła.
I odjechał, pozostawiając mnie samego na ścieżce z otwartymi ze zdumienia ustami.
Dostała?