Dom Juliusów. Aurora Teagarden

Aurora Teagarden – dla przyjaciół: Roe – sympatyczna, choć niezbyt wysoka okularnica, tym razem na tropie mrocznej zagadki sprzed sześciu lat. Wydaje się, że odkąd w jej życie wkroczył bogaty biznesmen Martin Bartell, Roe wreszcie czuje się spełniona. Pomimo różnicy wieku i doświadczenia, Martin doskonale wie, czego pragnie jego narzeczona, i w ramach prezentu ślubnego ofiarowuje jej dom Juliusów. Historia budynku od lat fascynuje Aurorę – rodzina, która poprzednio w nim mieszkała, sześć lat temu zniknęła bez śladu...

Pomiędzy kolejnymi przymiarkami do ślubu Roe radośnie zabiera się do remontu nowego domu. Szybko okazuje się, że jej szczęście może zakłócić nie tylko ciążąca na domu tajemnica, ale i niejasna przeszłość Martina. Czy bystra detektyw amator na pewno wie, kim jest człowiek, za którego wychodzi? I co takiego odkryje w domu Juliusów?

Wciągający kryminał retro z wątkiem romansowym w tle!

To z pewnością najdziwniejsza z przygód Roe.

„Kirkus Reviews”

Patronat medialny: Babskie.tv, Demotywatory.pl

Tytuł: Dom Juliusów. Aurora Teagarden

Autor: Charlaine Harris

Przekład: Martyna Plisenko

ISBN: 978-83-7674-281-6

EAN: 9788376742816 

Stron: 288

Cena: 34,90 zł

Wydawnictwo Replika

Rodzina Juliusów zniknęła sześć lat przed moim ślubem z Martinem Bartellem. Zniknęli tak nagle, że niektórzy mieszkańcy Lawrenceton dzwonili do „National Enquirera”, żeby powiedzieć, że Juliusów porwali kosmici.

Po ukończeniu college’u już przez kilka lat miesz­kałam w domu i pracowałam w Bibliotece Publicznej Lawrenceton, gdy coś — cokolwiek to było — przyda­rzyło się T.C., Hope i Charity Juliusom.

Ale kiedy czas upływał, a po rodzinie Juliusów nie było ani śladu, przestałam się nad całą tą sprawą zastanawiać. I tylko gdy okazjonalnie w rozmowie pojawiało się nazwisko „Julius”, miałam dreszcze nie­samowitości.

Potem Martin dał mi ich dom w prezencie ślubnym.

Powiedzieć, że byłam tym zaskoczona, to niedo­powiedzenie; byłam wręcz oszołomiona. Owszem, chcieliśmy kupić dom i szukaliśmy pośród nowocze­śniejszych budynków na nowszych przedmieściach Lawrenceton, starego południowego miasta, które samo — w pożałowania godnym procesie — właśnie staje się sypialnią dla dojeżdżających do Atlanty. Więk­szość domów, które braliśmy pod uwagę, było dużych, z kilkoma przestronnymi pokojami odpowiednimi do prowadzenia życia towarzyskiego; według mnie za dużych dla bezdzietnej pary. Ale Martin miał ten swój odchył nakazujący mu lubić zewnętrzne oznaki powo­dzenia finansowego. Na przykład jeździł mercedesem. I chciał, żeby nasz dom pasował do tego mercedesa.

Obejrzeliśmy dom Juliusów, ponieważ zaznaczy­łam w rozmowie z Eileen Norris, moją koleżanką i agentką sprzedaży nieruchomości, żeby dołączyła go do listy. Oglądałam go już, kiedy sama szukałam domu dla siebie.

Ale Martin nie zakochał się z miejsca w domu Juliusów tak jak ja. W gruncie rzeczy widać było, że moją słabość do niego uznał za dziwną. Uniósł te swoje ciemne brwi i popatrzył na mnie z powątpiewa­niem jasnobrązowymi oczami.

— Trochę na uboczu — powiedział.

— Tylko mila od miasta. Prawie widać stąd dom mojej matki.

— Jest mniejszy od tego na Cherry Lane.

— Mogłabym sama się nim zająć.

— Nie chcesz gosposi?

— A po co?

Nie mam nic innego do roboty, dodałam w myślach. (I to nie była wina Martina, ale wyłącznie moja. Rzuci­łam pracę w bibliotece, zanim go poznałam. Z biegiem czasu coraz bardziej żałowałam tego kroku).

— A to mieszkanie nad garażem? Chciałabyś je wynająć?

— Pewnie tak.

— A garaż jest w osobnym budynku…

— Jest zadaszony chodnik.

Podczas gdy Martin i ja prowadziliśmy ten mały dialog, Eileen taktownie kręciła się gdzie indziej.

— Zastanawiasz się, co się z nimi stało — powie­działa później, gdy zamknęła za sobą drzwi i wrzuciła klucz do torebki.

A Martin popatrzył na mnie z nagłym zrozumie­niem w oczach.

Dlatego właśnie, gdy wymieniliśmy prezenty ślubne, byłam oszołomiona tym, że wręczył mi akt własności domu Juliusów.

I sam był równie zaskoczony moim prezentem dla niego. Byłam niesamowicie przebiegła.

Ja także podarowałam mu nieruchomość.

Wybieranie prezentu dla Martina było koszmarem. Nie dało się ukryć, że nie znaliśmy się zbyt dobrze i bardzo się różniliśmy. Co mogłam mu dać? Czy kie­dykolwiek wykazał chęć posiadania czegoś?

Siedziałam w swoim brązowym zamszowym fotelu, w pokoju „rodzinnym” mojego domu, w którym mieszkałam od lat, i męczyłam się, próbując wymyślić, co byłoby idealnym prezentem. Nie miałam pojęcia, co dała mu jego poprzednia żona, ale bardzo mi zależało, żeby mój był bardziej znaczący. Kocica Madeleine roz­lewała się z moich kolan na poduchy. Jej ciepłe, cięż­kie ciało poruszało się lekko, gdy mruczała. Madeleine wydawała się czuć, kiedy zaczynam dochodzić do wnio­sku, że więcej z nią kłopotu, niż jest tego warta — pre­zentowała wówczas przywiązanie, co do którego byłam pewna, że było fałszywe. Madeleine należała do Jane Engle, a moja przyjaciółka, stara panna Jane, zostawiła mi po śmierci fortunę; Madeleine przypominała mi więc o dwóch dobrych rzeczach — przyjaźni i pieniądzach.

Myśli o Jane przypomniały mi, że sprzedałam jej dom, dzięki czemu teraz miałam jeszcze więcej pienię­dzy. Zaczęłam myśleć ogólnie o nieruchomościach — i nagle już wiedziałam, czego pragnął Martin.

Mój narzeczony, wyrafinowany pracownik korpo­racji, pochodził z rolniczego Ohio. Trudno było w to uwierzyć. Jedyne oczywiste powiązanie tego faktu

z jego obecnym życiem stanowiła praca dla Pan-Am Agra, producenta rolnego związanego z bardziej rol­niczymi krajami Ameryki Łacińskiej, zwłaszcza Gwa­temalą i Brazylią. Ojciec Martina zmarł młodo, a jego matka ponownie wyszła za mąż. Martin i jego sio­stra Barby nigdy nie dogadywali się z mężem numer dwa, Josephem Flockenem, zwłaszcza po śmierci ich matki. Martin powiedział mi gorzko, że farma popadła w ruinę, ponieważ ich ojczym cierpiał na zaawanso­wany artretyzm i nie mógł na niej pracować, a jednak jej nie sprzedał, bo chciał zrobić na złość Martinowi i jego siostrze.

Musiałam sprytnie wymyślić jakiś dobry powód do kilkudniowej nieobecności w mieście. Wresz­cie oświadczyłam narzeczonemu, że jadę odwiedzić moją przyjaciółkę Aminę, która obecnie mieszkała w Houston i była w drugim trymestrze ciąży. Zadzwo­niłam do niej i spytałam, czy ona i Hugh mieliby coś przeciwko temu, bym przez kilka dni korzystała z ich automatycznej sekretarki. Dzwoniłabym co wieczór, a gdyby to Martin do mnie zadzwonił, mogłabym oddzwaniać do niego z Ohio. Amina uznała, że ten pomysł jest bardzo romantyczny i przypomniała mi, że niedługo przyjeżdża z mężem do Lawrenceton, na uroczystości poprzedzające mój ślub oraz na wesele.

— Nie mogę się doczekać, żeby poznać Martina — powiedziała radośnie.

— Tylko nie próbuj go oczarować — zastrzegłam wesoło i nagle do mnie dotarło, że mówię poważnie. Na myśl, że Martin mógłby się zainteresować inną kobietą, poczułam wściekłość.

— A jaka ja mogę być czarująca? — parsknęła Amina. — Mam brzuszysko jak stąd do Chin!

Wiedziałam, że moja przyjaciółka ma co najwyżej lekką wypukłość na brzuchu.

Skończyłyśmy naszą zwyczajową pogawędkę, jed­nak mój nagły napad zazdrości dał mi materiał do przemyśleń podczas lotu do Pittsburgha (najbliższe lotnisko) i jazdy wynajętym samochodem na zachód do miasteczka, z którego było najbliżej do rodzinnej farmy Martina. W miasteczku tym (Corinth, trochę mniejszym od Lawrenceton) znajdował się Holiday Inn, gdzie zarezerwowałam sobie pokój, nie mając pewności, co innego można było tam znaleźć.

Musicie zrozumieć, że dla mnie była to egzotyczna przygoda. Pomimo że cały czas sobie powtarzałam, że ludzie ciągle jeżdżą sami w nieznane miejsca, byłam potężnie zdenerwowana. Podczas lotu co chwila patrzyłam na mapę, na parkingu przy lotnisku niespo­kojne szukałam wynajętego forda taurusa… i zachwy­całam się faktem, że nikt na świecie nie wiedział, gdzie dokładnie byłam.

Moje pierwsze wrażenie z Corinth w Ohio: wszystko wydaje się tu znajome. Prawda, ukształtowa­nie terenu nieco się różniło i ludzie byli ubrani trochę inaczej, i być może wiodący styl architektoniczny był cięższy, ta czerwona cegła, częściej trzy piętra… Jed­nak było to małe, farmerskie miasteczko, zgrupowane wokół centrum, z nieadekwatną przestrzenią parkin­gową; a na wielkich placach handlowych tuż za gra­nicami miasta stało mnóstwo traktorów John Deere.

Zameldowałam się w Holiday Inn i zadzwoniłam do pośrednika. Było ich tu tylko trzech; Corinth było skromne, jeśli chodzi o możliwości sprzedażowe. Firmą, która reklamowała się jako specjalizująca się w farmach („areał pod uprawy”) była Bishop Realty. Trzymając słuchawkę w ręce, zawahałam się. Właśnie miałam skłamać, a nie byłam do tego przyzwyczajona.

— Bishop Realty, przy telefonie Mary Anne Bishop — odezwał się energiczny głos.

— Mówi Aurora Teagarden — powiedziałam wyraźnie i czekałam na ryk śmiechu. Bardziej przypo­minał parsknięcie. — Chciałabym obejrzeć parę farm w tych okolicach, zwłaszcza te, które nie są w najlep­szym stanie. Szukam czegoś raczej na uboczu.

Mary Anne Bishop trawiła moje słowa w pełnej namysłu ciszy.

— Jaka duża powierzchnia panią interesuje? — spytała wreszcie.


Komentarze
Polityka Prywatności