Cały czas powtarzam sobie, że jestem absolutnie za stara a jednocześnie jeszcze za młoda na książki Danielle Steel. I cały czas sięgam po kolejne. Fakt, niektóre rzeczy są nadmiernie proste. Fakt, literacka miłość jest utopijna, często granicząca z harlequinami, nigdy jednak tandetna. Fakt, zawsze mamy happy end. Fakt, nie da się ich odłożyć. To idealne powieści na deszczową pogodę, na podróż, na chwilę relaksu. Wyłącznie dla kobiet.
Mężczyźni bowiem uparcie twierdzą, że książki o miłości są zupełnie nie dla nich. Cóż, to my jesteśmy specjalistkami od emocji i niech tak zostanie. Pewnych rzeczy lepiej jest nie zmieniać. Bohaterka książki Timmie O’Neill zostawiła za sobą bardzo ciężkie dzieciństwo. Wychowana w sierocińcu i kilkunastu rodzinach zastępczych, Timmie ciężko pracowała na swój sukces wśród projektantów mody. Znana na całym świecie, ceniona przez specjalistów i klientów, stara się skoncentrować na pracy i zapomnieć o pustce w życiu prywatnym. Podczas pokazu w Paryżu poznaje jednak miejscowego lekarza. Jean – Charles nie ukrywa, że spotkanie z projektantką wywołuje na nim (z wzajemnością) piorunujące wrażenie, jednak osobiste zobowiązania nie pozwalają na związanie się z kobietą. Miłość ma jednak to do siebie, że jest silniejsza niż odległość i inne trudności…
Cenię sobie tę powieść przede wszystkim za to, że - w przeciwieństwie do innych, schematycznych romansów - bohaterowie nie mają lat dwudziestu, maksymalnie trzydziestu. Timmie ma 46 lat, Jean – Charles jest już po pięćdziesiątce. I bardzo dobrze! W końcu romans i uczucia nie powinny być już dzisiaj ograniczane przez wiek, ani przez jakiekolwiek społeczne konwenanse. A i starszym czytelniczkom łatwiej będzie się utożsamiać z bohaterką i przeżywać jej rozterki. Brawa dla Roberts, bo mało które romanse mają tak „dojrzałych” bohaterów. Rozwijające się uczucie Timmie i Jeana – Charles’a oparte jest oczywiście na pewnych romansowych schematach (ona zamknięta na prawdziwą miłość, on samotny chociaż nie sam), ale wszystko napisane jest tak przyjemnie, subtelnie i ciekawie, że naprawdę nie można mieć tego autorce za złe. Wręcz odwrotnie, książkę czyta się z przyjemnością, jaką mogą przynosić wyłącznie doskonale napisane powieści o miłości, subtelnie utkane, posiadające dobrą akcję i bohaterów. Tych bohaterów (zarówno głównych jak i drugoplanowych) autentycznie lubimy, stąd też łatwiej jest kibicować im w dążeniu do wspólnej przyszłości. A że ten happy end w końcu znajdziemy? Nie mogłoby być inaczej. W końcu czy nie dlatego czytamy takie powieści?
Marta Czabała