Zmierzch przygasił światło dnia. Stary człowiek uniósł pooraną bruzdami twarz, ciesząc się pieszczotą zachodzącego słońca. Długie, skołtunione włosy spływały siwą falą na jego ramiona, łącząc się z równie długą brodą. Wyciągnął przed siebie spracowane dłonie, pozwalając im odpocząć. Dzieło nie było jeszcze ukończone. Minęło wiele dni, te zaś rozciągnęły się w miesiące, a kowal wciąż nie uznawał przedmiotu, który stworzył, za doskonały. Ciągle od nowa przekuwał nieziemski metal, aż ten przybrał kształt długiego ostrza. Na zmianę rozgrzewał go do czerwoności i studził w wodzie bijącego wśród skał źródła. Jękliwym głosem recytował zaklęcia i sypał do wody sproszkowane zioła. Zielona para buchała gęstym obłokiem.
Wykuty z niebiańskiej skały miecz spoczywał nocą w miejscu świętym, aby nasycić się mocą. Był to tajemniczy, prastary krąg z ustawionych pionowo potężnych głazów. Nomadzi omijali to skupisko skał, wierząc, że nawiedzają je złe duchy.
Otwór jaskini przesłoniła sylwetka człowieka. Starzec przerwał polerowanie błyszczącej klingi i spojrzał z niechęcią na intruza. Zmarszczył brwi, zagniewany. Miejscowi nie ważyli się wchodzić do jego pustelni bez zaproszenia. Czekali przy źródle, by wysłuchać wróżby albo zostawić w darze żywność.
– Czego chcesz, Abu-an? – spytał niechętnie. – I dlaczego ośmieliłeś się wejść, nie pytając o zgodę? Czy plemię Ananza wysłało cię, byś ściągnął na nie mój gniew?
Owinięty płaszczem ze skóry wielbłąda pasterz upadł na twarz, bijąc czołem o kamień posadzki.
– Wybacz, o świątobliwy! Od wielu księżyców nie dawałeś znaku życia. Starsi wysłali mnie, bym zobaczył...
– Zobaczyłeś. Wróć i powiedz im, że żyję. I będę żyć nawet wtedy, gdy piasek pustyni zasypie ich kości!
– Powiem, o świątobliwy! Powiem! Oto dar dla ciebie. –
Gość pospiesznie rozwinął węzełek z suszonym mięsem i daktylami. Jego rozbiegane, błyszczące oczy, patrzące spod gęstwy czarnych kudłów, znieruchomiały nagle. Koczownik jak urzeczony wpatrywał się w niezwykły przedmiot w rękach starca.
Kowal nie zwracał uwagi na przybysza. Powolnym, niemal pieszczotliwym ruchem przesuwał kawałkiem skóry po głowni miecza. Ostrze, na którym wiły się misternie ryte wzory, zdawało się świecić własnym, niebieskim światłem. Połyskująca złotem rękojeść kończyła się gałką z oprawionym w niej purpurowym kryształem. Klejnot zdawał się pulsować czerwonym światłem, jakby biło w nim żywe, krwawiące serce.
Starzec ocknął się z zamyślenia i spojrzał surowo na klęczącego opodal mężczyznę.
– Odejdź, Abu – mruknął. – Wracaj do swoich żon i dzieci. Zakłócasz mój spokój.
Koczownik odszedł w milczeniu. Nie zapomniał jednak niezwykłej broni, jaką dane mu było ujrzeć. Obraz błękitnego ostrza prześladował go, stopniowo odbierając rozum. Nocami przewracał się niespokojnie na posłaniu ze skór, daremnie czekając na sen. W ciemnościach wciąż miał przed oczami gorejący blask czerwonego kamienia osadzonego w rękojeści.
Pustelnik wzniósł ku wschodowi długą klingę i czekał, aż skąpie ją światło brzasku. Miecz był gotów. Brakowało mu tylko błogosławieństwa pierwszego promienia budzącego się słońca. Recytując ostatnie inkantacje, kowal zmrużył oczy przed oślepiającym blaskiem, jakim zapłonęło błękitne ostrze. Odetchnął głęboko i opuścił miecz. Chwila, na którą czekał, nadeszła.
Król jest głupcem – pomyślał. – Sam oddał się w moje ręce. W chwili gdy weźmie do ręki miecz, opęta go pradawna magia. Moc miecza otworzy bramę czasu i powrócą ci, którzy przed wiekami władali tą ziemią. Ich synowie zbyt długo już czekają na ten dzień.
Starzec spojrzał na siejący krwawe błyski klejnot i uśmiechnął się złowrogo. W tej samej chwili kątem oka zobaczył ruch wśród skał. Jakiś człowiek w stroju koczownika wspinał się wąską ścieżką prowadzącą do jaskini. Zbliżył się w końcu i upadł na twarz u podnóża głazu, na którym stał pustelnik.
– To znowu ty, Abu, synu Ansina? – spytał starzec, bardziej zdziwiony niż rozgniewany. – Czego chcesz tym razem? Czy okulał wielbłąd wodza, czy może twoją żonę rozbolał brzuch?
– O świątobliwy! O mądry! – zawodził pasterz, nie podnosząc się z ziemi. – Wybacz zuchwałość, pozwól powiedzieć.
– Mów, Abu-an. – Starzec westchnął z rezygnacją.
– Oddam ci moje wielbłądy, o święty, oddam je wszystkie...
– Przestań skamleć niczym szczenię szakala i mów, z czym przychodzisz.
– Oddam żony. Zabierz w niewolę moje dzieci...
– Nie chcę twoich żon i dzieci. Chcę, byś powiedział, czego chcesz, a potem wrócił do swojego obozu.
– Nie mogę przestać myśleć o mieczu, który wykułeś... Opętał mnie. We dnie wciąż widzę blask jego ostrza... Nocami dżinny mamią mnie widokiem czerwonego kamienia, który świeci w rękojeści. Nie cieszy mnie miłość żon. Jadło zamienia się w moich ustach w popiół. Cień namiotu nie przynosi ochłody... Oddam ci wszystko, o świątobliwy, wszystko, tylko daj mi ten miecz...
– Czy demony pustyni odebrały ci rozum?! Czy słońce zmąciło ci myśli?! – krzyknął rozwścieczony kowal. Tupnął nogą, aż z krawędzi zwietrzałej skały posypały się okruchy kamienia. – Idź precz sprzed moich oczu i nie waż się wracać! Nigdy! Słyszałeś, Abu? Obyś nie postawił stopy obok śladów moich stóp. Ani nikt z twojego plemienia!
– Błagam cię, o litościwy! Pozwól chociaż potrzymać go w dłoni...
– Idź precz! – zawołał starzec i odwrócił się plecami do koczownika.
Tamten nie odezwał się więcej. Ale też nie odszedł. Wężowym ruchem wpełzł na skalną półkę i zachwycony wpatrywał się w cudowną broń leżącą na głazie. Coś przyciągało go do niej z nieodpartą siłą. Kusiło, by dotknął długiej klingi o niebieskawym połysku, zakończonej ostrym szpicem. A gdyby tak położył dłoń na ostrzu pokrytym dziwnymi znakami? Tylko na chwilę... Nie mogąc się dłużej powstrzymać, delikatnie musnął palcami połyskujący metal.
Pustelnik obejrzał się przez ramię i zamarł z oburzenia.
– Zuchwały psie! – syknął, wyciągając rękę. Spóźnił się.
Widząc groźny błysk w oczach starca, Abu-an rzucił się długim susem i pierwszy złapał za rękojeść. Bez zastanowienia, z całą zrodzoną z desperacji siłą pchnął mieczem w pierś starego kowala. Ostrze wbiło się tak głęboko, że złocisty jelec oparł się o ciało ofiary. Przez chwilę obaj stali nieruchomo, zaskoczeni nagłością wypadków. Koczownik odskoczył gwałtownie do tyłu, wyrywając miecz. Patrzył ze zgrozą, jak ranę wypełnia spieniona krew. Z przebitych płuc ze świstem uszło powietrze, a z rozpłatanego ciała buchnęła jasnoczerwona fontanna. Starzec przycisnął ręce do piersi i cofnął się chwiejnie w głąb jaskini. Rozpryskując wokoło szkarłatne krople, zaczął przemawiać okropnym, syczącym głosem, coraz mniej podobnym do ludzkiego. Słychać w nim było krakanie sępów, wycie hien i ponure zawodzenie pustynnego wiatru.
– Przeklinam cię, plugawy pomiocie psa i szakala! Przeklinam cię wielkim zaklęciem pustyni! Oby złe duchy wywlekły z ciebie nędzną duszę, a ciało stoczył trąd!
Pasterz skulił się i przypadł twarzą do ziemi. Starał się nie słuchać, ale słowa dudniły mu w uszach jak grzmot, wwiercały się w mózg niczym rozżarzony świder.
– Miecz, który zdobyłeś za cenę krwi, będzie przeklęty na wieki! Od dziś już zawsze będzie pożądał krwi i tylko krew ugasi jego pragnienie! Oto rzucam na niego ostatni czar i klątwę. Wyciągnięty do walki, zawsze zabije, nie zawsze jednak śmierć zabierze przeciwnika. Posłuszny będzie tylko jednej dłoni... a sam wybierze swego pana... Ty nim nie będziesz, nędzny robaku, pełzający w pyle! Ciebie ten miecz zabije pierwszego! Zabije! Za...bi...je...
Głos śmiertelnie rannego przeszedł w rzężenie. Spomiędzy szybko bielejących warg pociekła krwawa strużka. Abu-an cofał się powoli, spełzając tyłem ze skalnej półki. Szalony strach podnosił mu włosy na głowie i mącił rozum. Nie wypuszczał jednak rękojeści miecza z zaciśniętej dłoni. Gonił go, odbijając się echem wśród skał, okropny krzyk umierającego człowieka – czy może demona, bo tego pasterz nie był już pewien. Poczuł wstrząs kamiennych płyt pod nogami i z trwogą zobaczył, jak skały wokół niego unoszą się i opadają niczym namioty smagnięte skrzydłem wichru, a zbocze nad jaskinią faluje, podobne do przesypujących się piasków. Uskoczył do tyłu, bo głazy zaczęły się zsuwać po stoku i łączyć w coraz szerszą lawinę.
Po raz ostatni podniósł wzrok na majaczącą w wejściu sylwetkę. Spadające kamienie przysłoniły otwór szarą kurtyną piargu i kurzu, ale i tak zdołał dostrzec, że oczy starca zaczynają świecić w ciemnościach, podobne do rozżarzonych węgli. Wokół jego sylwetki kłębiły się pasma pyłu czy dymu – a może były to skrzydła? Abu-an pochylił głowę, czując, że ten widok nie jest przeznaczony dla ludzkich oczu.
W głębi pieczary rozległo się przeraźliwe wycie. Zagłuszył je ryk walących się skał. Wielki kamienny blok oderwał się od skalnego masywu i runął z hukiem, zamykając wejście. Mniejsze kamienie i odłamki toczyły się z hurgotem, zasypując skalny próg, źródło i ścieżkę prowadzącą do groty.
W ciągu niewielu lat nawiewane wiatrem piaski pustyni zatarły ostatni ślad po jaskini i jej tajemniczym mieszkańcu.
Tyberiada, rok 1187, pierwszy dzień maja
– Szybciej! Szybciej! Ha! Ha, yalla! – krzyki jeźdźca popędzającego wierzchowca zagłuszały tętent gnających cwałem koni. Starszy mężczyzna wołał na przemian po frankijsku
i arabsku, zachęcając rumaka do większego wysiłku. Jadący przed nim młody człowiek wyprostował się w siodle i rzucił szybkie spojrzenie w tył.
– Chcesz zajeździć konia, hrabio Rajmundzie? – mocny głos przebił się przez łomot podków na ubitej ziemi. – Toż to tylko gonitwa, uciecha dla oczu naszych dam!
Starszy jeździec w luźnej galabiji, nałożonej na kosztowny, jedwabny kaftan, nie odpowiedział, pochylił się tylko niżej nad końską grzywą. Pęd powietrza rozwiewał jego długie, szpakowate włosy. Zmrużone oczy łzawiły od wiatru bijącego w twarz. Kolejnym okrzykiem i smagnięciem drewnianego pręta obciągniętego skórą zmusił konia do jeszcze szybszego biegu. Gniady arabski ogier wyciągnął się w pełnym galopie, aż przy każdym skoku spod kopyt tryskały grudki piasku i drobne kamyczki.
Na nic się to nie zdało. Zostawał coraz bardziej w tyle za rumakiem dosiadanym przez barczystego młodego mężczyznę, odzianego w prostą, czarną tunikę. Prowadzący w wyścigu
wysforował się już o całą długość konia. Jechał spokojnie, lekko siedząc w siodle. On także dosiadał arabskiego bieguna, tyle że siwej maści. Jasna sierść wierzchowca pokryła się pyłem i ściemniała od potu. Z pyska zwierzęcia oderwał się pierwszy płat piany i zniknął w tyle, porwany wiatrem. Kopyta rumaków wybijały wściekły werbel na piaszczystej drodze.
Widzom stojącym na murach cytadeli jeźdźcy zdawali się nie więksi od dwóch żuków pełznących po pustyni i ciągnących za sobą welon szarego pyłu. Zaczynał się miesiąc ajjar i słońce przygrzewało już mocno na niebie nad środkową Galileą. W gorącym powietrzu obraz obu konnych zdawał się drgać i migotać.
– Hrabia przegrywa, pani – za plecami Eschiwy rozległ się podniecony niewieści głos. Słychać w nim było szacunek, ale nie żal, więc starsza dama o łagodnej, pokrytej zmarszczkami twarzy uśmiechnęła się lekko.
– Ach, mój małżonek myśli, że wciąż trwa wiosna jego życia – westchnęła z udawaną troską. – Rzucił wyzwanie jednemu z najlepszych jeźdźców Królestwa i czegóż się spodziewał? Że go prześcignie?
– Rycerza Rolanda de Montferrat nikt nie pokona! – Dźwięczny głosik wyrażał nadzieję i uwielbienie zarazem. Jego właścicielka postąpiła o kroczek do przodu i oparła dłonie na gorącym od słońca kamiennym zwieńczeniu muru. Hrabina Eschiwa spojrzała z ukosa na młodą towarzyszkę. Dziewczyna przechylała się przez balustradę, śledząc z napięciem rozgrywający się w dole pojedynek. W jej zarumienionych policzkach pojawiły się wdzięczne dołeczki. Spod chusty z cieniutkiego lnu wysunął się niesforny kosmyk złotych włosów ozdobionych czerwoną wstążką.
Urocza – pomyślała starsza kobieta – zaiste urocza, ale rycerz Roland i tak na nią nie patrzy. Odludek, dziwak. Dobrze chociaż, że Rajmund rad go widzi na swym dworze...
Odwróciła się w stronę schodów.
– Isobel! – zawołała głośniej, niż zamierzała. – Schodzimy. Zaczekamy na naszych rycerzy przy bramie. Chyba już wiadomo, który z nich przybędzie pierwszy.
– Twoja wola, pani. – Dwórka zakręciła się w miejscu, aż zafurkotała jej obszerna suknia z barwionego na granatowo lnu, błyskająca wszytymi poniżej bioder jedwabnymi klinami. Jednak zamiast podążyć za hrabiną, dziewczyna zatrzymała się w miejscu. Sięgnęła do bogato haftowanej jałmużniczki, którą miała przy pasie. Nie podnosząc wzroku na Eschiwę, spytała nieśmiało:
– Czy wolno mi będzie ofiarować rycerzowi Rolandowi w nagrodę tę sakiewkę? Sama ją wyszywałam. Spójrz, pani, jedwabna nić na skórce koźlęcia. Czy to będzie godny podarek?
– Rycerz de Montferrat nie przyjmuje nagród. – Hrabina westchnęła. – I nie nosi bogatych szat ani ozdób. Wiesz przecież, że nieodmiennie widzimy go w czarnym kaftanie i płaszczu. Chodź, już czas powitać zwycięzcę.
Tymczasem losy wyścigu, choć zdawały się przesądzone, potoczyły się zgoła inaczej. Prowadzący już o dwie długości konia Roland obejrzał się i widząc pozostającego coraz dalej w tyle rywala, ściągnął lekko wodze. Rozpędzony siwek parsknął, rzucił łbem, czując ucisk wędzidła, i niechętnie zwolnił biegu. Jeździec wyprostował się w siodle i jechał spokojnie, poddając się rytmowi galopu. Na jego wargach, okolonych krótko przyciętą, czarną brodą, błąkał się zagadkowy uśmiech.
Mury Tyberiady rosły w oczach. Miasteczko tuliło się do wzgórza, kryte łupkiem dachy domów zdawały się wspinać po zboczu, ciasnym kręgiem otaczając wieże niewielkiej fortecy. Nieruchomej powierzchni jeziora nie marszczyła nawet drobna fala. Gładka tafla błyszczała w słońcu niczym roztopione srebro. Woda zdawała się obmywać mury grodu, ale było to tylko złudzenie – piaszczysty brzeg oddalony był od miasta o dobry strzał z łuku. Na wałach tłoczyli się kolorowo odziani ludzie, także mroczną gardziel bramy wypełniała zbita ciżba gapiów. Krzyk potężniał, w miarę jak jeźdźcy, wciąż wyciągniętym galopem, wjeżdżali w cień rzucany przez ciężkie baszty.
Młody rycerz nie odwrócił się, mimo że słyszał za sobą głośniejszy stukot kopyt. Jadący z tyłu Rajmund ścisnął wierzchowca ostrogami i gwałtownym skokiem zrównał się z koniem Rolanda. Tamten pochylił się w siodle i próbował przyspieszyć, ale było już za późno. Spieniony gniadosz, dobywając ostatnich sił, wysunął się o długość dłoni, o dwie... Rajmund z Trypolisu wpadł między rozwarte wierzeje bramy, oznaczające kres wyścigu.
Wygrał. Obejrzał się na młodego rycerza. Tamten przerzucił nogę nad końskim łbem i zręcznie zeskoczył na ziemię. Na jego urodziwej, choć zwykle trochę chmurnej twarzy nie
znać było rozczarowania. Spojrzenie czarnych jak węgle oczu, błyszczących pod grzywą także czarnych włosów, pozostało doskonale spokojne.
– Oprowadźcie konie, aż wyschną! – zawołał do pachołków. Jego głęboki głos odbił się echem od podcieni. Wyprostował się na całą wysokość, aż pod obcisłym kaftanem zarysowały się potężne mięśnie. Ścisnął za ramię swego niedawnego przeciwnika.– Hrabio Rajmundzie, wciąż jesteś niepokonany. Całkiem jak w rycerskiej pieśni – zawsze na przedzie, i w modlitwie, i w bitwie.
– Znam twą dworność, Rolandzie, ale i tak dzięki za poczciwe słowo. Pieśni i pochwały zachowaj jednak dla młodych dziewek. Widziałeś, jak na ciebie spozierają? Choćby Isobel, dwórka mej żony? Ale cicho, idą tu właśnie obie.
Hrabia, niższy od swego towarzysza, był niemal równie szeroki w barach, przez co jego sylwetka zdawała się kwadratowa. Odwrócił się żywo do nadchodzących dam.
– Eschiwo! – zakrzyknął rozradowany – Widziałaś?
– Nikt ci nie dorówna, mój mężu. Zanosiłam modły do twojego patrona i oto mnie wysłuchał. Niełatwo wszak pokonać w rycerskim rzemiośle Czarnego Rycerza, Rolanda z Montferratu. – Popatrzyła w ślad za odchodzącym młodym mężczyzną i dodała cicho, by nikt nie usłyszał: – Chyba że sam zechce ustąpić pola...
– I czemuś to uczynił? Potrafię bez ujmy przyjąć przegraną. Tak się nie godzi, Rolandzie. – Głos hrabiego brzmiał cicho, a może przytłumiały go dźwięki muzyki i gwar rozochoconych biesiadników. Wieczerza trwała w najlepsze. Ostre tony fletów i terkot arabskich bębenków drażniły uszy. Odziana w białe szaty służba bezszelestnie roznosiła dzbany wina i misy z pieczonym mięsiwem przyprawionym czosnkiem i korzeniami. Ciężki, zawiesisty zapach przesycił powietrze.
Młody rycerz pozwolił ciemnoskóremu słudze napełnić kielich i podszedł do wąskiego otworu w murze. Odetchnął głęboko chłodnym powietrzem przedwieczornej pory dnia.
– Nie wiem, o czym mówisz, hrabio – odparł obojętnie.
Zapatrzył się na strome wzgórza, schodzące kamiennymi osypiskami do samego brzegu wielkiego jeziora. Wschodni kraniec srebrzystej tafli skrył się już w przedwieczornej mgiełce, przez co wodny przestwór zdawał się podobny do bezkresnego morza. Purpurowy dysk słońca zanurzał się z wolna w łagodnych falach, jakby niepewny, czy chce ustąpić miejsca nadchodzącej nocy. Fioletowe błyski zachodu podświetlały głębokim różem skośne żagle łodzi rybackich, zdążających niespiesznie w stronę przystani. Szmaragdowa zieleń nadbrzeżnych łąk przechodziła w szarawe spłachetki piasku i jałowej ziemi. Wyżej rozciągała się falista linia pagórków. Ich płowe zbocza, porośnięte ciernistymi krzakami, w pierwszych cieniach wieczoru zdawały się brunatne.
– Wiesz, o czym mówię.
Jeśli w głosie hrabiego brzmiał lekki wyrzut, to rycerz go nie usłyszał. Spokojnym ruchem odstawił puchar na stojący pod ścianą stół. Wygładził fałdy czarnej szaty opinającej mu szeroką pierś i odwrócił się w stronę gospodarza.
– Wolałbym mówić o wojnie. Nie o igrach i pustych gonitwach.
– Ja zaś wolałbym o niej nie myśleć. – Rajmund z Trypolisu zasępił się. – Bóg na wysokościach widzi jednak, że jej nie unikniemy.
– Zawarłeś wszak pokój z sułtanem Egiptu i Syrii? Twoje ziemie wokół Trypolisu i Tyberiady są bezpieczne. Saladyn zwykł dotrzymywać słowa.
– Musiałem zawrzeć ten pokój. – Rajmund spuścił na chwilę wzrok, widać zmieszany, a może rozzłoszczony słowami rycerza z Montferratu. – Czyż mogłem sam ochronić całe Królestwo? A tak ocaleje chociaż moje hrabstwo. I wiano żony. Niechby choć tyle... Ale przecież nie jestem obojętny na los Jerozolimy! Tyle że jej król, Gwidon de Lusignan, to kiepski obrońca Świętego Miasta.
– Jednak jest królem – niechętnie przypomniał Roland – i zbiera rycerzy. Lada dzień ogłosi arriere ban, a wtedy wszyscy, którzy mogą udźwignąć oręż, zgłoszą się pod jego rozkazy. Ja sam przyjąłem zaproszenie wielkiego mistrza zakonu Świątyni, Gerarda de Ridefort. Nie pierwszy raz przyjdzie mi stawać u boku templariuszy.
– Gerard! – Pan na Trypolisie skrzywił się, jakby łyknął skwaśniałego wina. – Przybył do Zamorza ledwie przed kilku laty! Awanturnik bez grosza w kalecie! Intrygant! Był kiedyś rycerzem w moim poczcie. A wiesz, czemu został templariuszem? Przez kobietę! Wdowę na włościach Botron.
– Słyszałem, hrabio, że mu ją obiecałeś za żonę – niedbale rzucił Roland.
– Tak było, prawda, ale zjawił się godniejszy mąż... pizański kupiec Plivan. Moim obowiązkiem było dbać o dobro samotnej niewiasty. Musiałem wybrać, doradzić... – Rajmund stracił na chwilę rezon i mamrotał coś niezrozumiale pod nosem.
– Słyszałem też – bezlitośnie ciągnął Roland, najwyraźniej ubawiony zmieszaniem pana Trypolisu – że ten „godny mąż” wręczył ci za nią tyle złota, ile ważyła? A ponoć była obfitych kształtów? Kiedy Gerard de Ridefort został wielkim mistrzem, miał powiedzieć, że płaszcz templariusza wart jest dziedzictwa Botron. Niezbadane są wyroki Boże. Jak też i ludzka przewrotność...
– A czy wiesz, jak został wielkim mistrzem? Co słyszałeś o śmierci Arnolda de La Tour, jego poprzednika? Dlaczego kapituła zakonu wybrała właśnie Gerarda? Uwierz mi, ten człowiek hańbi krzyż, który nosi na płaszczu! Obraża Boga każdym swym oddechem. Czy wiesz, co szepczą za jego plecami? Ponoć...
– Nie słucham szeptów – obojętnie uciął rycerz z Montferratu.
– Gdyby nie jego knowania, Lusignan nie zdobyłby korony! – Ogorzała twarz Rajmunda, przypominająca bochen spieczonego chleba, poczerwieniała od napływu krwi. – To ja byłem regentem Królestwa Jerozolimy! I ja zostałbym królem!
– Wiem o tym wszystkim – opanowanym głosem powiedział Roland.
– Tak, tak, zapomniałem, że jesteś tu od dawna. Ile to już lat? Dziesięć? Zaiste, czas leci, jakby miał skrzydła orła. Ale ja się tu urodziłem, rozumiesz? To moja ziemia, moja i innych pullanów takich jak ja! A Gwidon?
– Rada baronów dobrowolnie wybrała go na króla – zdołał wtrącić młody rycerz, wciąż zachowując niezmącony spokój. Szybkim ruchem pochwycił ze stołu swój kielich, ratując jego zawartość przed skutkami gniewu gospodarza, albowiem hrabia wyrżnął pięścią w drewniany blat z taką siłą, że masywny sprzęt zakołysał się na rzeźbionych krzyżakach.
– Wybrano go, bo był mężem królowej Sybilli, siostry Baldwina Trędowatego, zwycięzcy spod Mont Gisard! – zawołał Rajmund. – Zaprawdę, ten był królem prawdziwym! Jedynym, który mógł przeciwstawić się całej potędze Saracenów! Lecz Bóg dotknął go nieczystą chorobą, a w końcu powołał do siebie. Teraz zaś rządzi ten przybłęda Lusignan. Spodobał się Sybilli... Może i dobrze rusza kuprem w łożnicy, ale nie stawać mu z mieczem w ręku na czele rycerstwa.
– Nienawidzisz go, hrabio?
– Nienawidzę jego głupoty! Gdy pojął za żonę siostrę króla, zamieszkał w pałacu Baldwina. Żył tak blisko wielkiego władcy, słuchał go i patrzył na jego dzieła – i nie nauczył się niczego! Nie umiał nawet zmusić Renalda de Chatillon, by siedział spokojnie w swych zamkach za Jordanem. A ten głupiec napadł na karawanę saraceńskich pielgrzymów zdążających do Mekki. I tak przepadł nasz rozejm z Saladynem... Sułtan zbiera teraz armię, jakiej dotąd nie widzieliśmy, zjednoczył wszystkie żyjące wokół naszych ziem ludy muslim. Jeden Bóg wie, czym skończy się ta wojna!
– Wielki mistrz Templum pragnie jej od lat. Nie czyni z tego tajemnicy...
– Gerardowi marzą się zwycięstwa jego własnych rycerzy, także nowe zamki i ziemie pod władzą zakonu. A zamiast tego już niedługo może mieć ruiny zakonnych miast: Gazy, Tortosy, Safedu!
– Nie jeden raz gościłem w komandoriach templariuszy – powiedział zamyślony Roland. Obracał w palcach podstawę złotego pucharu ruchem tak niespiesznym, że niemal irytującym. – Nieźle poznałem wielkiego mistrza. Może i bywa popędliwy, lecz nie sposób odmówić mu męstwa. Jednak to dziwny człowiek, pełen skrywanych pragnień. Niektórzy mówią o nim, że aby osiągnąć swój cel, sprzedałby diabłu duszę...
Stary rycerz milczał czas jakiś, a gdy się w końcu odezwał, jego głos przypominał stłumiony pomruk lwa szykującego się do skoku:
– Żeby powstrzymać tego człeka, oddałbym własną!
– Nie podziękowałam ci wcześniej, Rolandzie, pozwól zatem, że uczynię to teraz. – Eschiwa stanęła obok rycerza, patrzącego w zadumie na wzgórza oblane purpurą zachodu.
– I za cóż to, pani? Nie uczyniłem niczego...
– O tak, uczyniłeś. Pozwoliłeś memu mężowi zwyciężyć w gonitwie. Nie przecz! Rajmund nie dotrzymałby ci kroku, gdybyś nie pozwolił mu uwierzyć, że nadal jest niepokonany. – Hrabina zacisnęła palce na potężnym ramieniu młodego mężczyzny
i popchnęła go lekko w stronę zacienionego krużganka. – Mój mąż ma wiele trosk, wiele zgryzot, a ty dałeś mu odrobinę radości. Spełniłeś dobry uczynek, rycerzu.
– Uwierz mi, pani, że ani ty, ani hrabia nie zawdzięczacie mi niczego...
– Nie umiesz kłamać, Rolandzie. Może to i lepiej dla twoich przyjaciół, gorzej wszakże dla ciebie. Ale nie o tym chciałam z tobą mówić. Co myślisz o mojej dwórce, Isobel? To dobra dziewczyna i pochodzi z zacnego rodu, zapewniam cię. A czy widziałeś, jak na ciebie patrzy? Zawiodłeś ją, przegrywając. Czy i jej nie powiesz prawdy o gonitwie?
– Nie rozumiem cię, pani – odparł zmieszany.
– Och, pewna jestem, że rozumiesz. Południe mego życia dawno minęło, więc mogłabym być ci matką. I dlatego mogę mówić szczerze. Jesteś gościem mojego męża oraz sławnym rycerzem Królestwa. Jednak stronisz od zabaw, nie chcesz nawet widzieć uśmiechów moich dwórek. Czy omylę się, jeśli powiem, że twoje serce nie jest wolne?
– To dawna historia – odparł niechętnie. – Nie chcę jej wspominać.
– A więc jednak to nieszczęśliwa miłość! – Eschiwa klasnęła mocno w dłonie, aż zadzwoniły złote bransolety na jej przegubach. Poprawiła opinający luźną suknię wełniany pas i pociągnęła młodego mężczyznę w głąb zamkowego podcienia.
– Opowiedz mi o niej. Gdy dzielimy z innymi nasze troski, ból staje się lżejszym. Gdzie żyje twoja wybranka?
– Tylko w mojej pamięci – odrzekł głucho.
Hrabina spoważniała. Roztargnionym ruchem skubała niewidoczną nitkę sterczącą z szerokiego rękawa wierzchniej szaty.
– Wybacz mi niewieścią ciekawość. Nie wiedziałam... Czyli dlatego wciąż widzę w twych oczach smutek. Wolałbyś pewnie, by nigdy się nie narodziła... ani ona, ani twoja miłość... Wtedy byś nie cierpiał. Ale ludzie, których kochamy, odchodzą. Kiedyś i tak musiałbyś się z tym pogodzić...
– Nie odchodzą w taki sposób.
– Nie pytam więc już o nic. Żal mi cię, rycerzu, z całego serca boleję nad twoją niedolą. Wiem, że jesteś nieustraszony, nie obawiasz się ludzi ani bestii, ani niczego, co można pokonać mieczem. Czy może lękasz się wspomnień?
– Nie boję się niczego!
– Nie boisz się, bo myślisz, że nic już nie możesz stracić? Mylisz się, każdy ma coś do stracenia. Ale uwierz starzejącej się kobiecie, przyjdzie taki dzień, że doświadczysz łaski zapomnienia. Wspomnienia wyblakną jak materia zbyt długo trzymana na słońcu. Strach przed przeszłością minie...
– Boję się... snów... – Roland szepnął niewyraźnie, bezwiednie przymykając oczy. Opanował się po chwili i spojrzał twardo na Eschiwę. – Czemu mnie dręczysz, pani?
– Nie mówmy już o tym. Żałuję, że pytałam. – Hrabina z ulgą uśmiechnęła się do nadchodzącego właśnie Rajmunda.
– Tu jesteście! – Gospodarz skłonił się lekko przed żoną i pociągnął za rękaw Czarnego Rycerza. – Wieczerza czeka, chodźcie. Dopilnuj, pani, by gościom na niczym nie zbywało. Obejdę jeszcze mury, póki światła dnia staje i wzrok biegnie daleko.
– Przecież zachód blisko – przytomnie zauważył Roland.
– Właśnie, zachód blisko – dziwnie zająknął się rycerz z Trypolisu i ruszył w stronę wieży.
W tej samej chwili dalekie odgłosy śmiechów i muzyki zagłuszył ostry dźwięk rogu. Zawtórowały mu następne. Wibrujący ton wznosił się coraz wyżej i budził stłumione echa wśród murów.
– To sygnał z baszty strażniczej – powiedział zaniepokojony młody rycerz. – Grają na trwogę.