Zakochałam się w Sarah Jio w trakcie czytania jej ostatniej powieści. Dopiero po jej zakończeniu dostrzegłam ze zgrozą, że na mojej półce stoi od dawna, zupełnie nieprzeczytana poprzednia powieść autorki. „Marcowe fiołki” zaczarowały mnie jeszcze bardziej, porwały swoją historią, zachwyciły całkowicie. Aż trudno uwierzyć, że to debiutancka powieść.
Sarah Jio od lat pracuje jako dziennikarka, ale to po jej pierwszej powieści widać dopiero, jakie powinno być jej miejsce. Musi siedzieć przy komputerze i pisać powieści, wiedząc że na całym świecie z niecierpliwością czekają na nie miliony czytelniczek. A może nawet i czytelników.
Jeszcze tak niedawno życie Emily wydawało się być idealne. Debiutancka powieść okazała się być sukcesem, a boku kobiety stał ukochany mąż Joel. Ale nie wszystkie opowieści mają dobre zakończenie. Joel zostawia żonę dla innej kobiety a sama Emily nie jest w stanie napisać nowej powieści. W poszukiwaniu inspiracji i wewnętrznego spokoju, kobieta postanawia wyjechać w odwiedziny do ciotki Bee, zamieszkującej pewną urokliwą wyspę niedaleko Seattle.
Magiczna książka, która urzeka na każdej stronie, w każdym akapicie, na każdej linijce. Chociaż jej głównym motywem jest miłość, Jio serwuje ją w tak subtelny, delikatny sposób, że książki po prostu nie da się sklasyfikować jako romans. To coś znacznie więcej: powieść obyczajowa, troszeczkę sensacyjna, podszyta wielką rodzinną tajemnicą, która jest przed nami stopniowo odkrywana. Świetnie napisana. To także jedna z najbardziej wciągających powieści tego roku, doskonała dla każdego dorosłego czytelnika, chociaż pewnie bardziej porwie kobiety. Jio doskonale wie jak tworzyć wyjątkowych, niepowtarzalnych bohaterów, budować napięcie i opowiadać historię tajemnicy rodzinnej, która – mimo wielu lat starań – powoli wychodzi na światło dzienne. To książka niezwykła, niepowtarzalna. Taka, która wsiąka pod skórę i pozostaje pod nią jeszcze bardzo długo po przeczytaniu ostatniej strony. Książka aż się prosi o ekranizację.
A.N.