Powieść o sile ducha, jaką dają zasady i odpowiedzialność, nie tylko za siebie. Iga, poprzez kolejne zamążpójście, wchodzi w posiadanie olbrzymiego majątku. Nie musi pracować, firmą zarządza mąż, a nad maleńkim synkiem czuwa sztab opiekunek i rodzina. Kobieta może zająć się poszukiwaniem substytutów szczęścia w postaci zabiegów w SPA, spotkań z koleżankami w drogich knajpkach oraz nabywaniem ekskluzywnych ubrań. Kilka razy w roku wyjeżdża na wakacje do dalekich miejsc.
Ale nie zawsze tak było… I nie zawsze tak będzie. Nad firmą wisi widmo bankructwa. Iga musi podjąć walkę o zachowanie części majątku i uratowanie kilkudziesięciu hektarów rodzinnej ziemi, w tym pełnego wspomnień z dzieciństwa domu złudzeń. Ratując rodzinną schedę, Iga pobiera lekcję skromności. Nie jest już zapatrzona w siebie, a bolesne doświadczenia są dla niej etapem na drodze do budowania szczęścia.
Informacje:
Dom złudzeń. Iga
Iwona J. Walczak
ISBN 978-83-7674-293-9
Wymiary: 130x200 mm
Liczba stron: 408
Oprawa: miękka + skrzydełka
Kategoria: literatura dla kobiet
Wiosna 2007
Mam wielki dom, konie, auta z tak zwanej górnej półki i setki hektarów ziemi uprawnej dobrej klasy. Są też łąki oraz kawał lasu. I co z tego? Byłam rozgoryczona. Mógł się postarać. Dwa tysiące euro na tydzień? To za mało!
Wyszłam z hotelu, kierując się na wybrzeże. Miałam czas. Stąpałam powoli, zrywając wychylający się zza skał rumianek. Różnił się od naszego, mniej pachniał, a drobne koszyczki kwiatów wciąż nie były do końca rozwinięte.
Na klifie było pusto i cicho, w zatoce kręciło się kilkoro turystów, a przy brzegu kołysała się samotna żaglówka. Doskonałość linii horyzontu zakłócały małe wycieczkowe statki wracające na noc do zatok. Wiało. Nie przeszkadzał mi chłodny wiatr – przylatując na wyspę, nie nastawiłam się ani na opalanie, ani na kąpiel w morzu. Wystarczyć mi miało spa, basen na tarasie hotelu i sklepy.
Przedwieczorna cisza zachęcała do wędrówki. Dzień kończył się leniwie, rosa zaczynała kłaść na skałach, zaś z oddali, przez coraz bardziej wyraźne świsty wiatru, usłyszałam graną jakby na ustnej harmonijce melodię Hallelujah. Nuciłam cicho, schodząc w dół urwiska, by zejść kilka metrów niżej, musiałam przytrzymać się parcianych sznurów. Niewielka plaża między skałami była znakomitym ustroniem. Ze dwa metry na dwa, osłonięte od wiatru, w tym miejscu było ciepło, cicho, bezwietrznie.
Siadłam na gładkiej szarej skale i stopami zagarniałam piasek. Patrzyłam w dal.
Morze ciemniało wraz z czającym się zmierzchem. Nie słychać było już harmonijki, tylko szum fal, wiatru i odgłosy ptactwa. Oparłam się o skały. To był ten rodzaj odosobnienia, jakiego potrzebowałam.
– Ta plaża jest nienormalna, raz wieje, raz nie! – Usłyszałam za plecami męski głos o matowej, nieczystej barwie.
Odwróciłam się. Łysy, opalony na mulata facet w zielonej podkoszulce i krótkich białych spodniach z lnu wyglądał tak, jakby na wyspie pędził leniwe życie birbanta. Siedział na wysoko położonej półce skalnej po przeciwnej stronie zejścia i mierzył mnie wzrokiem podobnie, jak orzeł spogląda na małego wróbelka. W ręce trzymał ustną harmonijkę. W pomarańczowym świetle umykającego za horyzontem słońca łysina intruza zdawała się błyszczeć, jakby niedawno powierzył ją pucybutowi.
Nie miał niemiłej powierzchowności. Generalnie.
– Czy my się znamy? – zapytałam.
Obrzucił wzrokiem całą moją postać. Z długimi, rudymi włosami, pozakręcanymi w kędziory, w białym spodnium od Cacharel i w jasnozielonym blezerze od Donny Karan wypadłam dobrze, widać. Po twarzy mężczyzny przemknął uśmieszek.
– Cóż za hollywoodzkie pytanie! Jasne, że się nie znamy! – rzekł, po czym zeskoczył po skałach na plażę i podał mi rękę. Uścisk miał mocny, zdecydowany.
– Ludwik Sommer.
– Iga.
– Iga, a co dalej?
– Po prostu Iga.
– Przed kim tutaj uciekliśmy?
– Uciekliśmy? – prychnęłam. – Cóż za banał!
Górna warga bezczelnego typa miała ładny wykrój, a gdy nabierał powietrza, by mówić, układała się w kształt różowego żelowego serduszka. Poprzez ten kształt ust niejaki Sommer (załóżmy, że to jego prawdziwe nazwisko) wyglądał, jakby się ciągle uśmiechał. Oczy łyska, osadzone pod szczeciniastymi, nastroszonymi jak pędzel ławkowiec brwiami, były niewielkie, zmrużone, nieco świdrujące i miały kolor burbonu.
– No cóż, ja akurat umknąłem tutaj przed tłumami półnagich próżniaków, którzy są przekleństwem każdej plaży – mruknął.
Zauważyłam, że coś jeszcze chętnie by dodał, ale się powstrzymał.
– Plaże raczej świecą pustką, uściślijmy – zaprotestowałam.
Spojrzał na mnie spod ławkowców.
– Ech… – westchnął. – Wygląda, że zaczyna się tramontana... Na pewno przez dwa dni będzie wiać jak diabli. Pech. Przejdziemy się drogą konną? – zaproponował nagle.
Droga konna to rodzaj ścieżki dookoła wyspy, nad brzegiem morza, po skałach. To już wiedziałam od recepcjonistki z hotelu. Przejść się? Chętnie.
Minorka, niewielka wyspa, najmniej znana spośród Balearów, skusiła mnie ciszą, której potrzebowałam. Wszystko, co mówiono w biurze turystycznym, okazywało się prawdą. Lotnisko w Mahón było niewiele większe od poznańskiej Ławicy, a droga przez wyspę z jednego brzegu na drugi zajmowała mniej niż godzinę jazdy autem.
– Albo nie, innego dnia, gdy nie będzie wiać. To znikam!
Jak to: „znikam”?! Nie zdążyłam zaprotestować, z pretensją na końcu języka patrzyłam, jak niejaki Ludwik skacze z półki na półkę niczym górska kozica. Nie był wysoki, raczej krępy, ale przy tym umięśniony, zwinny. Rzeczywiście znikł. Za chwilę usłyszałam oddalającą się melodię Whisky Dżemu, która to współgrała ze skalistym brzegiem, szarym piaskiem w zatoce, wakacjami i morzem. A nawet z wiejącą z coraz większą mocą tramontaną. Trzeba przyznać, w grze tego faceta czuć było emocje o sile huraganu.
Spotkanie Sommera mnie ożywiło, było zapowiedzią czegoś nowego. Nie wiem, dlaczego miałam takie wyobrażenie. Opuściłam zatokę, wspięłam się po skałach i znów znalazłam się na kamienistej drodze konnej, jednak mojego rozmówcy nie było już nigdzie widać.
Na Minorce nie sposób się zgubić. Główna droga wiedzie z Ciutadelli do Mahón. Już następnego dnia po przyjeździe wiedziałam, że chcąc gdziekolwiek dojechać, zawsze trzeba minąć trzy targowe miasteczka. Znałam ich nazwy na pamięć. Obudzona nocą mogłabym wyrecytować: Alaior, Es Mercadal i Ferrieries.
Ludwik Sommer niekiedy mignął mi z okna autokaru, w końcu spotkaliśmy się w Mahón, gdzie obydwoje przymierzaliśmy sandały abarcas, oczywiście nie tę samą parę. On oglądał wielkie z naturalnej rudej skóry, ja haftowane zieloną nicią na seledynowym tle. Po rumiankowy rum udaliśmy się już razem. Podobnie było kolejnego dnia, spotkaliśmy się na targu w Ciutadelli, po czym razem wybieraliśmy prezenty, czyli damskie skórzane ozdoby.
– Może zwiedzajmy wyspę jednym autem, będzie taniej... – Zaśmiałam się. To miał być dowcip. Odkąd zostałam żoną Leszka, nie znałam, co to oszczędność.
– Dobrze – przystał od razu i o nic więcej nie zapytał.
– Spotkajmy się wieczorem, by ustalić plan. OK? – brnęłam dalej, w zasadzie nie wiedząc po co.
– Jak chcesz! – Ludwik ożywił się, by za chwilę znów spoważnieć. – Żebyś jednak potem nie żałowała – mruknął, patrząc gdzieś poza mną.
Wieczorem nie mieliśmy okazji, tramontana nie ustawała, mnie rozbolała głowa, a i on się wymówił, podając jako powód, że przy sztormowej pogodzie dobrze jest zniknąć pod wodą, bo tam nie wieje. Zabawne. Pod wodą?!
Tymczasem zarezerwowałam sobie terminy na większość upiększających zabiegów w spa. Przeholowałam. Potrzebne mi były pieniądze, a Leszek nie odbierał moich telefonów. Oddzwonił około jedenastej w nocy i po wysłuchaniu tego, co mam mu do powiedzenia, skwitował krótko, że nie przyśle mi ani jednego euro, bo nie ma.
– Chociaż z pięćset… – poprosiłam, mizdrząc się do słuchawki.
– Nie – odpowiedział i przerwał połączenie.
To nie było normalne zachowanie mojego męża. Zawsze otrzymywałam tyle pieniędzy, ile chciałam, nie potrzebowałam używać żadnych sztuczek. Próbowałam jeszcze raz poprosić Leszka, wytłumaczyć się, ale nie odebrał telefonu ani nie oddzwonił. Następnego dnia przestałam myśleć o upiększających zabiegach. Po prostu z tych najbardziej kosztownych zrezygnowałam.
Wypożyczenie auta zajęło Ludwikowi i mi kwadrans. Dobrze się prowadziło małego opla. Ludwik okazał się wytrawnym kierowcą, zatem było mi obojętne, które miejsce w aucie zajmuję. Raczej bywałam pasażerem.
Monte Toro, najwyższe wzniesienie Minorki, na którym znajduje się słynny klasztor, było pierwszym odwiedzonym przez nas miejscem. Potem w knajpce Es Pla w Fornells sprawdziliśmy cenę najlepszego na wyspie homara, ale finalnie nawet go nie skosztowaliśmy. Był cholernie drogi. Poza tym tego dnia w restauracji nie pojawił się król Juan Carlos, który czasem podobno tutaj wpadał… właśnie na homarka. Za to spałaszowane pieczone szparagi z szynką serrano, sałatka z melonów i chorizo z karczochami przyjemnie podrażniły nam kubki smakowe. Podobnie jak wołowe szaszłyki z pomarańczą i czosnkiem czy marynowane bakłażany. Mniam…
Zamiast zabiegów w spa, leżałam sobie z Ludwikiem na plaży. A co! Rozmawialiśmy o życiu i jego meandrach oraz nieco optymistyczniej o… słońcu. W konsekwencji po kilku dniach wyglądałam, jakby przez miesiąc wystawiano mnie na pustynię i pilnowano, bym stamtąd nie uciekła. Złaziła mi skóra.
Na Minorce ze zdumieniem odkryłam, że wcale nie trzeba pieniędzy, by się dobrze bawić. Ludwik okazał się dobrym kompanem i znał się na żartach. No i dysponował gotówką, dzięki czemu czułam się bezpiecznie, ale też starałam się nie nadużywać jego hojności. Ostatniego dnia po kolacji, siedząc na tarasie, piliśmy pomadę. Nie była godna zapamiętania. Rozwodniona, przesłodzona lemoniada ze śladem jakichś procentów. Oblecha. Wieczór był ciepły, wiatr ustał, śmialiśmy się. Zrobiło się sentymentalnie. Już dawno zapomniałam o tej stronie swojej osobowości.
– Mam tu wszystko, co lubię. Wodę, słońce, skały... Gdybym mógł, opłynąłbym świat wzdłuż, wszerz i w głąb, bardzo rzadko zawijając do portów – powiedział Ludwik.
I ja chętnie bym się przyłączyła. Nie chciało mi się wracać do kraju, do wsi, do domu. W ogóle.
– Nie możemy rezygnować z marzeń, inaczej nasza dusza nakarmi się złudzeniami. Co stoi na przeszkodzie? – Zajrzałam w oczy Ludwikowi.
– Jak to co? Życie. Trzeba po prostu wieść życie. – Nie patrzył na mnie podczas rozmowy. Twarzą był zwrócony w stronę morza. Zupełnie tak, jakby miał na mnie olew. Trzymał w ręce szklankę z pomadą.
– Życie… Bywa, że po jakimś czasie masz jednak dość monotonii. I co dalej? – Ściskałam pustą szklankę w dłoni.
– Nudzisz się?
– Czasem.
Nie miałam zamiaru popaść w słowotok, chociaż, nie powiem, korciło mnie, by się zwierzyć, zwłaszcza po pomadzie i rumiankowym rumie. Z czego? Dużo by tego było.
Znów zaliczyliśmy chwilę milczenia. Muszę przyznać, dobrze mi się z nim „nie rozmawiało”, w ogóle nie czułam potrzeby, by zagłuszyć ciszę myśli słowami. Tak było dobrze.
– Zagraj coś – poprosiłam i oparłam się wygodnie na fotelu.
Tym razem improwizował. Dźwięki popłynęły w dal, miałam je na wyciągnięcie ręki, w powietrzu, nuty fruwały nad moją głową, nad nami, wszędzie. W tej muzyce odnalazłam smutek, nostalgię. Dokładnie to samo, co czułam i ja. Dobrze grał.
– Pięknie, pięknie – powtarzałam.
Po paru minutach Ludwik skończył grać i włożył harmonijkę do kieszeni spodni.
– Też jesteś na łańcuchu? – zapytał jakby od niechcenia.
– Skąd wiesz?
– Bo się właśnie do tego przyznałaś.
To musiało mi wystarczyć. Rodzaj mało rozwiniętej konwersacji, jaką uprawialiśmy, dawał mi duże pole do wyobrażeń.
Zaczęła mnie kręcić ta znajomość.
***
Samolot kołował nad Warszawą już ze dwadzieścia minut. Byłam zmartwiona. Ludwik z kolei przeżywał coś na kształt paniki połączonej z histerią. Gdy wreszcie wielki blaszany ptak siadł na pasie, mój towarzysz odsapnął i zaczął marudzić, że tak długo jeszcze nigdy nie lądował i to na pewno jest dla nas zły znak. W ten sposób dowiedziałam się, że chce kontynuować znajomość ze mną.
– Gdzie mieszkasz? – zapytałam, gdy przy taśmie czekaliśmy na bagaż.
– Trochę tu, trochę tam, w Poznaniu czasem też – rzekł, siłując się z moją walizką, która zjechała na taśmie.
Wydarłam z notesu kartkę, napisałam swój numer telefonu i adres mailowy, zwinęłam i wcisnęłam mu w rękę.
– Czy to inicjacja? – Przeszył mnie świdrującymi oczkami i schował kartkę do kieszeni spodni. Jeszcze krótką chwilę temu ze strachu omal nie zszedł, nie wypuszczał mojej ręki i ja musiałam w tym widowisku uczestniczyć, a teraz? Jakbym miała myśli wypisane na czole...
– Cały tydzień czekałem, aż wreszcie mnie dotkniesz.
Dobre. Nic nie odpowiedziałam. W ten sposób się rozstaliśmy.