Katarzyna Puzyńska z wykształcenia jest psychologiem, pracuje jako nauczyciel akademicki na wydziale psychologii. Jako pisarka zadebiutowała w lutym tego roku, a jej pierwsza powieść – „Motylek” – została przyjęta przez czytelników i recenzentów z równym entuzjazmem. Właśnie ukazała się jej kolejna książka, „Więcej czerwieni”, czyli dalszy ciąg opowieści o policjantach z niewielkiej wsi Lipowo.
Jest pełnia lata, na polach rozpoczynają się żniwa, a w
sadach dojrzewają jabłka. Tymczasem w okolicach sennego zazwyczaj Lipowa
zostają zabite dwie młode kobiety. Sprawca okaleczył brutalnie ich ciała.
Policja kryminalna z Brodnicy podejrzewa, że oba zabójstwa mogą być dziełem
seryjnego mordercy. Podgórski dołącza do ekipy śledczej prowadzonej przez
kontrowersyjną komisarz Klementynę Kopp. Policja stara się znaleźć punkty
wspólne pomiędzy obiema ofiarami i stworzyć profil zabójcy. Brak postępów w
śledztwie zbiega się z kłopotami w życiu prywatnym policjanta. Czy Podgórski
odkryje, jaki jest prawdziwy cel mordercy? Czy uda się w porę zapobiec śmierci
kolejnej kobiety?
Jak napisała Marta Guzowska, gdyby Agatha Christie
pisała dzisiaj swoje kryminały, panna Marple nie byłaby nobliwą staruszką.
Byłaby zapewne kimś podobnym do Klementyny Kopp z powieści Puzyńskiej. Miss Marple
nie zyje? Niech żyje Klementyna Kopp!
Książki Katarzyny Puzyńskiej to nie tylko trzymające w
napięciu klasyczne kryminały psychologiczne, ale także powieści z rozbudowanym
wątkiem społecznym i obyczajowym, które nie bez przyczyny porównywane są do książek
Agathy Christie i szwedzkiej królowej gatunku, Camilli Läckberg.
Wydawcą powieści „Motylek” i „Więcej czerwieni” jest
Prószyński i S-ka.
Fragment
powieści „Więcej czerwieni” Katarzyny Puzyńskiej (wyd. Prószyński i S-ka):
Rozdział 2
Lipowo, kolonia Żabie Doły i Brodnica. Środa,
31 lipca 2013. Przed południem
Młodszy aspirant Daniel Podgórski obudził się wyjątkowo
wypoczęty. Upały, które panowały w ostatnich tygodniach lipca, zelżały
nieco i wreszcie mógł odetchnąć pełną piersią. Stanowiło to miłą odmianę
po rozpalonych niemal do czerwoności dniach, kiedy przejście krótkiego
odcinka od domu do komisariatu stanowiło nie lada wyzwanie. Nie tylko
dla Daniela. Ludzie w Lipowie narzekali na gorąco, tak jak narzekali
na słotę czy śnieg. Jak zawsze.
Weronika Nowakowska poruszyła się we śnie. Daniel
uśmiechnął się czule. Od kilku miesięcy byli parą. Policjant nadal nie
mógł do końca uwierzyć w swoje szczęście. Kiedy młoda pani psycholog
z Warszawy przyjechała kilka miesięcy temu do Lipowa, policjant nigdy
by nie przypuszczał, że połączy ich uczucie. A może raczej trzeba powiedzieć,
poprawił się w duchu Podgórski, że nigdy by nie uwierzył, że ona zechce
być z nieco zbyt pulchnym prowincjonalnym policjantem. Zgoda, szefem
prowincjonalnego komisariatu. Nie żeby to za bardzo zmieniało sytuację.
Rudowłosa Weronika była przecież przyzwyczajona do warszawskich standardów.
Te standardy nie były co prawda do końca sprecyzowane w głowie
Daniela, ale Podgórski podejrzewał, że mogły mieć związek z markowymi
garniturami i mitycznym kaloryferem na męskim brzuchu. Czyli czymś,
czego on sam nigdy nie osiągnie.
Mimo tej dość pesymistycznej konstatacji
uśmiechnął się w duchu. Nie można zaprzeczyć, że miał teraz wszystko,
czego potrzebował. Lubił swoją pracę w komisariacie w spokojnym Lipowie,
z Weroniką też chyba wszystko się układało. Czego chcieć więcej? Praca
w policji kryminalnej, przebiegło mu przez myśl. W Brodnicy,
a może nawet w Warszawie. Niedoścignione marzenie, którego nieco
wstydził się przed kolegami. Ostatniej zimy miał przedsmak tego, jak taka praca
może wyglądać. Daniel westchnął i odegnał nieproszone myśli. Trzeba uważać,
czego człowiek sobie życzy, upomniał się w duchu. Od ostatniej zimy,
kiedy w Lipowie miały miejsce te wszystkie makabryczne wydarzenia, wolał
o tym pamiętać. Trzeba uważać, czego człowiek sobie życzy.
Weronika otworzyła oczy i odgarnęła
z twarzy splątane rude włosy.
– Już
wstajesz? – spytała nieco niewyraźnie.
Daniel uśmiechnął się do niej szeroko.
– Tak, muszę
jeszcze wpaść do domu po mundur – przypomniał jej.
– A potem szybko na komisariat. Nie powinienem tak często się
spóźniać.
Od kilku miesięcy Daniel i Weronika
właściwie mieszkali razem w starym dworku, który należał
do Nowakowskiej. „Właściwie” to dobre słowo, uznał Podgórski. Nigdy tego
nie uzgadniali. Samo się stało. Przyszło gdzieś pomiędzy szczoteczką
do zębów Daniela w łazience Weroniki a kilkoma jego ubraniami
w jej szafie. A może chodziło o tych kilka płyt z ulubioną
muzyką Daniela? Sam już nie był pewien.
Właściwie mieszkali razem. W każdym razie Podgórski więcej czasu spędzał
w dworku Weroniki Nowakowskiej niż we własnych czterech kątach. Oficjalnie
jednak nadal mieszkał w suterenie domu swojej matki i tam też miał
większość rzeczy. Logika nakazywałaby je przenieść do dworku Weroniki.
Na pewno byłoby wygodniej niż teraz, kiedy każdego ranka Daniel najpierw
pędził do domu matki po świeży mundur, a dopiero potem szedł do pracy.
Przeniesienie rzeczy oznaczałoby jednak niemal
formalną deklarację, a chyba żadne z nich nie było jeszcze na to
gotowe. Zwłaszcza Weronika, pomyślał Daniel. On sam to zupełnie inna historia.
Weronika zaledwie kilka miesięcy temu rozwiodła się z niewiernym mężem.
Podgórski bał się więc naciskać. Nie chciał jej niepotrzebnie wystraszyć.
Sprawy pomiędzy nimi i tak potoczyły się dość
szybko, uznał. Szybciej, niż można by przypuszczać. A już na pewno
szybciej, niż było to w zwyczaju w Lipowie. Tutaj na wszystko
trzeba było odpowiednio dużo czasu. Najpierw długie podchody, potem niewinne
spotkania, okres narzeczeństwa i ślub. Przynajmniej oficjalnie.
W Lipowie ważne było zachowanie pozorów. Chcąc nie chcąc, Podgórski musiał
przyznać, że pozory trzymały ich wioskę w jakże potrzebnych ryzach.
Uczucie, które połączyło
Weronikę i Daniela, stało się na pewien czas obiektem lipowskich plotek.
Nic dziwnego. Plotkowanie było ulubionym sportem mieszkańców wsi.
W Lipowie nic nigdy nie dało się ukryć. Nie na dłuższą metę. Tak przynajmniej
wszyscy sądzili dotychczas. Jak bardzo się mylili, pokazały wydarzenia minionej
zimy. Podgórski odegnał niechciane myśli. Przez otwarte okno wpadał zapach
lasu. Śpiewały ptaki. Makabryczne morderstwa to nie było to, co pragnąłby sobie
przypominać w ten piękny letni poranek.
Pocałował Weronikę delikatnie. Uśmiechnęła się
nieco przekornie, błyskając niebieskimi oczami. Wszystko wydawało się jak
zwykle, ale Daniel poczuł, że Weronika jakby odsuwa się od niego. Nagle
odezwał się jego telefon, przerywając te rozważania. Chyba po prostu jestem przewrażliwiony,
pomyślał Daniel.
– Młodszy
aspirant Daniel Podgórski, komisariat policji w Lipowie – przedstawił
się automatycznie.
Służbowy telefon o tak wczesnej porze nie wróżył
nic dobrego.
– Danielku,
mamy wezwanie – usłyszał w słuchawce głos matki.
Maria Podgórska nie tylko dzieliła z nim dom,
ale także pracowała razem z synem w lipowskim komisariacie. Starsza
pani pełniła rolę recepcjonistki, sekretarki, organizatorki
i dostarczycielki domowych wypieków. Ku ogólnemu zachwytowi policjantów
i ku zgubie Daniela, który za każdym razem musiał kupować
większy rozmiar spodni.
– Co się
stało? – zapytał Podgórski, ubierając się pospiesznie.
Pies Weroniki, golden retriever Igor, zerwał się
na równe nogi. Myślał chyba, że pośpiech Daniela jest zaproszeniem
do zabawy. Psi ogon tańczył energicznie wokoło.
Maria Podgórska westchnęła przeciągle. Daniel
przycisnął mocniej słuchawkę do ucha.
– Na miejscu
jest już Brodnica – powiedziała matka przyciszonym głosem, jakby bała się,
że ktoś ją usłyszy. – Kryminalni, więc sam rozumiesz.
Komisariat w Lipowie podlegał Komendzie Powiatowej
w Brodnicy. To, że do zgłoszenia tak szybko przyjechała policja
kryminalna z miasta, nie wróżyło nic dobrego.
– Mamy
morderstwo – powiedziała Maria Podgórska.
Eryk Żukowski wszedł do swojego gabinetu
i ostrożnie zamknął za sobą drzwi. W górnej części miały szybę
i Eryk zawsze bał się trochę, że przypadkiem ją stłucze. Był dyrektorem
szkoły w podbrodnickiej kolonii Żabie Doły już od piętnastu lat
i uważał, że zrobił bardzo dużo zarówno dla tej konkretnej placówki, jak
i dla oświaty w całej okolicy. Wykorzystał każdą chwilę swego
panowania, jak żartobliwie nazywał swoje niepodzielne rządy
na dyrektorskim stołku. Nie zmarnował ani minuty.
Żukowski usiadł przy biurku i ułożył kilka porozrzucanych
dokumentów. Lubił, kiedy dookoła niego panował nienaganny porządek. Uważał, że
w ten sposób lepiej się człowiekowi myśli. Starał się tę życiową prawdę
przekazać swojemu synowi i, przede wszystkim, uczniom szkoły w Żabich Dołach.
Eryk zerknął na dokumenty
nieco uważniej. Właściwie w ogóle nie powinno ich tam być. W jego
gabinecie wszystko miało swoje miejsce, swoją przegródkę. Najlepiej podpisaną
odpowiednim kolorem markera. W ten sposób można było uniknąć tracenia
czasu na bezsensowne, i najczęściej bezowocne, poszukiwania. Dyrektor
szkoły w Żabich Dołach wziął dokumenty do ręki. Dotyczyły głównie
Cogito Ergo Sum, jego najnowszego dziecka.
Cogito Ergo Sum było rodzajem charytatywnej
organizacji, która miała za zadanie promowanie wyższego wykształcenia
w regionie. Tak Eryk Żukowski zapisał w statucie. Brzmiało to szumnie,
ale chodziło po prostu o wyrównanie poziomu nauczania. Dyrektor szkoły
chciał, żeby każde dziecko z kolonii Żabie Doły, z Lipowa, które
leżało po drugiej stronie jeziora, i z całej okolicy miało takie same
szanse dostania się na studia jak mieszkańcy Warszawy czy innych dużych
miast.
Organizacja działała całkiem
prężnie, pomyślał Eryk Żukowski zadowolony. Jak wszystko, czego się dotknął.
Gdzieś z tyłu głowy kołatała mu się myśl, że jest jednak dziedzina życia,
w której sukcesów nie odniósł. Dyrektor szkoły w Żabich Dołach
odegnał tę myśl jak najszybciej. Nie chciał psuć sobie wizerunku nawet przed
samym sobą.
Przeczesał dłonią przydługie włosy. Skóra
na jego rękach była zniszczona od preparatów i składników, które
prezentował uczniom podczas lekcji. Oprócz swoich obowiązków dyrektorskich,
przewodniczenia charytatywnej organizacji Cogito Ergo Sum i aktywnego
w niej działania Żukowski był przecież także biologiem, chemikiem
i fizykiem. Zdawał sobie sprawę, że sporo czasu poświęca pracy, ale był zdania,
że nikt nie zrobiłby tego wszystkiego lepiej niż on. Czuł się spokojniej, kontrolując
to, co się wokół niego dzieje.
Eryk Żukowski chciał jak najlepiej dla młodzieży
z kolonii Żabie Doły i uczniowie chyba go doceniali. Nazywali go
pieszczotliwie Żukiem i uznawali za kogoś w rodzaju starszego
kolegi. Dyrektorowi szkoły jak najbardziej to odpowiadało. Uważał, że
w ten sposób lepiej do nich trafi. Chciał iść naprzód i zostawić
za sobą tradycyjne metody nauczania.
Żukowski schował dokumenty do odpowiedniej
przegródki. Uśmiechnął się pod nosem. Odejście od tradycyjnych metod
miało swoje wymierne wyniki. Jego program nauczania był zdecydowanie lepszy niż
to, co oferowała najbliższa konkurencyjna placówka, czyli szkoła
w Lipowie, po drugiej stronie jeziora Bachotek.
Po uprzątnięciu biurka dyrektor wyszedł
na korytarz, żeby obejść ciche latem korytarze. Z czułością dotykał
przybrudzonych nieco ścian. Przed początkiem roku trzeba je będzie jeszcze
odmalować, uznał. Powinien był to komuś zlecić już na początku wakacji,
ale był w podróży służbowej i jakoś się nie złożyło. Podłoga skrzypiała
pod jego nogami. Żukowski znał ten dźwięk doskonale. Przez wszystkie te
lata szkoła była właściwie jego domem. A już na pewno
od momentu, kiedy odeszła jego żona…
O tym
drugim domu wolał nie myśleć. Tak to właśnie czuł dyrektor Eryk Żukowski.
Szkoła była jego prawdziwym domem, a tam był tylko budynek, w którym
mieszkał. Jakkolwiek się starał, zawsze dochodził do tego samego wniosku.
Mimo że w jego niewielkim, ale schludnym gospodarstwie czekał
na niego Feliks.
Feliks. Syn nigdy nie
zaspokoił ambicji, które wiązał z nim ojciec. Feliks nie został naukowcem.
Ba! Mimo swoich dwudziestu trzech lat nie zaczął nawet żadnych studiów. Był
na to zbyt słaby psychicznie. Eryk był rozczarowany synem, ale nigdy nie
dał mu tego odczuć. Więcej! Zawsze wspierał go, jak tylko mógł. Resztę dnia
dyrektor spędzał w szkole, starając się zapomnieć o tej dotkliwej ranie.
Żukowski przemierzał korytarz, zaglądając
do kolejnych szkolnych sal. Dzięki temu jego myśli przestawały krążyć
wokół syna. Tak było lepiej. Musiał ustalić, co jeszcze trzeba zrobić przed początkiem
roku szkolnego. Na dłuższą chwilę Eryk zatrzymał się w sali
biologicznej, gdzie mieli prawdziwy stół do sekcji i sprzęt lekarski.
Żukowski sporo się natrudził, żeby go zdobyć, ale udało się! To też miało swoje
wymierne korzyści. Jeden z uczniów ze szkoły w kolonii Żabie
Doły dostał się w tym roku na studia medyczne w Gdańsku. Dyrektor
Żukowski poczytywał to za sukces swój i tegoż właśnie stołu sekcyjnego.
– O, jest
pan, panie dyrektorze! – zawołała Bernadeta Augustyniak, jego oddana
sekretarka. Nie! Nie sekretarka, asystentka.
– Bernadetko,
sto razy ci już powtarzałem, że możesz mówić do mnie Żuku, tak jak wszyscy
– powiedział Eryk ze śmiechem i włożył swoją ulubioną czapkę
z daszkiem. Uważał, że dodaje mu młodzieżowego charakteru.
Asystentka Bernadeta Augustyniak zaśmiała się
niczym pensjonarka przyłapana na gorącym uczynku. Jak zwykle, mimo lata
za oknem, ubrana była w wysoko zapięty sweterek i spódnicę
do kostek. Nie pasowała do nowoczesnego wizerunku szkoły.
Z drugiej strony była najlepszą asystentką, jaką kiedykolwiek miał, więc
dyrektor szkoły w kolonii Żabie Doły Eryk Żukowski starał się nie narzekać
na zbyt staromodne ubranie dziewczyny.
Kamil Mazur wszedł na drewniany pomost
ośrodka wczasowego Słoneczna Dolina. Kamil uważał, że nazwa „Słoneczna Dolina”
jest nieco pretensjonalna, ale w gruncie rzeczy pasowała do tego
miejsca. Przynajmniej latem, kiedy drewniane domki tonęły w ciepłych promieniach
słońca.
Chłopak zauważył, że mimo
wczesnej pory na plaży zgromadziło się już całkiem sporo turystów. Nie
tylko z samego ośrodka. Wiedział doskonale, że w kąpielisku
Słonecznej Doliny pluskali się także mieszkańcy Lipowa, kolonii Żabie Doły,
a nawet ludzie z Brodnicy. Kamilowi to nie przeszkadzało. Miał
wykonywać swoją pracę ratownika, i tyle. Za to mu płacili, nie
za zadawanie pytań.
Kamil Mazur czuł na sobie spojrzenia kobiet,
kiedy szedł dumnie po drewnianym, nieco chybotliwym pomoście. Pracował tu
od jakiegoś miesiąca i zdążył się już do tych spojrzeń przyzwyczaić.
W marynarce wojennej wszyscy tak wyglądali, ale w ośrodku wczasowym
Słoneczna Dolina niewielu było takich, którzy dorównaliby Kamilowi muskulaturą.
Chłopak usiadł
na miejscu wyznaczonym dla ratownika. Deski pomostu pomalowane były tu
na czerwono. Farba łuszczyła się od wody i słońca. Kamil
rozejrzał się dookoła nieco teatralnie. Mam całą plażę pod kontrolą,
mówiło jego spojrzenie. Ludzie mieli przecież czuć się bezpiecznie.
Na płyciźnie pluskały się jakieś dzieciaki, ale na głębszą wodę nikt
się jeszcze nie zapuścił. Dla pływaków było nieco za wcześnie. Dopiero gromadzili
się na plaży. Rozkładali ręczniki na piasku i nieśmiało
sprawdzali informację o temperaturze wody. Dzieci zawsze były odważniejsze.
Pędziły na oślep, nie zważając na gęsią skórkę i wodorosty.
Kamil Mazur rozsiadł się na leżaku
i przybrał kolejną profesjonalną minę: „ratownik doskonały”. Początkowo
wzbraniał się przed tą fuchą, ale ojciec się upierał. Nie było wyjścia. Tylko
to udało się załatwić na szybko, a Kamil przecież potrzebował
pieniędzy. Ciągle był jeszcze zły na siebie za tamten incydent
w wojsku. Wykazał się głupotą jak mało kto, ale było, minęło. W sumie
jego obecna sytuacja nie jest wcale zła. Praca nie najgorsza, zważywszy
na sytuację. Z kolonii Żabie Doły, gdzie mieszkał, do ośrodka
wczasowego nie było daleko. Kawałek lasem, wzdłuż jeziora Bachotek, potem przez
mostek i już był na miejscu. Jak się nad tym zastanowić, to żyć nie
umierać. Nad resztą będzie zastanawiał się potem.
Nagle zauważył, że z budki, gdzie wynajmowano
kajaki, wyłania się Marcin Wiśniewski. Kamil wzdrygnął się na widok
kolegi. Miał go już serdecznie dość, ale wyglądało na to, że obaj tkwią w tym po uszy, więc pewnie nie mogli się
unikać bez końca.
Marcin też go zauważył. Ruszył przez plażę
i wszedł na pomost. Rozpuszczone dredy tworzyły nieproporcjonalnie
wielką grzywę wokół szczupłej twarzy kajakarza.
– Cześć – rzucił Kamil niechętnie. Nie było to zbyt oryginalne,
ale co miał zrobić? Musiał przecież coś powiedzieć.
Kajakarz Marcin Wiśniewski skinął głową
z błogim wyrazem twarzy. Zawsze „spoko koleś”, nie? Kamil wzruszył
ukradkiem ramionami.
Milczeli przez chwilę. Wydawało się, że gwar dochodzący
z plaży ich nie dotyczy. Po jeziorze pływało już kilka łódek. Potem pewnie
pojawi się ich więcej. Kamil będzie musiał patrzeć, czy któraś z nich nie
zbliża się za bardzo do kąpieliska i nie zagraża pływającym.
– Co słychać?
– zapytał w końcu, przerywając niekomfortową ciszę. Czuł się
w obowiązku to zrobić, mimo że w obecnej sytuacji sztywne „co słychać”
zabrzmiało co najmniej głupio. Ale o czym mieli właściwie rozmawiać? No
o czym? Chyba nie o tamtym?
– Spoko jest
– odparł Wiśniewski, sadowiąc się obok Kamila na pomoście.
Ratownik westchnął nieznacznie. Wyglądało
na to, że dredziarz jednak ma ochotę na małą pogawędkę. Niedoczekanie.
Trzeba będzie go spławić, i to jak najszybciej. Im mniej rozmów, tym
lepiej.
– Wiesz, ja
muszę teraz pracować – wyjaśnił Kamil Mazur. Starał się, żeby jego ton
brzmiał chociaż trochę przepraszająco. – Jako ratownik mam obowiązek być
czujny. Pogadamy, jak będę na przerwie obiadowej, okej?
– Spoko jest
– odparł Marcin znowu, ale nie wstał. Zanurzył stopy w jeziorze.
Kamil wiedział, że woda jest dość ciepła. Nie
mierzył jeszcze dziś temperatury, ale jezioro nagrzało się od upałów.
Na tablicy informacyjnej napisał coś na oko. Dwadzieścia trzy stopnie.
Turyści będą zachwyceni. Sam zdążył już trochę popływać. Rano, kiedy nikt
z turystów jeszcze nie wstał. Robił tak codziennie od powrotu
z Wybrzeża. Nawyk z wojska.
– Słuchaj…
– zaczął Wiśniewski, poprawiając dredy.
Wyglądało na to, że rozmowa jest jednak nieunikniona.
Kamil w gruncie rzeczy wcale się nie dziwił. Gdyby on był na miejscu
Marcina, na pewno nie zostawiłby tak całej sprawy. Zerknął
na kajakarza przelotnie. Wydawał się niezbyt silny, ale człowiek nigdy nie
może być pewien. Fakt, że Marcin był synem właściciela Słonecznej Doliny, też
nie pomagał. Z synem pracodawcy powinno się być w dobrych
stosunkach...
– Zapomnijmy
o całej sprawie – stwierdził Marcin Wiśniewski niespodziewanie,
związując długie dredy w coś w rodzaju koka na środku głowy.
– To mi psuje karmę, rozumiesz? Staram się trzymać z daleka
od złych emocji.
– Jasne
– odparł ratownik z przekąsem. Nie mógł się powstrzymać, chociaż
Wiśniewski był synem jego szefa. Może i Kamil niedługo się tu utrzyma, ale
nie zamierzał przytakiwać bez sensu. To nie było w jego stylu. – Nie
rozśmieszaj mnie, Marcin. Bo ci jeszcze uwierzę. Starasz się trzymać
z daleka od złych sytuacji? Jasne!
– Co było, to
było – mruknął Wiśniewski. Jego beztroska gdzieś się ulotniła.
– Dobra, ja spadam, bo są ludzie po kajaki. Pogadamy kiedy indziej.
– A kasa
za tamto? – zapytał Kamil cicho.
– W swoim
czasie.
Pielęgniarka Milena Król nałożyła wprawnie podkład
na bliznę. Miała nadzieję, że chociaż trochę ją zakryje. Właściwie to
nigdy się nie udawało, ale nie ustawała w staraniach. Pamiątka
z burzliwego dzieciństwa przecinała w poprzek zgrubiałą linią jej policzek.
Milena wyglądała przez to nieco teatralnie, jakby jej uśmiech był dużo szerszy
niż usta. Z tego powodu wiele osób nazywało ją Dżo. Skrót od Jokera.
Nie lubiła tego, ale zdążyła się już przyzwyczaić. Zarówno do przezwiska,
jak i do blizny.
Włożyła wykrochmalony biały uniform i ruszyła
na obchód. Bogate panie siedziały z ostentacyjnie zbolałymi minami
w eleganckich salach Prywatnej Kliniki Pomocy Psychologicznej i Psychiatrycznej
Magnolia. Milena Król proponowała im miłe słowo, leki uspokajające
i herbatkę odchudzającą. Czasem zrobiła też masaż rozluźniający. Pomoc
psychologiczna i poprawa wyglądu w jednym, tak brzmiało jedno
z haseł Magnolii.
Kiedy Dżo szła do szkoły pielęgniarskiej, nie
do końca o taką pracę jej chodziło. Marzyła o pomaganiu ludziom,
którzy mieli prawdziwe problemy. Z drugiej strony nie mogła przecież narzekać.
Praca w Magnolii była prawdziwym błogosławieństwem. Dobre zarobki
i blisko domu. Gdyby zrezygnowała, w jednej chwili na jej
miejsce pojawiłby się tuzin chętnych dziewczyn z Lipowa
i z kolonii Żabie Doły. Magnolia była jednym z dwóch głównych źródeł
zatrudnienia dla mieszkańców tych okolic. Na drugim miejscu znajdował się
ośrodek wczasowy Słoneczna Dolina. Ci, którzy się nie załapali do pracy
w klinice albo w ośrodku wczasowym, musieli sobie jakoś radzić. Jedni
zmuszeni byli dojeżdżać do pracy do Brodnicy albo innych większych
miast. Inni ledwo wiązali koniec z końcem w swoich gospodarstwach.
Milena Król cieszyła się, że nie musi jeździć
do miasta. Mieszkała w kolonii Żabie Doły, a klinika była po
drugiej stronie jeziora. Wcale nie tak daleko, przez las to jakieś trzy
kilometry, może troszkę więcej. Latem taka wędrówka do pracy była czystą przyjemnością.
Fakt, że trzeba obsługiwać znudzone życiem bogate panie, nie powinien być więc
powodem do narzekań.
Klinika Magnolia znajdowała się za Lipowem,
od strony Zbiczna. Bliżej jeziora Strażym niż Bachotek. Składała się
z kilku śnieżnobiałych budynków otoczonych kwiatami. W porze kwitnienia
dzikich róż Milena czuła ich zapach na ubraniu, nawet kiedy wracała już
do domu po swojej zmianie. Miejsce zdawało się urocze. Nawet bajkowe.
W sam raz dla bogatych, zagubionych pań domu. Mężowie mogli je tu zostawiać
bez najmniejszych wątpliwości. Część z pacjentek niemal rezydowała tu
na stałe, jak w kilkugwiazdkowym hotelu, obsługiwana przez takie
osoby jak Dżo.
– Jak się
pani dziś czuje, pani Zofio? – zapytała pielęgniarka.
Odgarnęła włosy za ucho, ale zaraz przypomniała
sobie o bliźnie. Nie mogła jej tak pokazywać. Kiedy została przyjęta
do Magnolii, kierownictwo postawiło sprawę jasno. Dżo dostała tę pracę,
ale podczas rozmów z pacjentkami miała ustawiać się do nich prawym
profilem. Blizna to nie było to, co pacjentki chciałyby oglądać. Czy
zrozumiała? Tak. Na pewno? Oczywiście. Ugrzeczniony ton.
– Wszystko
w porządku, pani Zofio? – powtórzyła Milena Król.
– Sama nie
wiem, Mileno – odparła rozciągnięta na łóżku pacjentka. Całe jej
ubranie ociekało luksusem, od eleganckiej podomki po kapcie ze złotą
nicią. – Czuję w sobie taką pustkę. Trudno to wręcz opisać.
– Proszę się
nie martwić. Na pewno wkrótce poczuje się pani znacznie lepiej
– zapewniła pacjentkę Dżo, chociaż była pewna, że tamta wcale tego nie
chce.
Zofia należała do stałych bywalczyń Magnolii.
Nie było jej spieszno z powrotem do toruńskiej rezydencji męża.
Pielęgniarka Milena Król nie zamierzała wnikać w jej wyimaginowane problemy.
Miała wystarczająco swoich.
Morderstwo. To słowo
wypełniało teraz myśli młodszego aspiranta Daniela Podgórskiego. Z domu
Weroniki Nowakowskiej na miejsce zdarzenia nie miał wcale daleko. Włożył
wczorajszy mundur i ruszył na piechotę. Nie było czasu iść
do domu, żeby się przebrać. Prawdopodobnie w obecnej sytuacji
i tak nikt nie zwróci uwagi na tych kilka drobnych zagnieceń.
Na wszelki wypadek Daniel spryskał się obficie dezodorantem. To musiało
wystarczyć.
Kiedy zszedł ze wzgórza, na którym stał
dworek Weroniki, i dotarł do szosy, nie dało się nie zauważyć
panującego wszędzie poruszenia. Mieszkańcy Lipowa szli niewielkimi grupkami.
Nie było w tym nic nadzwyczajnego. W Lipowie wieści rozchodziły się
szybciej niż gdziekolwiek indziej. Daniel miał uczucie nieprzyjemnego déjà vu,
o ile dobrze wymawiał te francuskie słowa. Zaledwie kilka miesięcy temu, zimą,
kawałek dalej znaleziono przejechaną zakonnicę. Teraz leżało tu podobno kolejne
ciało.
Daniel Podgórski ruszył w kierunku największego
zbiegowiska. Oprócz mieszkańców Lipowa zauważył w tłumie wiele
nieznajomych twarzy. Podejrzewał, że byli to turyści z ośrodka wczasowego
Słoneczna Dolina, spragnieni wakacyjnych wrażeń. Kilku mundurowych policjantów
z Brodnicy próbowało zapanować nad sytuacją.