John M. Harrison stworzył niezwykłą, ponadgatunkową opowieść, w której splata mitologię z seksualnością oraz niespokojną przeszłością i teraźniejszością Europy Wschodniej. Wszystko zaczyna się pewnego upalnego majowego wieczora, gdy troje studentów Cambridge odprawia rytuał, który zmienia ich życie. Po latach żadne z nich nie pamięta, co dokładnie się wtedy wydarzyło, jednak nad ich zamglonymi wspomnieniami unosi się przytłaczająca groza. Pam Stuyvesant jest epileptyczką, którą nawiedzają dziwaczne zmysłowe wizje. Jej mąż Lucas wierzy, iż prześladuje go karłowaty stwór. Samozwańczy mag Yaxley wpada w obsesję na punkcie innej rzeczywistości, przerażającej i nieuchwytnej. Pozornie najmniej doświadczony przez los uczestnik rytuału (dręczony wonią róż) usiłuje pomóc swoim przyjaciołom uciec przed cierpieniem, które ogarnęło ich życie.
M. John Harrison
Droga serca
(fragment)
Jeden
Niedocenianie snów
Pam Stuyvesant zażywała lekarstwa, żeby radzić sobie z padaczką. Często była po nich przygnębiona i trudna w obyciu, a Lucas, który sam był nerwowy, nigdy nie wiedział, co robić. Po ich rozwodzie coraz częściej polegał na mnie jako na pośredniku.
– Nie lubię brzmienia jej głosu – tłumaczył. – Ty spróbuj.
Pod wpływem leków śmiała się bez końca w krzykliwy, fałszywy sposób. Chociaż Lucas przez lata starał się ją traktować ze współczuciem, ten śmiech zawsze go żenował i irytował. Myślę, że się go bał.
– Spróbuj wydobyć z niej coś sensownego.
Sądzę, że to poczucie winy podpowiadało mu, że mam na nią łagodzący wpływ, jednakże nie chodziło o jego własne wyrzuty sumienia, tylko o poczucie winy, które w jego opinii łączyło całą naszą trójkę.
– Sprawdź, co powie.
***
Oto, co tym razem powiedziała:
– Posłuchaj, jeśli wywołasz u mnie atak, Lucas Medlar gorzko tego pożałuje. Zresztą, co go obchodzi, jak się czuję?
– Chodzi o to, że nie chcesz z nim
rozmawiać. Martwi się, że coś
się dzieje. Wszystko w porządku, Pam? – Nie odpowiedziała, ale wcale się
tego nie spodziewałem. – Jeśli nie chcesz mnie
widzieć, to może od razu mi to powiedz? –
zasugerowałem delikatnie.
Myślałem, że odłoży słuchawkę, ale ostatecznie skończyło się na paroksyzmie ciszy. Dzwoniłem do niej z budki telefonicznej na środku Huddersfield. Dzielnica handlowa wokół mnie była pełna bladego słonecznego blasku, ale wietrzna i zimna. Na później zapowiedziano deszcz ze śniegiem. Minęła mnie dwójka albo trójka roześmianych i rozgadanych nastolatków. (Jeden z nich powiedział: „Nie wiem, co kwaśny deszcz ma wspólnego z moją karierą. Właśnie o to mnie spytali. »Co pan wie o kwaśnym deszczu?«”). Kiedy się oddalili, usłyszałem urywany oddech Pam.
– Halo? – odezwałem się.
– Oszalałeś?! – krzyknęła. – Nie mam zamiaru rozmawiać o tym przez telefon. Zanim się obejrzysz, wszyscy się dowiedzą! – Czasami bardziej niż zwykle potrzebowała lekarstw; można się było zorientować kiedy, gdyż w takich chwilach wciąż powtarzała zwrot: „Zanim się obejrzysz...”.
Jedne z pierwszych słów, jakie usłyszałem z jej ust, brzmiały: „To się wydaje takie proste, prawda? Ale zanim się obejrzysz, cholerstwo wymyka ci się z rąk”. Po czym schyliła się nerwowo, żeby pozbierać kawałki stłuczonego szkła. Ile wtedy mieliśmy lat? Dwadzieścia? Lucas uważał, że za pomocą języka odzwierciedlała jakieś doświadczenia dotyczące lekarstw albo samej choroby, ale chyba nie miał racji. Kolejny zwrot, jakiego często używała, brzmiał: „W końcu trzeba na siebie uważać, co nie?”. Przeciągała słowa „uważać” i „nie” w sposób, który jednoznacznie wskazywał na nastoletnią manierę.
– Chyba oszalałeś, jeśli myślisz, że powiem cokolwiek przez telefon.
– Więc przyjdę wieczorem.
– Nie!
– Pam... – zacząłem, ale szybko się poddała.
– Przyjdź teraz i miejmy to już za sobą. Nie czuję się najlepiej.
Ataki padaczki od dwunastego albo trzynastego roku życia,
regularnie jak w zegarku; a potem
klasyczna migrena, żeby wypełnić luki: komplikacja, którą, słusznie albo
niesłusznie, zawsze łączyła z tym, co Yaxley pomógł
naszej trójce zrobić, gdy byliśmy studentami. Nie wolno jej się było denerwować
ani ekscytować. „Oszczędzam adrenalinę”, tłumaczyła. To był problem natury
fizycznej, a nie psychologicznej: kwestia
gruczołów. „Wtedy nie mogę jej uwolnić”. Potem jednak ściany zbiornika pękały i wszystko wypływało jednocześnie pod wpływem jakiegoś
drobnego impulsu – zgubienia buta, spóźnienia się
na autobus, deszczu – wywołując halucynacje,
wymioty i utratę kontroli nad jelitami. „A potem
następuje euforia. To cudownie odprężające. Zupełnie jak seks”, mawiała
z goryczą.
– W porządku, Pam. Niedługo przyjadę. Nie martw się.
– Odchrzań się. – Potrzebowała słów wsparcia, ale ją denerwowały. – Wszystko się wali. Już widzę unoszące się światełka.
Kiedy tylko odłożyła słuchawkę, zatelefonowałem do Lucasa.
– Więcej tego nie zrobię – stwierdziłem.
Cisza.
– Lucasie? Z nią nie jest dobrze. Bałem się, że dostanie ataku podczas naszej rozmowy.
– Ale się z tobą spotka? Chodzi o to, że rzucała słuchawką, kiedy do niej dzwoniłem. Nie masz pojęcia, jakie to może być męczące. Zobaczy się z tobą dzisiaj?
– Przecież wiedziałeś, że się zgodzi.
– To dobrze.
Rozłączyłem się.
– Lucasie, drań z ciebie – oznajmiłem dzielnicy handlowej.
***
Luty. Dzień Świętego Walentego. Śnieg i śnieg z deszczem w całym kraju. Przez około pół godziny autobus z Huddersfield przemierzał zmęczone wioski robotnicze, które zajęły się fryzjerstwem, hodowlą psów i niedofinansowaną turystyką. Wysiadłem o piętnastej, ale miałem wrażenie, że jest znacznie później. Tarcza kościelnego zegara była oświetlona, a tajemniczy żółty blask wpadał ukośnie przez okno w nawie, jakby ktoś przyświecał sobie czterdziestowatową żarówką. Sznur samochodów nie miał końca, gdy czekałem, żeby przejść na drugą stronę ulicy, a ich spaliny parowały w mrocznym powietrzu. Jak na wioskę panował tutaj spory hałas: opony syczały na mokrej nawierzchni, rozlegało się pobrzękiwanie butelek z gazowanymi napojami, które rozładowywano z ciężarówki przed pocztą, jakieś dzieci, których nie widziałem, nieprzerwanie wykrzykiwały to samo słowo. Niespodziewanie ponad te wszystkie odgłosy wybiła się czysta nuta trelu drozda, a ja wyszedłem na ulicę.
– Jesteś pewien, że nikt nie wysiadł z autobusu za tobą?
Pam trzymała mnie na progu, nerwowo rozglądając się po ulicy, ale kiedy już wszedłem, sprawiała wrażenie zadowolonej, że może z kimś porozmawiać.
– Lepiej zdejmij płaszcz. Siadaj. Zaparzę ci kawy. Nie, tutaj, po prostu zepchnij kota z krzesła. Wie, że nie powinien tu leżeć.
To był stary kocur o matowym, suchym czarno-białym futrze, a kiedy go podniosłem, okazało się, że składał się niemal wyłącznie z rozgrzanych kości. Postawiłem go ostrożnie na dywanie, ale natychmiast wskoczył mi na kolano i zaczął się ślinić na mój pulower. Kolejny, młodszy zwierzak, przycupnął na parapecie, gdzie niezręcznie przestępował z łapy na łapę pomiędzy kunsztownymi koszykami pełnymi papierowych kwiatów, wyglądając na deszcz ze śniegiem i pusty ogród.
– Złaź stamtąd! – zawołała Pam, wieszając mój płaszcz w malutkim przedpokoju.
Oba koty ją zignorowały. Wzruszyła ramionami.
– Zachowują się, jakby mieszkanie do nich należało. – Tak można było wnioskować po zapachu. – To znajdy. Sama nie wiem, po co je przygarnęłam. – Następnie dodała, jakby wciąż mówiła o kotach: – Jak się miewa Lucas?
– Zaskakująco dobrze. Nie powinnaś zrywać z nim kontaktu.
– Wiem. – Na jej ustach mignął uśmiech. – A co u ciebie? Prawie wcale się nie widujemy.
– Nieźle, chociaż czuję się staro.
– Jeszcze niewiele wiesz – odparła. Stała w progu kuchni ze ściereczką w jednej dłoni i filiżanką w drugiej. – Jak my wszyscy.
To była znajoma skarga. Kiedy zobaczyła, że jestem zbyt zaaferowany, żeby jej wysłuchać, wróciła do kuchni i zaczęła stukać naczyniami w zlewie. Usłyszałem odgłos wody nalewanej do czajnika. Gdy go napełniała, powiedziała coś, czego nie dosłyszałem. Następnie, zakręcając kran, dodała:
– Coś się dzieje w Pleromie. Coś nowego. Czuję to.
– Pam, to wszystko skończyło się dwadzieścia lat temu.
***
Prawdę mówiąc,
nawet wtedy nie byłem pewien, co zrobiliśmy. Pewnie wyda się wam to dziwne, ale
dziś pamiętam tylko pewien czerwcowy wieczór skąpany w słodko-zgniłej
woni kwiatów głogu, tak gęstej, że
niemal w niej pływaliśmy, jak również w gorącym wieczornym świetle, które przelewało się
pomiędzy żywopłotami jak przejrzyste złoto. Pamiętam Yaxleya, ponieważ niełatwo
go zapomnieć. Ale umyka mi to, co zrobiliśmy pod jego kierownictwem, oraz
znaczenie tych czynów. Niewątpliwie coś straciliśmy: jeżeli chcecie, możecie to
nazwać „niewinnością”, ja jednak uważałem, że takie postawienie sprawy rodzi
zbyt wiele pytań.
Lucas i Pam od początku znacznie bardziej się tym przejęli. Wzięli to sobie do serca.
A potem – może dwa albo trzy miesiące później, gdy już nie mieliśmy wątpliwości, że coś poszło nie tak, gdy sprawy po raz pierwszy przybrały niewłaściwy obrót – to Pam i Lucas przekonali mnie, żebym porozmawiał z Yaxleyem, chociaż obiecaliśmy mu, że nigdy więcej się z nim nie skontaktujemy. Chcieli się dowiedzieć, czy można jakoś odwrócić lub unieważnić to, co zrobiliśmy, i odzyskać to, co utraciliśmy.
– To chyba tak nie działa – ostrzegłem ich, ale widziałem, że mnie nie słuchają.
– Będzie musiał nam pomóc – stwierdził Lucas.
– Po co w ogóle to zrobiliśmy? – spytała mnie Pam.
***
Pojechałem następnego dnia. Pociąg był zatłoczony. Po drugiej stronie stolika, na przeciwległym miejscu przy oknie, siedział wysoki czarnoskóry mężczyzna i rozglądał się z uśmiechem, strzelając knykciami. Miał na sobie drogi brązowy jedwabny garnitur. Siedzenia obok nas zajmowały dwie kobiety w średnim wieku, które jechały na tygodniowe wakacje do Londynu. Bezustannie trajkotały o swojej poprzedniej wizycie: przeszły Tower Bridge podczas wichury, a potem jadły pieczone ziemniaki na północnym brzegu, podziwiając posąg delfina i dziewczyny, oraz odwiedziły Greenwich. Ostatniego dnia wybrały się do zoo w Regent’s Park, gdzie, nieśmiało zaglądając do niewielkich ogrzewanych pomieszczeń w pawilonie z gadami, z zaskoczeniem dostrzegły tajskiego wodnego jaszczura o skórze, która według jednej z nich wyglądała „jak płócienna torba”.
Kobieta rozkoszowała się tym porównaniem.
– Zupełnie jak stara zielona płócienna torba – powtórzyła. – Nie zrobiło ci się nieswojo? – naciskała, ale jej przyjaciółka sprawiała wrażenie znudzonej.
– Dlaczego?
– Przez tę skórę!
Wtedy czarnoskóry mężczyzna nachylił się i rzekł:
– Mnie robi się tylko smutno.
Miał niski i przyjemny głos. Kobiety go zignorowały, więc skupił się na mnie.
– Sam nie wiem dlaczego. Po prostu skóra jaszczurów wydaje mi się nędzna i niedopasowana.
– Chyba nigdy nie widziałem takiego zwierzęcia – odparłem.
– A co, gdyby ewolucja kierowała się ideologią? – spytał. – Przywiązywała wagę do estetyki?
Kobiety przyjęły jego słowa z taką obojętnością, że musiał wyjrzeć przez okno; a chociaż potem raz czy dwa uśmiechał się do mnie zachęcająco, jakby chciał powrócić do rozmowy, ostatecznie tego nie zrobił.
Później poszedłem do toalety, a następnie do bufetu. Kiedy tam byłem, pociąg zatrzymał się w Stevenage; gdy wróciłem na swoje miejsce, okazało się, że kobiety przesiadły się pod okno, a na miejscu czarnoskórego siedział grubas o czerwonej twarzy, który wyglądał jak starsza wersja H.G. Wellsa, i większość drogi do Londynu przespał ze zbolałą miną i dłońmi złożonymi na brzuchu. Zaśmiecił stolik papierami po kanapkach, plastikowymi kubeczkami, pustą miniaturką butelki po whisky oraz kartkami z gazety. Tuż przed odjazdem pociągu obudził się, posłał mi podejrzliwe spojrzenie ponad tym bałaganem i pchnął coś w moją stronę.
– Gość, który tutaj siedział, coś dla ciebie zostawił – odezwał się z silnym północnym akcentem.
To była złożona w kwadrat kartka z notatnika, na której napisano wyraźnymi, zachwycająco równymi literami: „Nie mogłem nie zauważyć, jak bardzo podziwiałeś brzozy. Brzozowe lasy bardziej niż jakiekolwiek inne należy oglądać w jesiennym świetle! Wtedy zaskakujemy je podczas tańca, świętowania czegoś, co u drzew stanowi odpowiednik zwierzęcej natury. Tańczą nawet w zimne bezwietrzne dni: konary jak oświetlone kości uchwycone w ruchu – albo dopiero co znieruchomiałe – w kłębach bladofioletowego dymu gałązek”.
List nie był podpisany. Odwróciłem kartkę, ale niczego nie znalazłem na odwrocie.
Roześmiałem się.
– Był czarnoskóry? – spytałem.
– Tak jest, chłopcze – odrzekł grubas. – Był. – Dźwignął się na nogi i, ciężko dysząc, zaczął ściągać bagaż z półki. – Czarny w chuj.
Kiedy pociąg powoli pokonywał ostatnią milę dzielącą nas od Londynu, zobaczyłem trzy arkusze z gazety, które wirowały przy górnych piętrach biurowca, jak motyle zalecające się do kwiatu. Pleroma domaga się od nas namiętności wobec świata, ten zaś ją odzwierciedla, chociaż robi to w zniekształcony sposób.
Wciąż pamiętam inteligentną gorliwość w uśmiechu czarnoskórego – cechującą go nieustającą potrzebę mówienia o świecie – i jego eleganckie ostre kości policzkowe, które były jak plemienne blizny albo jedwabny garnitur: zaprojektowane, a nie naturalne.
***
Chociaż Yaxley nienawidził Muzeum Brytyjskiego, tak się złożyło, że zawsze żył w jego cieniu.
Spotkałem się z nim w kawiarni Tivoli, gdzie bywał w każde popołudnie. Tamtego dnia na dworze było wilgotno. Yaxley miał na sobie gruby, staroświecki czarny płaszcz; widząc jednak jego nadgarstki, sterczące z rękawów, długie, delikatne i brudne, pokryte otarciami, jakby walczył z jakimś niewielkim zwierzęciem, podejrzewałem, że pod spodem nie nosił marynarki ani koszuli. Wyglądał na starszego niż był w istocie, garbił się, a jego szczękę porastała siwa szczecina. Czasami zastanawiam się, czy to również była poza – chociaż innego rodzaju – podobnie jak egzemplarz „Church Times”, który zawsze nosił przy sobie, starannie złożony w taki sposób, żeby pokazywać fragment nagłówka, ale którego nigdy przy nas nie otwierał.
W tamtych czasach w Tivoli zawsze grało radio. Podawali rozwodnioną kawę, zbyt gorącą, jak zazwyczaj bywa z espresso, żeby miała jakikolwiek smak. Usiedliśmy na stołkach przy oknie, opierając się łokciami o kontuar zasypany brudnymi kubeczkami i niedojedzonymi kanapkami, obserwując przechodniów na Museum Street. Po dziesięciu minutach za naszymi plecami rozległ się wyraźny kobiecy głos:
– Tak naprawdę dzieci nawet nie chcą spróbować.
Yaxley aż podskoczył i obejrzał się ze spłoszoną miną, jakby czuł, że musi odpowiedzieć.
– To tylko radio – zapewniłem.
Popatrzył na mnie jak na szaleńca i dopiero po jakimś czasie na nowo podjął wątek:
– Wiedzieliście, co robicie. Dostaliście to, czego chcieliście, i nikt was w żaden sposób nie oszukał.
– Zgadza się – przyznałem.
Rozbolały mnie oczy: Yaxley szybko stawał się męczący.
– Wszystko rozumiem – dodałem. – Nie w tym problem. Po prostu chciałbym móc ich jakoś uspokoić...
Yaxley mnie nie słuchał.
Mocno się rozpadało, przez co turyści – głównie Niemcy i Amerykanie, którzy przyjechali do Bloomsbury, żeby zwiedzić Muzeum Brytyjskie – uciekli z ulic. Wydawało się, że wszyscy mają na sobie nowe ubrania. Kawiarnia Tivoli szybko się wypełniła, a w powietrzu unosiła się woń mokrych płaszczy. Ludzie szukający miejsc stale ocierali się o nasze plecy.
– Przepraszam, przepraszam – mruczeli, a Yaxley niemal natychmiast wpadł w rozdrażnienie.
– Psie gówna – oznajmił głośno rzeczowym tonem. Mam wrażenie, że ich grzeczność podziałała na niego znacznie bardziej niż sama niedogodność. – Trzy pokolenia królików – zakpił, gdy cała rodzina przepchnęła się obok niego, żeby dotrzeć do stolika w kącie. Najwyraźniej nikt się nie obraził, chociaż z pewnością go słyszeli. Przemoczona kobieta w fioletowym płaszczu weszła do kawiarni, zaczęła się nerwowo rozglądać za wolnym miejscem, a kiedy żadnego nie znalazła, szybko wyszła.
– Zwariowana suko! – Yaxley zawołał w ślad za nią. – Idź się walić. – Popatrzył wyzywająco na pozostałych klientów.
– Chyba będzie lepiej, jeśli porozmawiamy na osobności – stwierdziłem. – Może w twoim mieszkaniu?
Od dwudziestu lat mieszkał w tym samym pokoju nad księgarnią Atlantis. Widziałem, że nie ma ochoty mnie tam zabrać, chociaż to było tuż za rogiem i już wcześniej go odwiedzałem. Początkowo próbował udawać, że będziemy mieli problemy z dostaniem się do środka.
– Sklep jest zamknięty – odrzekł. – Musielibyśmy skorzystać z tylnego wejścia. – W końcu przyznał: – Nie mogę tam wrócić przez najbliższą godzinę albo dwie. Wczoraj w nocy zrobiłem coś, przez co teraz może tam nie być bezpiecznie. – Uśmiechnął się szeroko. – Wiesz, co mam na myśli – dodał.
Nie mogłem go skłonić do dalszych wyjaśnień. Skaleczenia na jego nadgarstkach przypomniały mi, jak spanikowani byli Pam i Lucas, kiedy ostatnio z nimi rozmawiałem. Nagle zapragnąłem koniecznie odwiedzić jego pokój.
– Zawsze możemy porozmawiać w muzeum – zaproponowałem. Pewnego popołudnia przed rokiem podczas przeglądania zbioru rękopisów, na jednej ze stron „Chroniques d’Angleterre” autorstwa Jean de Wavrin – niejasnej historii, której pełnej wersji nikt nie zna – Yaxley natrafił na miniaturę, która w dziwnych, nierzeczywistych odcieniach zieleni i błękitu przedstawiała koronację Ryszarda Lwie Serce.
Część miniatury się poruszyła; nigdy nie zdradził, która to była część.
„Podobno to koronacja, ale czy ci czterej mężczyźni niosą trumnę?”, napisał wtedy do mnie niemal żałośnie. „No i kto idzie pod płóciennym dachem – razem z biskupami, chociaż sam nie jest biskupem?”.
Od tamtej pory w miarę możliwości unikał wizyt w tym budynku, chociaż stale widział jego wysokie żelazne ogrodzenie na końcu ulicy. Zwierzył mi się, że zaczął wątpić w autentyczność niektórych eksponatów ze średniowiecznych zbiorów. Ale tak naprawdę się ich obawiał.
– Tam byłoby spokojniej – nalegałem.
Siedział zgarbiony nad egzemplarzem „Church Times”, patrząc na ulicę i trzymając przed sobą mocno zaciśnięte dłonie. Widziałem, że się namyśla.
– Pierdolona kupa gówna! – rzekł w końcu. Wstał z krzesła.
– Więc chodźmy. Zresztą, już się pewnie przejaśniło. – Deszcz skapywał z błękitno-złotego frontu księgarni Atlantis. Na drzwiach wisiało wyblakłe powiadomienie: „Zamknięte na czas remontu”. Usunięto wystawę okienną, choć wyglądało na to, że na półce zostało kilka książek. Przez szybę z walcowanego szkła widziałem „Drżenie zasłony” W.B. Yeatsa – zawierające liryczne wezwanie do intuicyjnego rytuału „Hodos Chameliontos” – oparte na „Pamiętnikach Malte-Lauridsa Brigge” Rilkego. Kiedy zwróciłem uwagę Yaxleya na to przypadkowe zestawienie, tylko popatrzył na mnie z pogardą.
W księgarni unosił się zapach pociętego drewna i świeżego gipsu, ale na schodach ustępował on woni gotowanego jedzenia. Yaxley zaczął szukać klucza. Na przeciwległych ścianach jego wynajętego pokoju, który był dosyć duży i mieścił się na górnym piętrze, znajdowały się pozbawione zasłon podwójne okna. Mimo wszystko pomieszczenie nie było dobrze oświetlone. Przez jedno okno widać było mokre fasady budynków przy Museum Street, jaskrawozielony osad na parapetach, stiukowe woluty i girlandy szare od guana; po drugiej stronie ukazywała się część poczerniałej wieży zegarowej kościoła Świętego Jerzego w Bloomsbury, reprodukcja grobowca Mauzolosa widoczna na tle pędzących obłoków.
– Kiedyś słyszałem, jak ten zegar bił dwadzieścia jeden razy – zagadnął Yaxley.
– Nie wątpię – odparłem nieszczerze. – Poczęstujesz mnie herbatą?
Yaxley przez chwilę milczał. Potem się roześmiał.
– Nie zamierzam im pomóc – rzekł. – Dobrze o tym wiesz. Nie pozwolono by mi tego zrobić. Nasze czyny w Pleromie są nieodwracalne.
***
– Pam, to wszystko skończyło się dwadzieścia lat temu.
– Wiem. Wiem o tym. Ale... – Nagle urwała, po czym dodała zduszonym głosem: – Możesz tutaj podejść? Tylko na chwilę?
Dom, jak wiele budynków w Górach Pennińskich, wzniesiono na zboczu doliny. Niemal pionową skarpę, na której stał, podtrzymywał prawie dziesięciometrowy mur oporowy zbudowany bez zaprawy murarskiej, czarny od wilgoci nawet w środku lipca, pokryty porostami i kępami paproci jak ściana urwiska. W zimowych miesiącach woda dzień w dzień spływała po murze, skapując do kamiennej niecki z odgłosem, który przypominał kapanie kranu w nocy. Na tyłach domu znajdowało się przejście o szerokości zaledwie pół metra, wypełnione popękanymi dachówkami i innymi śmieciami.
– Wszystko w porządku – zapewniłem Pam, która wpatrywała się z zaskoczeniem w gęstniejący mrok, przekrzywiając głowę i unosząc ścierkę do ust, jakby zrobiło jej się niedobrze.
– Wie, kim jesteśmy – wyszeptała. – Pomimo środków ostrożności, zawsze nas zapamiętuje.
Zadrżała, odsunęła się od okna i zaczęła nalewać wodę do filtra ekspresu do kawy, tak niezdarnie, że musiałem objąć ją ramieniem i powstrzymać.
– Lepiej usiądź, zanim się poparzysz. Ja dokończę, a ty opowiedz, co się stało.
Zawahała się.
– No dalej – zachęciłem ją. – Dobrze?
– Dobrze.
Przeszła do salonu i usiadła. Jeden z kotów wbiegł do kuchni i popatrzył na mnie z wyczekiwaniem.
– Nie dawaj im mleka! – zawołała. – Wypiły trochę rano, zresztą zawsze mają po nim biegunkę.
– Jak się czujesz? – spytałem. – Chodzi mi o twoje zdrowie.
– Tak, jak się można spodziewać.
Powiedziała, że zażyła trochę propranololu na migrenę, ale ten nigdy jej nie pomagał. Co prawda skracał napady bólu głowy, ale jako skutek uboczny powodował silne zmęczenie. „Spowalnia pracę serca. Czuję, jak ono zwalnia”. Patrzyła na parującą kawę w filiżance. Para początkowo powoli się unosiła, a potem gwałtownie zawirowała, jakby pod wpływem słabego podmuchu. Wiry tworzą się i znikają na powierzchni głębokiej, gładkiej rzeki. Powolny ruch po spirali, nagłe zawirowanie. To, co wydawało się spokojne, okazuje się złożone, a jedynym wyjściem jest ruch.
Przypomniałem sobie nasze pierwsze spotkanie:
Miała wtedy dwadzieścia lat. Była drobną, pobudliwą, atrakcyjną dziewczyną, która nosiła dżersejowe sukienki w kolorze mchu, żeby chwalić się swoimi