W tym literackim daniu jest bardzo dużo smakowitych składników, ale też i takie, które doprowadzały mnie do szału. W efekcie nowa powieść Prestona i Childa jest dla mnie nie do końca strawna.
Zawdzięczam Prestonowi i Childowi wiele cudownych chwil w ostatnich latach. Jestem skłonna wybrać się w każdą podróż, którą przygotują dla czytelników, choć nie każda jest równie udana. Cenię sobie ich bezkompromisowe szarganie genetyki, podziemi Nowego Jorku, Muzeum Historii Naturalnej, starożytnych kultur, tybetańskich praktyk i innych rzeczy, którymi zazwyczaj zajmuje się agent Pendergast i porucznik D’Agosta. I choć jestem przywiązana do tych bohaterów, nie uważam, że są niezbędni. W końcu moją ulubioną książką duetu jest „Granica lodu”, w której agent Pendergast nie pojawia się w ogóle.
„Zaginiona wyspa” to książka z cyklu o Gideonie, złodzieju ze śmiertelną chorobą. Gideon to nie ta sama przyjemność co Pendergast, ale przyznaję, że każda kolejna powieść z jego udziałem jest składniejsza od poprzedniej.
„Zaginiona wyspa” ma sporo zalet – zaczyna się od średniowiecznych ilustrowanych manuskryptów i poszukiwaniu skarbu z mapą, są Karaiby, jest piękna dziewczyna i piraci, a niespodzianka na zapomnianej wyspie jest bardzo udanego formatu. Pojawia się też wątek z „Granicy lodu”, czyli największy na świecie meteoryt. Krótko mówiąc powinno być bosko, ale jest tylko tak sobie.
Głównie z powodu irytującego zachowania bohaterów – i choć głownie do rozpaczy doprowadzała mnie nierozsądna Amy i bierny Gideon, to swoje dołożył mój stateczny ulubieniec, czyli Eli Glinn. I nie chodzi o to, że mam żal do autorów, że każą się zachowywać postaciom niezupełnie tak jakbym sobie życzyła. Raczej o to, że zmiany w charakterze i postępowaniu najskuteczniejszego człowieka na świecie wydają mi się nieprzekonujące.
Ale to nic, bo oczywiście i tak pełna nadziei czekam na ciąg dalszy i wyprawę na dno oceanu, w którejś z kolejnych książek. A jeśli nie będzie dobrze, i tak zapamiętam to, co już było najświetniejszego.
Magdalena Rachwald